<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.


Zamknięty więźniem w tych izbach Kruszwickiego zamku, w których szukał po bitwie schronienia, nie wiedział Zbigniew nawet co się działo dokoła; oprócz swéj straży milczącéj nie widując nikogo.
Przygotował się, rozmyślał nad obroną swéj sprawy, gdyby go badano, ale od króla nikt do niego nie przyszedł, głucha cisza go otaczała. Zahoń towarzyszący mu, trochę miał więcéj swobody, bo go przynajmniej na podwórce wypuszczano, mógł też czasem coś posłyszeć i przynieść. Lecz wieści te skąpe były. Wojska królewskie od zatrutych brzegów Gopła odciągnęły, obóz zwinięto, na grodzie tylu tylko ludzi pozostało, ile do strzeżenia go było potrzeba. Na pobojowisku nad jeziorem dla niedostatku wody i wielkiéj ilości niepogrzebionego trupa królewscy długo nie mogli pozostać. Zgnilizna z ciał tylu śmiertelnemi wyziewy napełniała powietrze, z miasta nie pozostało nic, oprócz węgłów niedopalonych i zamku, który ocalał; biskup nawet wyniósł się z tego pustkowia, jednego kapłana tylko zostawując przy kościele.
Zbigniewa jak prostego więźnia opatrywano w pierwsze do życia potrzeby, nie troszcząc się o nic więcéj, jak by nie umarł z głodu. Strawę mu dawano tęż samą co straży, nikt ani spytał, czy czego nie potrzebuje. Dumnego królewicza więcéj bolała ta wzgarda i zapomnienie, niżby może zemsta i męczarnie wymyślne dręczyły. Cierpiał milczący, lecz w duszy zbierało się zemsty pragnienie. Od wszystkich w świecie, nawet przez ojca był zapomniany. Zahoń pytany przynosił mu zawsze prawie jednostajne wieści z ust straży pochwytane, osobiście go nieobchodzące — nikt ani się zgłosił, ani spytał ni dowiedział o niego. Zdawał się przeznaczonym na powolne gnicie w tych murach, razem z trupami na Gople...
Upłynęło tak tygodni parę, gdy dnia jednego wpadł Zahoń z wiadomością, że na kruszwickim zamku dla wody zepsutéj i chorób między ludźmi, załoga wytrwać nie może, zatem ją i ich gdzieś zapewne indziéj przesadzą.
Dokąd? Zahoń się nie mógł dowiedzieć.
Jednego mroźnego ranku jesieni, ujrzał Zbigniew przez drewniane okien kraty, że konie z szop wyprowadzano i ludzie się krzątali żywo. Ruch na pustém zwykle i cichém zamczysku był nadzwyczajny, radość jakaś nieznana brzmiała w głosach ludzi, bo wszystkim szczęściem się wydawało uciec z téj pustki, w któréj oddychać było ciężko, żyć straszno i powolnie konać musiał każdy, czując jak zeń życie ucieka.
Wysłany Zahoń potwierdził, iż z Kruszwicy wyciągać mają. Zimny był dzień, a królewicz odzieży innéj nie miał nad tę, którą w dzień bitwy wdział na siebie. Gdy Sotnik co mu miał towarzyszyć wszedł do izby, zażądał Zbigniew kożucha na drogę.
Dano mu prosty niepowleczony niczém, barani, zdjęty z któregoś z ludzi, bo innego dlań nie było. Koń też, na którym miał podróż odbywać, z szerścią najeżoną, obrosły, dziki, nie pańsko wyglądał. Podesłano kawał sukna grubego, a sznury za wodze służyły. W podwórcu gęsta straż otoczyła Zbigniewa z oszczepami w ręku, i tak ruszyli za wrota. Pierwszy raz od pamiętnego dnia bitwy Zbigniew miał spojrzeć na dzieło swoje. Z Kruszwicy nic prawie nie zostało. Tam gdzie było miasteczko, ani jednéj całéj chałupy ogień nie oszczędził, w kilku tylko miejscach powracające zbiegi sklecili ubogie szałasy. Czarne zgliszcza szeroko zalegały stopy wzgórza, gdzieniegdzie sterczały na nich niedogorzałe belki i ściany.
Od jeziora wiatr przynosił woń jakąś straszną, która upajała i truła. Wody stały gęste i mętne, gdzieniegdzie brudną pleśnią okryte. Nad niemi ptacy podlatywali krzycząc żałośnie. Nigdzie człowieka, bydlęcia, znaku życia — śmierć dokoła i zniszczenie.
Na zrytém końskiemi kopytami pobojowisku, trawa porosnąć nie miała czasu, czerniało nierówne, poszarpane, świecąc gdzieniegdzie kośćmi już przez kruki i dzikiego zwierza odartemi.
Zbigniew, choć nie wiele czucia miał, wzdrygnął się patrząc. Jakby naumyślnie straż go powiodła kawał drogi wzdłuż tego pobojowiska, mogiłami zasianego, na którém czaszki pod kopyty końskiemi chrupały zgniecione, ponad zagniłemi wody jeziory, pluszczącemi skargą umarłych. Wiatr jakiś nagle zerwał się od Gopła i świstał, jęczał, szumiał głosami dzikiemi. Zahoń spuścił głowę, spojrzeć nie śmiał, uszy sobie zatulił kołnierzem, drżał cały, zdało mu się, że duchy zabitych widzi przed sobą, rad był popędzić konia, ale straże wolno jechały, pospieszać nie dając.
Do Zbigniewa nikt nie mówił słowa, jechał sam z Zahoniem, jak opuszczony, wzgardzony winowajca, którego na stracenie prowadzono. Sotnik Mrówiec, człek prosty, raz czy dwa z ukosa na królewicza spójrzawszy, nie okazywał dlań dobréj woli, ani się myślał zbliżyć do niego. Zahoń go zagadywał kilka razy, dokąd jechali, nie odpowiedział mu nic, tylko ramionami potrząsnął.
Zbigniew trwożyć się zaczynał.
Drugiego dnia, gdy Zahoń probował znów sotnika badać z pokorą, prosty chłop odrzekł szydersko.
— Nie bójta się — będzie wam dobrze! Kto się dostał w ręce naszego pana miłościwego, Wojewody Sieciecha, z rąk się jego żyw nie wydobędzie. Wy jemuście pod straż oddani, — czego więcéj chcieć?
Przykazanie jest, gdyby który uciekać chciał, oszczepem go!!
Słyszał to Zbigniew, dreszcz poszedł po nim. Ani in, ani Zahoń kraju otaczającego nie znali, odgadnąć więc nie mogli dokąd ich prowadzono. Na noclegu z zaściany, przysłuchując się ludzi rozmowie Zbigniew pochwycił nazwisko Gniezna, kilkakroć powtórzone. Z tego się domyślił, że zapewne ich na gród ten prowadzono. Skłonny do tłumaczenia sobie na dobre tego co go spotykało, nabrał królewicz lepszéj myśli. W Gnieźnie prędzéj żywą twarz zobaczyć, głos ludzki posłyszeć mogli.
Przy kościele znajdowali się księża liczni, do których Zbigniew uciec się miał nadzieję i przez nich coś może u króla uzyskać.
Myśli różne snuły mu się zawczasu po głowie, roił przez drogę całą. Zahoń, który w początkach widział go ponurym i niemal zrozpaczonym, zdziwił się, gdy drugiego dnia zobaczył pana uśmiechniętym, mrugającym oczyma, dosyć żwawo i ochotnie zabierającym się do dalszéj drogi.
Powolnie bardzo posuwał się ów orszak królewiczowski, wynędzniałe mając konie, słabych ludzi. Stawano ciągle na spoczynki, popasano często i długo nad miarę, na noclegi stawano zawczasu, ruszano z nich późno. Nikomu widać spieszno bardzo nie było. Wreszcie nad wieczorem dnia jednego pokazała się Lechowa góra i gnieznieńskie zamczysko. Zdala już widać było bielejące jaśniej mury kościoła, który teraz dopiero po zniszczeniu owém za bezkrólewia po Mieszku i łupieży czeskiej odbudowywano. Zmierzchło zupełnie, nim się powoli wlokąc, do okopów i bramy zamku dostali.
Tu dokoła grodu cale inne niż w Kruszwicy było życie, ludu mnóstwo, wozów wieśniaczych po drodze, pieszych i konnych żołnierzy na zamek i z zamku spieszących.
Podwórce obszerne, do których się dostali, pełne téż były różnego tłumu. Wśród żołnierzy przesuwało się duchowieństwo, które w części kościoła odrestaurowanéj już nabożeństwo odprawiało; robotnicy téż obcy, jak z odzieży poznać było łatwo, do budowy i ozdoby świątyni sprowadzeni, w znacznéj się liczbie kręcili.
I języki słychać było rozmaite wśród tłumu.
Gdy gromadka przybyła, stanęła w dziedzińcu, wyszedł zaraz starosta grodowy (castellan), człek stary, szubą okryty, w czapce ogromnéj, za nim klucznik i inna czeladź, aby przyjąć królewicza z rąk straży.
Nikt mu jednak i głową nie skinął. Z konia z siadłszy pod strażą iść musiał pieszo na tylną część zamku, gdzie dlań izba stała gotowa jedna, a przed nią druga, w któréj stróże pilnować go mieli.
W oknach téj izby pustéj, w któréj ledwie ławy brudne, stół prosty, a w rogu tarczan był sianem przyrzucony — w oknach błon nawet na zimę nie wprawiono, tylko kraty gęste i okiennice zasuwane.
Zawiedziono go tu nie mówiąc doń, nie spytawszy o nic, ledwie nań patrząc, jak prostego winowajcę, którego jutro tracić mają.
Starosta drzwi i okien mocy próbował, stróżom wydał rozkazy i poszedł precz jakby Zbigniewa unikał.
Zahoń się musiał upominać o skórę na posłanie, o jadło po drodze głodnéj, o ogrzanie izby zimnéj. Zbigniew milczał. Naniecono ognia trochę z mokrych gałęzi, który więcéj dał dymu, niż ciepła. Noc zaszła ich słuchających świstu wichru, który szalał do rana, bijąc o ściany, wciskając się do środka, mimo pozasuwanych okiennic.
Choć przyjęcie to złą wróżbą było dla królewicza, Zbigniew nie stracił nadziei. Zahoń patrzał mu w oczy zdziwiony, przybity, nierozumiejąc go, zbywany szyderstwy i łajaniem. Jemu tu nie lepiéj było, cudzo jeszcze i z ludźmi obcemi ciężko, bo się obchodzili z nim ostro i surowo.
Trzeciego dnia rano, Zbigniew wstał z twarzą rozjaśnioną, jakby mu się co szczęśliwego zdarzyło, zawołał do siebie Zahonia i zburczał go za ponure wejrzenie.
— Idź mi zaraz, rzekł do starosty, powiedz mu odemnie, żem księdza nie widział oddawna, mszy nie słuchał, spowiedzi nie odbył, tego i na ścięcie idącym nie odmawiają.
To mówiąc, uśmiechnął się chlubiąc przed Zahoniem chytrością swoją, na któréj ten się nie poznał.
Poseł spełnił co mu polecono.
Starosta wysłuchał, nie odpowiedział nic i ręką go odprawił. Powrócił z niczém, ale z południa Zbigniew, który znaczniejszą część dnia wylegał się na posłaniu, postrzegł przybywającego duchownego. Prośba została spełnioną.
Wszedł krokiem powolnym, nogami sunąc, przygarbiony staruszek w czapce z uszami, z kijkiem w ręku, pozdrawiając wedle obyczaju chwałą Chrystusową.
Królewicz uradowany zerwał się doń żywo i pospieszył do ręki. Zahoń stojący z boku zdziwił się, widząc go nagle tak zmienionym, jakby innym był człowiekiem. Postawę przybrał pokorną, jaką miał, gdy klerykiem był jeszcze, twarz smętną i spokojną, szedł z oczami spuszczonemi ku ziemi. Zuchwalstwo obozowe i buta znikły, zastąpił je wyraz niedoli, pognębienia i poddania się nieszczęśliwemu losowi.
Ksiądz zapewne uprzedzony, spoglądał nań z ciekawością, a razem pewném niedowierzaniem. Usiadł mrucząc coś niewyraźnie i wpatrując się w człowieka, który litość musiał obudzić.
— Ojcze mój, począł Zbigniew głosem do postawy zastosowanym, najnieszczęśliwszego z ludzi widzicie przed sobą, niewinną ofiarę za grzechy cudze pokutującą, oszczerstwem obluzganą, oczernioną złością ludzką. Aliści nie żalę się za grzechy pokutując i skarbiąc sobie łaskę Bożą, boleję tylko nad jedném, że mi największy skarb na ziemi, miłość i serce ojcowskie wydarto, wszelkiéj pociechy pozbawiony, jako prosty niewolnik do ciemnicy rzucony, cierpię w pokorze dopust i krzyż pański!
Mówił to z takiem uczuciem, gorąco, serdecznie, iż księdza poruszył.
— A pocóż było dziecko moje — odezwał się staruszek — po co było Chrystusowe porzucać gniazdo, i suknię zwlekać co pokój duszy daje?
— Gwałt mi uczyniono, ojcze! — odparł Zbigniew.
Ksiądz popatrzał nań, potrząsając głową, widać było, że pragnął uwierzyć w to co słyszał, a lękał się być łatwowiernym i oszukanym.
— W klasztorze — ciągnął daléj głosem skruszonym królewicz — miałem, choć zapomniany przez ojca ziemskiego, niebieskiego ojca pociechę, wspólną modlitwę z braćmi, w ofierze codziennéj uczestnictwo — tu i tego jestem pozbawiony.
Tak się rozpoczęła rozmowa, w ciągu któréj Zbigniew usiłował się okazać pobożnym, stęsknionym za religijną pociechą, błagając, aby mógł kiedy niekiedy przynajmniéj przypuszczonym być do wspólnéj z duchowieństwem modlitwy.
Staruszek słuchał tego wylewu wyrazów, płynących z ust królewicza obficie, łatwo, przekonywująco. Z początku uszom wierzyć nie chciał, późniéj zwolna się dając ująć wymowie, któréj głos nawet drżący i łzawy dopomagał — uległ wrażeniu miłemu dlań. Znalazł człowieka potępionego lepszym niż się spodziewał. Począł pocieszać więźnia. Nie śmiał mu jeszcze nic obiecywać, lecz przyrzekał się starać, aby losowi jego ulżono i dozwolono mu, choć pod strażą chodzić do kaplicy i do spowiedzi przystępować.
Ucałował ręce jego Zbigniew, a gdy staruszek dłużéj nad zamiar zasiedziawszy się, ruszył ku drzwiom, odprowadził go zgięty w pół do progu.
Ledwie się za nim drzwi zamknęły, a ów królewicz tak nieszczęśliwy zmienił się w zuchwałego młokosa, jakim był przedtém. Zahoń stojący w kącie osłupiał.
Twarz Zbigniewa rozmaszczyła się, oczy przymrużyły szydersko, usta otwarły uśmiechem, ukazał na drzwi i zatarł ręce.
Zahoń proste chłopię z uwielbieniem był dla swego pana, który tak sztucznie mienić się umiał, popatrzał nań i poszedł w swój kąt rozmyślać nad tą dziwną naturą pańską.
Drugiego dnia już na mszę ranną pozwolono Zbigniewowi do kościelnéj kaplicy.
Czcigodny starzec arcybiskup Marcin, wedle dawnego kościelnego obyczaju, na biskupim tronie siedział za ołtarzem i tejże mszy przez kapelana swego odprawianéj słuchał. Zbigniew w owym brudnym kożuszku, w ladajakich chodakach, z włosami odrosłemi, które mu się w nieładzie jeżyły na głowie, blady, wymęczony, stał nieszczęśliwy widokiem swym istotnie serce mogąc litościwe poruszyć.
Było to przecież królewskie dziecię! — Arcybiskup Marcin znanym był z wielkiego miłosierdzia i cnoty chrześciańskiéj. Ujrzawszy tę królewską krew w takiéj poniewierce i poniżeniu, zapłakał nad losem biednego więźnia, — słyszał już o nim od staruszka O. Laurentego, który wprost doń wczora poszedł, niosąc mu obraz téj niedoli i skruchy.
Przez cały czas mszy świętéj, arcybiskup patrzał na królewicza, po kilkakroć ocierając oczy.
Gdy się msza skończyła, odprowadzono jeńca nazad, ale miał już opiekuna i obrońcę.
Tegoż dnia arcybiskup wezwał do siebie starostę grodowego, dla którego najwyższy dostojnik duchowny królestwa, na równi był z królem. Należała mu taż sama cześć i posłuszeństwo.
Począł go badać staruszek o więźnia, dając do zrozumienia, że choć rozkazy Sieciecha ostre i surowe były, miłość chrześciańska ulżyć losowi królewskiego syna nakazywała.
Rada arcypasterza była rozkazem. Za nią wnet poszło i lepsze łoże, i odzież nowa, i strawa znośniejsza. Zwycięzko na to wszystko ukazywał Zahoniowi królewicz, ale gdy O. Laurenty przychodził, lub kto z zamkowéj straży go odwiedzał, wracał do smutku i pokory, wydając się im niewinnym barankiem i ofiarą.
Gdy znowu kiedyś przybył O. Laurenty, począł mu obszernie opisywać królewicz niemal ze łzami, jaką przemocą, mimo próśb i zaklęć z klasztoru go wyrwano, jaką nad nim w obozie tyranję wywierano, zmuszając do powstania przeciwko ojcu własnemu.
Poruszył tém do głębi staruszka, który zupełnie mu uwierzywszy, starał się go pocieszyć.
Rozeszła się potém po zamku wieść, jakiego to bogobojnego młodziana trzymano w srogiej kaźni z winy tych zdrajców, co za narzędzie go używszy, sami wprawdzie marnie zginęli, ale królewiczowi świat zawiązali.
Oburzał się nadewszystko arcybiskup Marcin i płakał nad sponiewieraną krwią królewską, a gdy mógł potajemnie ze stołu swojego posyłał jedzenie i droższe nad nie słowa otuchy i nadziei.
Arcybiskup Marcin stał na czele duchowieństwa polskiego, tak jak kościół Gnieźnieński był matką wszystkich innych w kraju całym; na równi z królewską była powaga jego i władza, a poniekąd nawet przechodziła ją, gdy szło o sprawy wiary i sumienia.
Pobożny król, chociaż ulegał ślepo Sieciechowi posłuszniejszym jeszcze kościołowi być musiał. Uczył przykład Szczodrego świeży jeszcze, uległości dla duchownéj władzy.
Na tę miłość jaką sobie pozyskał, zarabiał Zbigniew nadzwyczajną pokorą i rezygnacją. Słuchając mszy świętéj, najczęściéj w obec arcybiskupa korzył się, padał na ziemię, wzdychał i łzy ocierał, a wróciwszy do izby, gdy nikogo nie było oprócz Zahonia, śmiał się przechwalając przed nim, jak chytrze umiał sprawę swoją prowadzić.
— Nie będziesz żałował, — mówił mu, — żeś się przy mnie został, obaczysz, że postawię na swoim. Wszedłem tu prawda, w odartym kożuszku, a wyjdę w szkarłacie, jak synowi królewskiemu przystało. Wówczas ci się też bieda teraźniejsza nagrodzi.
Zahoń w końcu już w to uwierzył.
Tak stały rzeczy, gdy jednego rana ów wierny towarzysz powróciwszy do izby z podwórca, długo przed ogniem stał w zamyśleniu jak osłupiały, potém nagle zwracając się do pana, zawołał.
— Miłościwy panie! Czy też to może być, żebym ja na moje oczy widział Marka Sobiejuchę?
— Kiedy? gdzie? spytał Zbigniew.
— Tutaj, dziś — odparł Zahoń.
— Marko przecie pod Kruszwicą zginął, biedaczysko — rzekł królewicz.
— Albo to on, albo rodzony brat, albo kto do niego jak dwie krople wody podobny — rzekł chłopak.
— Gdzie i jak go widziałeś? — odezwał się obojętnie Zbigniew.
— W podwórcu, tysiącznikiem nad wojskiem. Nietylko twarz, ale i głos ten sam — rzekł Zahoń.
— A on? widziałże ciebie?
— Powinien był, ale czy znać nie chciał — czy... nie wiem! mówił chłopak. Patrzał się na mnie i odwrócił.
— Toć nie on chyba — rzekł Zbigniew, — mało ludzi do siebie podobnych! Zbliżyć się było.
— Krzyczał i łajał strasznie na ludzi, w gniewie był jakimś, nie śmiałem, — rzekł chłopak. — Dziw, bo i opończa na nim taka sama...
Królewicz pokiwał głową zdumiony trochę.
— Opończę widziałeś nie człowieka — odezwał się, — oczy cię omyliły — w bitwie padł.
— A! nie — rzekł żywo Zahoń, — przed bitwą go nie stało. Trochę się pozostał w tyle, a potém go już nie widział nikt.
W parę dni potem zaciekawiony Zahoń, który widmo Markowe ścigał, przyniósł z podwórza wieść że Marko był ten sam, żyw i zdrów, ale ani znać ani gadać nie chciał z nim, bo był w służbie królewskiéj.
Kazał go do siebie przywołać Zbigniew, ale kilka dni uganiając się za nim, Zahoń zbliżyć się doń nie mógł, a gdy wreszcie sam na sam, w cztery oczy go przydybał, Marko mu rzekł ze złością.
— Idź precz! znać was nie chcę.
Rozgniewał się królewicz i począł odgrażać. W kilka dni jednak po tém zarzeczeniu się Marko zmiarkować musiał, że niebezpiecznie było syna królewskiego się zapierać, aby przez niego nie być wydanym. Sam przystąpił do Zahonia i zapowiedział mu, że się którego dnia na straż do nich wyprosi i z królewiczem zobaczy. Tak się też stało. Po głosie poznał Zbigniew zaraz gadatliwego Marka, który do niego wszedłszy, naprzód od tego począł, że wszystkie kąty przepatrzył. Kraty w oknach mocował, zasuwy probował, a dopiero ludzi swych porozsyławszy, do rozmowy się stawił.
— Jakżeś ty się ocalił? — zapytał go królewicz.
— Wyraźną łaską i cudem Bożym, a patrona mojego Ewangelisty opieką, — zawołał Sobiejucha ręce składając i wywracając oczy. Do tylnéj straży docierałem, aby zobaczyć co się tam dzieje, gdy pierwszy zostałem napadnięty przez cały ufiec... Dwudziestu położyłem trupem broniąc się, tymczasem z tyłu ciął mnie w łeb ogromny gbur, aż mi czerep na dwoje rozpłatał, padłem jak nieżywy na pobojowisku. Szczęściem krzyknąłem lecąc na ziemię. — Ratuj Marku święty, i dwie połowy czerepa rękami ścisnąłem, a w téj chwili natychmiast się zrosły... cudem! a tu jak poczęli mnie końmi tratować, trupy na mnie walić, myślałem, że ostatnia przyszła godzina. Zostało mi tylko tyle luzu, żem miał czém oddychać. Leżałem tak przyczaiwszy się do nocy; dopierom pociemku się wydobył, konia pochwyciłem rannego w miasteczku, z którego trzewa wyszły. Włożyłem mu je nazad, zawiązałem chustą i na nim bez tchu leciałem dwie doby, nie jedząc i nie pijąc.
Dopadłem w lesie chaty litościwych ludzi i baby, która się na zielu znała, jak zaczęła mnie smarować, we dwa dni postawiła na nogi.
Sobiejucha tchnął mocno i kaszlnął.
— Co było robić! — dodał — przystałem do królewskiego wojska — człowiek musi żyć — ale to hołota!!
Opowiadał przytém Marko różne rzeczy o koniu i o sobie takie, iż naprawdę cudu trzeba było, aby się one stać mogły. A pamięć mu się jakoś tak zmięszała, od owego rozpłatania czerepa, że za każdą razą coraz inaczéj przygody swe opisywał.
Z mowy i całego obejścia się Sobiejuchy znać było, że równie się musiał obawiać popaść u starosty w podejrzenie, jak u Zbigniewa w niełaskę.
Zabawiwszy tu krótko począł się wymykać, obawiał się bowiem, że mu niedowierzano, i niezmiernie ostrożnym być musiał.
Nie było go potém widać długo, a gdy Zahoń spotkawszy się z nim w podwórzu zapraszał aby przyszedł, wymawiał się tém i owém, przysięgając, iż nań oko mają, że mu nie wierzą, i że dla wielu nieprzyjaciół i zazdrosnych musi się na każdy krok swój oglądać.
Niewdzięczność ta Marka nie wiele obchodziła królewicza, nagradzała się ona sowicie coraz większą łaską arcybiskupa Marcina, który nad dzieckiem królewskiem łzy ronił, widząc je ciągle tak pobożnie modlącem się pokorném i cichém.
Powoli za jego wstawieniem się do starosty, los Zbigniewa polepszał się ciągle. Nie broniono mu chodzić do kościoła, a niekiedy przy dozorze po podwórcach ku wałom się przechadzać.
Arcybiskup posłał mu krzyżyk przez siebie poświęcony i o święte relikwje otarty; nareszcie gdy raz z kościoła wychodził, spotkał królewicz niespodzianie sędziwego starca na drodze.
Zatrzymał się O. Marcin i zbliżył ku więźniowi, nad którym tak wielką miał litość. Zbigniew przyszedł rękę jego ucałować, prosząc o błogosławieństwo przybrał postawę tak uniżoną i zbolałą, że arcybiskup bardziéj jeszcze uczuł się przejęty losem jego.
— Nie trać nadziei dziecko moje — odezwał się doń pocichu zakreślając krzyż nad głową jego — Bóg próbuje człowieka, przez cierpienie go prowadząc do doskonałości, a gdy widzi serce czyste, odejmuje brzemię i łaskę swą spuszcza na niego. Nie trać nadziei dziecko moje!
Powtórzywszy te słowa, oddalił się starzec świątobliwy. Zbigniew uradowany powrócił do izb swoich, ledwie w sobie mogąc radość utrzymać. Ulubieńca Zahonia poklepał po ramieniu i szepnął mu.
— Terazem pewien, że wyjdę z tego zwycięzko! Arcybiskup nie darmo nadzieję mieć każe. Ma on ucho królewskie. Choćby Sieciech stokroć do surowości namawiał, przemoże arcybiskup skłaniając do przebaczenia.
Ha! — krzyknął unosząc się — naówczas dopiero zagramy z Sieciechem, zagramy z Bolkiem o lepszą. Ten co siedział w więzieniu, drugich też do niego sadzać potrafi, — niech wiedzą jak to słodko żyć spętanemu.
W miarę jak arcybiskup coraz jawniéj okazywał Zbigniewowi łaskę swoją, Marko też ośmielał się przybliżać, postać niekiedy w izbie, przynieść jaki mały podarek lub posiłek. Czynił to jednak zawsze tak ostrożnie, że go prędzéj o srogość niż o słabość dla więźnia posądzić było można.
Zbigniew jak przyczajone zwierzę, które się w kłąb zwija, chowając zęby i pazury, samą pokorą i niewinnością okazywać się umiał. Wiedząc że się tém przypodoba staruszkowi, w nabożeństwie szczególną okazywał gorliwość, a ilekroć przy wyjściu z kościoła mógł się do niego odezwać, opowiadał o swéj miłości dla ojca, dla rodziny, o sieroctwie swém, zaręczając, iż nic nie pragnął oprócz spokoju, aby dziełami miłosierdzia Boga mógł chwalić i za ocalenie swe dziękować.
Po każdem takiem wystąpieniu powróciwszy do izby, królewicz śmiał się do Zahonia, który mu uśmiechem odpowiadał i zwierzał się przyszłych myśli.
— Zapłacą oni za moją niewolę! mówił do wiernego sługi, liczę i zbieram co mi się od nich należy! — Jak w piśmie stoi, odbiorę od nich ząb za ząb, oko za oko, nie daruję nikomu!
Zamiast wdzięczności dla sędziwego arcybiskupa, Zbigniew szydził z jego łatwowierności, wyśmiewał dobroduszność, naśladował ruchy i głos jego, rozczulenie i płacz, co głupkowatego Zahonia niewymownie bawiło.
W takiem życiu dość jednostajném dnie w Gnieźnie upływały. Gdy Sieciech wojewoda, Skarbimierz lub kto inny ze starszyzny na gród przybywał, zamykano więźnia i wychodzić mu nie dawano. Po wyjeździe ich wracał do pewnéj swobody i w środku zamku obracał się jak chciał.
Lecz rok, dwa, może dłużéj nawet z nadzieją przeżyć takiem życiem ciężko. Rachuba na arcybiskupa zrazu pewna, zaczynała się coraz mniéj prawdopodobną okazywać — bo skutku żadnego nie miały obietnice — ponawiał staruszek przyrzeczenia jakieś nieoznaczone — głuche, nie mówiąc ani kiedy, ani jak się one spełnić mogą. Z wielkiéj radości Zbigniew wpadał w rozpacz i zwątpienie. Snuło mu się już po głowie, nie spuszczając na żadne obietnice, wydobyć się z zamku pokryjomu, zbiedz na Pomorze, gdzie się zawsze znaleść sprzymierzeńców spodziewał — albo się schronić do Czech, które mu pomódz były powinne.
Zahoniowi już był nawet polecił ludzi sobie jednać i szukać środków do ucieczki, ale chłopię bojaźliwe i niezręczne do podobnéj roboty wcale się nie zdało. Łajanie i szyderstwa z niego nie pomagały; przybity niemi stawał się jeszcze mniéj obrotnym.
Z Markiem, jak się okazało z próby, ani mówić było o tém można.
W tém rozeszła się wieść, że w roku tym, dnia pierwszego Maja, w święto apostołów Filipa i Jakóba, kończąca się w Gnieźnie katedra, poświęcona być miała uroczyście. Na dzień ten zjechać miał z Płocka król Władysław, królowa, Bolko, Sieciech i wszyscy niemal biskupi z kraju całego.
Zdało się Zbigniewowi, iż arcybiskup ten właśnie dzień wybrać może, aby za nim do rodzica przemówić i przebaczenie mu wyjednać.
O. Marcin wyraźnie dnia tego nie oznaczył, ale się kazał domyślać, iż chwila stanowcza się zbliżała.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.