Królewscy synowie/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.



Dzień zrazu wstał mglisty, lecz wnet srebrna owa zasłona, owe wilgotne rąbki w które był owity, opadać zaczęły i słońce podniosło się jasne, wesołe, jakby radując widowisku, które miało przed sobą.
Jak świt wszyscy poczęli przyodziewać najpiękniejsze zbroje, najkraśniejsze szaty; kładł na siebie każdy co miał najlepszego, czeladź występowała strojna, a od obozu na podzamczu do grodu na wyżynie dochodziło mruczenie wesołe jakby roju pszczół, co w ulu gospodarował.
Aż zabrzmiał kościelny dzwonek, wołając do Boga przed ołtarz po błogosławieństwo. Choć niewielka naówczas katedra płocka i trzeciéj części zgromadzonych nie mogła pomieścić, szli wszyscy, aby naprzeciw drzwi stanąwszy choć zdala nabożeństwa słuchać.
I król też chory przez dwóch podkomorzych wiedziony, co dawno nie bywało, w odświętnych szatach szedł do kościoła z twarzą wychudłą i bladą, ręką drżącą śląc pozdrowienia tym, co się zbiegali przypatrzyć mu i pokłonić.
Po drodze parę razy stanął przemawiając do wojewodów i władyków po słów kilka — ale na dłuższą mowę tchu mu nie stawało. Poruszony był wielce.
Za nim szła w orszaku okazałym dworzan swoich królowa z córkami, z niewiasty swojemi, w przepychu wielkim, którym się lubiła pysznić, w sukni złocistéj, w łańcuchach i pasie sadzonym, głowę unosząc dumnie, jakby mówić chciała — krwi jestem cesarskiéj!
Patrzała z góry na kłaniających się ziemian, co najmłodszym tylko uśmiechając.
Za nią szedł wojewoda wielki, Sieciech we zbroi złoconéj, sukni szkarłatem podbitéj, co wielu złośliwych oczy zwracało. Witał on pogodném czołem przyjaciół swych, innych widzieć nie chcąc.
Daléj ciągnął Zbigniew, który téż wspaniale się przyodział a cudacko, ogromnemi pióry ozdobiwszy kołpak i miecz sobie przywiesiwszy, który mu zawadzał. Czatował on zawczasu na pochód aby ubiedz Bolka i zająć pierwsze miejsce swe, które starszemu należało, obawiał się bowiem, aby młodszy go nie uprzedził. — Ten o tém nie myślał, stanął za Zbigniewem z wesołą twarzą we zbroi lśniącéj, po rycersku przybrany, piękny, pewien siebie i niedbający o to, jakie mu się miejsce dostało. Młodziuchne, ogorzałe lice patrzało wesoło, trochę dumnie, lecz dobrotliwie zarazem. Wszyscy za nim wiedli oczyma.
Gdy król, którego biskup Filip z krzyżem i wodą święconą u drzwi kościelnych przyjmował wszedł na przygotowane dla siebie siedzenie, obok którego królowa niższy tron zasiadła, gdy Zbigniew i Bolko stanęli po prawéj i lewéj ręce ojca, a wojewoda wielki za nim jakby na straży; daléj dokoła dwór i co najprzedniejsza starszyzna — arcybiskup Marcin wyszedł w kapie naprzód pieśń do Ducha Świętego zanucić, która mszę poprzedziła. Sam on też tego dnia w asystencyi dwóch pasterzy krakowskiego i poznańskiego ofiarę świętą odprawiał, w czasie któréj królowi niesiono do pocałowania ewangelję, a rycerstwo mieczów dobyło wedle obyczaju, który niedawno wprowadzony był w polskim kościele.
Zatém po mszy świętéj pieśń jeszcze zanucono i psalm, a po błogosławieństwie pacyfikałem, król, królowa, królewicze w tym samym porządku jak szli na gród wracali. — Nie przyjmowano u stołów na zamku rano aby czasu nie tracić, każdy wprzód u siebie zjadł co miał, i wprost do wielkiéj izby radnéj gromadzić się poczęto, któréj drzwi stały otworem, bo się w niéj, w sieni i podsieniach ledwie mogła starszyzna pomieścić.
Izba ta była tak skromna i niepoczesna, jak wszystkie w owych czasach, na ten dzień tylko zielonością ją posypano i gałęźmi przy ścianach przybrano.
Dla króla tron suknem czerwonem obity stał w głębi, a obok niego takiż sam, nieustępujący mu wielkością dla arcybiskupa gnieźnieńskiego, który z królem dzielił władzę. Szeregiem za nim zasiadali inni biskupi, od krakowskiego poczynając z jednéj strony, z drugiéj za królem świeccy panowie, na których czele Sieciech się mieścił.
U stopni tronu królewskiego Zbigniew i Bolko stali, rzucając na się skośne wejrzenia. Na nich wszystkie oczy były zwrócone.
Młodszy, ulubieniec ojcowski i tak jak zawsze miał serca za sobą, powierzchowność sama mówiła za nim; dumna i wstręt obudzająca postawa niezgrabnego Zbigniewa raziła ziemian. — Szeptano, przypatrując się to i owo, starszy syn królewski, władyków nabawił strachem — patrzał dziko, uśmiechał się złośliwie.
Nie wróżono po nim nic dobrego. Niezgrabna owa postać jaką miał w klasztorze pod ciasną sutanną, strojem rycerskim zmienić się nie dała. Zbroja na nim leżała jak pożyczana, trzymał się nieco przygarbiony, włos odrosły spadał mu kosmykami prostemi jak przylepiony na ramiona; blada i nalana twarz miała wyraz chytry i fałszywy. Na Bolku suknie i blachy były jak ulane, włos obfity w pierścieniach ciemnych wił się na ramionach, lice otwarte, jasne, pałało ogniem i świeciło weselem.
Oba jeszcze nie mieli rycerskich pasów, tylko proste do mieczów przepaski.
Ziemianie spoglądając mówili sobie, że jeden się do zbroi rodził, drugiemu lepiéj księża suknia by przystała, i cicho dawano mu Klechy przezwisko.
Młodsze duchowieństwo takżeby się doń nie bardzo chętnie przyznało, bo na twarzy rysów grubych, ust oddętych, wykrzywionéj namiętnie, niespokojnie się poruszającéj, więcéj namiętności było niż łagodności i pokory.
Na króla patrząc, którego dwu komorników pod ręce w wiodło i usadowiło, litość brała, tak blady był i drżący, a ręce mu dygotały niespokojnie, gdy na sobie kożuch poprawiał. Oczyma potém powiódł po gromadzie swéj, uśmiechając się i zdając się prosić, aby mu miłość wyświadczono.
Głębokie milczenie panowało w izbie natłoczonéj, w któréj tylko najprzedniejsi miejsca zajęli i wiekiem najstarsi. Daléj poza niemi cisnęła się młodzież i domownicy niektórzy, a ze drzwi bocznych wyglądały jedna nad drugą ciekawe głowy dworu królowéj.
Rozpoczął arcybiskup modlitwę łacińską, wzywając błogosławieństwa Bożego, przeżegnał i wszyscy przeżegnali się schylając głowy, nastało milczenie. Król mówić miał, ale mu spalone usta odmawiały posłuszeństwa i kubek z wodą zaprawną podać musiano dla orzeźwienia.
Zwrócił się naprzód ku duchownym.
— Ojcowie miłościwi — począł głosem cichym, — ziemianie i władycy mili, mówcie z czém do mnie przybywacie, abym waszéj prośbie uczynił zadość — jeśli mogę.
Arcybiskup skłonił głowę.
— Miłościwy królu — rzekł głosem pewnym i śmiałym — przyszliśmy do ciebie, aby schorzałemu pociechę i ulgę przynieść a spokoj na najdłuższe lata: ażebyś o ziemie swe nie trwożył się, ani o przyszłe losy, ażali nie byłoby dobrém, spadek zawczasu synom wyznaczyć, sporom zapobiegając, sobie pozostawiwszy ziemie i grody jakie się zda miłości waszéj, na młodych zdać czuwanie.
Nie dla czego innego pragniemy tego, tylko, abyś na duszy był spokojnym, siły mógł za przyczyną patronów naszych i orędowników odzyskać, a żyć nam jak najdłużéj. Modlić się będziemy wszyscy do Boga miłościwego, do matki jego, orędowniczki naszéj, do świętych Wojciecha, Wacława i miłego patrona waszego Idziego świętego...
Szmer potakujący duchowieństwa wtórował arcybiskupowi skłonili głowy biskupi wszyscy, wielu ziemian podniosło ręce pochwalając zgodnie, król pochylił głowę i rzekł nieco ośmielonym głosem:
— Dobrém mi się widzi, co mówicie ojcze mój, ja też tak myślę i pragnę tego. — Mówcie, radźcie w imię Boże.
Wysunął się Strzepa, pokłonił królowi, oczy nań zewsząd obrócono. Nie wszyscy znali go, poczęto pytać co za jeden był i szmer się rozszedł po izbie.
— Miłościwy królu — rzekł nieco chrypliwie — dobrém to jest na oko, ale i niedobrém się stać może. Po co masz z rąk swych władzę za żywota wypuszczać? Czy to nam z tobą źle, albo ziemie nasze cierpią na tém? Nieprzyjaciel z pomocą Bożą odpierany na każdym kroku lęka się nas, w pokoju gospodarzym, niczego nam nie brak ino byś nam, miłościwy panie zdrów był i jak najdłużéj panował!
Przyjdzie kres od Boga wyznaczony, powoła Bóg dzieci twe, czas naówczas będzie, aby objęły co im przypadnie. Poco sobie ręce wiązać za życia i zrzekać się tego co Bóg zlecił?
Mówię to z serca wam oddanego miłościwy władyko nasz, wszyscy którzy cię miłują, nie radzi zmieniać pana.
Za Strzepą wnet niektórzy potakiwać zaczęli jak wprzód arcybiskupowi.
— Panuj nam! króluj nam! — odzywali się — dali Bóg przyjdzie czas na twe syny, wezmą co im naznaczone... Żyj nam panie! Żyj! —
Rękę do piersi przykładając począł król dziękować. Powoli szmer i wołanie przycichły.
— Jeżeli miłujecie mnie, — rzekł Władysław, — oszczędźcież sił moich, bom nie duż, resztę dni poświęcić chcę Bogu, abym u niego na lepsze zarobił królestwo. Policzone są dni moje, myśl słabnie, ręka drży, przez litość mi zastępców dać trzeba, abym o królestwo był bezpiecznym.
Odezwał się ktoś z tłumu.
— Czuwa nad niém pan wojewoda nasz!
— I czuwać nie przestanie, — rzekł król obracając się ku niemu, — ja téż patrzeć się, cieszyć i radzić będę, a młodsi niech próbują sił swoich; niech każdy z nich weźmie część mu przeznaczoną, aby więcéj nie pożądał, a zgoda święta między braćmi panowała.
Znowu w gromadzie potakiwać głośno poczęto.
— Czyń, miłościwy królu, jakoś postanowił, czyń! — odezwał się arcybiskup. Duchowieństwo całe powstało i jawnie oświadczając się za królem, przechyliło szalę.
Strzepa i ci co z nim szli, zamilknąć musieli, poglądali po sobie frasobliwi i strwożeni.
Król się do synów obrócił.
— Chcę, rzekł, abyście poprzysięgli przed Bogiem, przed kapłanami jego, ojcami naszemi duchownemi, w obec tych oto ziemian, iż we zgodzie i pokoju mieszkać będziecie.
Zbigniew i Bolko, powołani zbliżyli się do ucałowania ręki ojca i złożenia przysięgi, którą arcybiskup miał przyjąć, naprzód słowy serdecznemi do zachowania jéj pobudzając. Zaczém począł zwolna słowa wymawiać, które za nim powtarzali, i od kapelana wziąwszy księgę ewangelij dał im ją do pocałowania. Przykląkł pobożnie Bolko, pochylił się Zbigniew, na twarzy pierwszego widać było uczucie i wzruszenie, na drugiem radość zwycięzką.
Znowu począł mówić król, do zgody namawiając i podnosząc świętość przysięgi, a obróciwszy się do arcybiskupa żądał, aby to w księgach zapisanem zostało, co się dnia tego postanowi. Zbigniewowi wolą króla wyznaczone było Gniezno i Poznań, a po zgonie króla Mazowsze (ziemie które składały dyecezję o. Marcina); Bolkowi przypadł Kraków, Sandomierz i Wrocław, to jest przedniejsza część królestwa.
Władysław kończył głosem drżącym, a zwróciwszy się do Bolka ze łzami w oczach, w głowę go pocałował i uścisnął.
I podział, i sama ta miłości ojcowskiéj oznaka, krew poburzyły w Zbigniewie, który bladł i kraśniał, oczy spuścił upokorzony, nie rzekł nic, do ręki ani do kolan ojca się nie zbliżył, — stał słupem martwym. Bolko upadł na kolana i nogi króla całował.
Milczenie dziwne panowało w izbie — ludzie spoglądali po sobie. Nie wszyscy byli radzi z podziału, osobliwie ci, co się Zbigniewowi dostali. Nierycerskiemu człowiekowi przypadała obrona granic najbardziéj zagrożonych; a i ów wzrok przeszywający, wilczy przyszłych poddanych napełniał trwogą. Wszystko więc na oko było dokonaném, gdy wielki wojewoda, który na pozór obojętnie słuchać się zdawał, podniósł się — oczy jego druhów zwróciły się nań ciekawie. Wiedziano, że on tu w istocie panem był, królem władał i posądzano go nawet, że w swoich widokach podział ten zgotować musiał, nie dając znać po sobie.
— Miłościwy królu, — głosem pełnym i swobodnym począł wojewoda — gdyście rozporządzili królestwem swem wedle woli swéj, słudze wiernemu słowo pozwólcie powiedzieć.
Wiele się uczyniło a nie dosyć.
Było to państwo oddawna nierozdzielném, więc choćby teraz dwu panów mieć miało, jeden z nich głową być musi, przy jednym zwierzchnia moc zostanie. Któryż z dwu ma ją mieć?
Król spojrzał nań oczyma błagającemi litości. Ciosem dlań było to pytanie, zmuszające do wybrania jednego, do upośledzenia którego z synów. Długo czekano, aby się Władysław zebrał na odpowiedź.
— Zaprawdę — rzekł król nieśmiało, wahając się. — Stary jestem, niedołężny, widzę, co dziś jest, co jutro się stanie odgadnąć nie mogę. Dzielę ziemię, ale wybierać jednego z dwu, gdy oba mi równo mili, nie chcę i nie mogę. Któż wie jak Bóg z niemi postanowi? Któremu z nich da moc? — Jedno rzeknę, po méj śmierci wybierzcie sobie tego, który dzielniejszym rycerzem, obrońcą i opiekunem ziem tych będzie. Wam to zostawiam.
Złożył ręce król i zdawał się modlić.
— Gdyby się Bogu podobało skarać mnie, a obu im niepobłogosławić; gdyby się waśnili z sobą, z nieprzyjacioły się wiązali na zgubę państwa, niech odpadną od działów, niech im rządy będą odebrane, niech — król dla łez dokończyć nie mógł.
W zgromadzeniu gwar powstał cichy i szepty. Widziano, że króla siły się wyczerpały, że wszystko już postanowione było, — skończone, ruszać się poczynali ku drzwiom ziemianie. Arcybiskup laską uderzył o ziemię.
— Na świadectwo wzywam was bracia moi, jaka jest wola króla pana naszego — a teraz podziękujmy Bogu i jemu.
Zawołano — żyj a żyj! — a drudzy z czeska się odezwali — Boże zmiłuj się nad nami! — Władysław mało co słyszał, tak był poruszony dokonaniem wielkiego dzieła.
Komornicy znowu nadejść musieli i ująć go, aby do kościoła na hymn dziękczynny prowadzić.
Wkrótce potém co żyło, cisnęło się na zamek, gdzie stoły otwarte czekały. Bolko poszedł z ojcem do jego izby, bo stary spoczynku potrzebował.
Zbigniew zniknął.
Zamiast przyjmować powinszowania i pokłony ziemian, którzy do jego dzielnicy należeli, — poszedł za skinieniem Grety, która z za drzwi znak mu dała, iż mówić z nim chce pilno. Śmieléj niż kiedy przedarł się do komnaty Niemki, do któréj dobrze znał drogę. Czekała nań już strojna, niecierpliwa, nauczona pewnie co mówić miała.
— Winszować waszéj miłości! — rzekła z pokłonem przesadzonéj pokory szydersko — a! winszować!
— Dali mi gorszy ochłap kraju — odezwał się gniewliwie Zbigniew, — tak... ale ja cały mieć będę. Bolko sobie próżno tuszy, że z Krakowem nademną przewagę otrzyma!!
— Któż to wie? — odparła żywo Greta. — Wszystko być może, jeżeli wy sobie tak poczynać będziecie jak dziś nie po królewsku, a jak dziecię co się nadąsa. Przez cały czas patrzałyśmy z królową na was, jawnie srożyliście się na brata, rzucaliście nań oczyma, jakbyście go wyzywali. Toć mądra rzecz nieprzyjacielowi zawczasu oznajmywać — strzeż się a pilnuj, bo o to rzucę się na cię!!
Uśmiechnęła się biała panna i uderzyła w czoło.
— Kto chce podejść a obalić — rzekła — ten całuje i ściska, droży się i zbliża, aby tajemnice posiadł, a zemstę miał łatwą!
Zdziwiony Zbigniew spojrzał na nią z pod brwi zachmurzonych.
— O! ty rozumna panno! — zawołał, — jakoś to wymądrowała!
— Widzi mi się niezgorzéj — odezwała się Greta z uśmieszkiem — czyńcież zgodę, a pospieszajcie póki czas, inaczéj wy mu nie sprostacie. My go z dzieciństwa lepiéj znamy, mężny jest i silny, podstępem tylko a chytrością wziąć go można...
Uśmiechnął się królewicz i Niemkę ująwszy w pół pocałował w usta, które tak dobrą radę dawały.
— Nie takli! — spytała — nie mamli ja słuszności?
— Tak uczynię! — odparł Zbigniew, — rozumne słowa wasze.
Szeptać coś potém poczęli pocichu, ale już nie o Bolku i sprawach wielkich, zapewne o sobie. Greta się czerwieniła, gniewała, opierała zrazu, spuszczała oczy, uległa naostatku, podali sobie ręce i Zbigniewa twarz zajaśniała weselem.
Aż do komnaty ustronnéj dochodził gwar i śmiechy biesiadujących. — Niemka nastawała, aby szedł na swe miejsce Zbigniew i odegnała go od siebie. Królewicz pospieszył od niéj do króla.
Tu zastał zgromadzonych arcybiskupa, wojewodę i Bolka około znużonego starca, któremu podczaszy wino podawał, aby nieco siły pokrzepił. W progu już Zbigniew rozjaśnił czoło, przybrał wesołą twarz. Szedł naprzód ojcu dziękować, który go pocałował w głowę, potém arcybiskupowi poddając się jego opiece i zwierzchnictwu i prosząc o radę, nakoniec zbliżył się do Bolka stojącego na uboczu, wyciągnął doń rękę i uścisnął go na pozór gorąco i serdecznie.
Wszystko to wykonał królewicz zręcznie i nie dając poznać po sobie fałszu. Bolko choć wstręt miał do brata i od Santoka się doń nie zbliżał, łatwo dając się ująć sercem, zapomniał przeszłości, oddał uścisk i rad był, że do zgody wracali.
— Miłujcie się a wspomagajcie nawzajem — rzekł arcybiskup — obu wam z tém będzie bezpieczniéj, i dla ziem waszych lepiéj. Niech braterskiemu przymierzu Bóg błogosławi!
Sieciech spojrzał zdala na te objawy czułości, twarz mu się nieco skrzywiła, lecz wprędce, gdy król nań oczy zwrócił, uśmiechał się już, zdając uradowany.
Bolko, którego równie łatwo było pozyskać jak rozdrażnić, prędki we wszystkiém nad miarę, gorący, poddający się pierwszemu wrażeniu — pochwycił Zbigniewa pod rękę i razem z nim wyszedł z komnat ojcowskich.
W podwórzu pełno było ludu, tłumy wszędzie. Usiedli na ławie w przedsieniu, aby być sami.
Zbigniew pospieszył z zapewnieniami pojednania.
— Od tego dnia rzekł, będę ci druhem i bratem wiernym. Chcę się od ciebie uczyć rycerskiego rzemiosła, choć młodszym jesteś. Razem iść będziemy, razem nieprzyjaciół wojować, nic jeden bez drugiego nie czynić.
Bolko go uścisnął powtórnie i począł z uczuciem gorącém.
— Przysięgam ci, dochowam wiary, znajdziesz we mnie brata i przyjaciela. Zdrady ani serce, ni usta moje nie znają. Co czynię to otwarcie i szczerze.
Zbigniewowi na słowach i zaręczeniach wymownych nie zbywało, ponowił poręki i oświadczenia miłości. Mówili z sobą serdecznie, a Bolko, który wylewał się łatwo, po krótkiéj rozmowie czuł się z nim jak ze starym druhem zaufanym.
— Pospieszyłeś się bracie — rzekł po chwili — i jużeś sobie ładną Niemkę pozyskał z dworu królowéj. Mówią o tém wszyscy!
Zbigniew się nie zapierał, śmiał się tryumfująco.
— Gładkie liczko cię uwiodło, mówił młodszy, lecz gdybyś mnie chciał posłuchać, tak rychło jakeś ją wziął, radziłbym porzucić!
— Dlaczego? spytał Zbigniew.
— Dziewczyna płocha i przewrotna — mówił Bolko. — Słyszałem od ludzi, że już miłośników miała wielu, a nikt cały od niéj nie wyszedł. Zła jest jak żmija, choć jak niewinne dziecko wygląda. Najpierwsza rzecz, którą się będzie starała uczynić, że nas z sobą zwaśnić zechce, bo mnie nie cierpi i pomścićby się rada.
— Za co? wtrącił Zbigniew.
Bolko się nie chciał tłumaczyć.
— A! babskie sprawy — odparł, — nierycerska rzecz tém się zaprzątać.
— Nie boję się też ja lada dziewki — rzekł Zbigniew, — bo nad sobą kądzieli panować nie dam. Musi ona słuchać mnie. Mam rozum swój i radzić sobie nie dam długowłosemu stworzeniu!
A wam to niewiasty nie do smaku? zapytał.
— Nie chcę ich znać! — odparł Bolko. — Z niemi człek mięknie, a nam rycerzami być potrzeba.
Uśmiechnął się starszy.
— Ja trochę inną mam naturę — rzekł, — bawią mnie te łątki! Może dlatego, żem ich przez długi czas zamknięty w klasztorze nie widywał, każda mi miłą i wonną jak kwiatuszek.
Skrzywił się Bolko.
— Toćbyś sobie już świeższego kwiatu dobrać powinien — rzekł, — Greta się już z wielą znała, a przez nią królowa z wami czynić będzie co zechce, bo jéj do tego zażywa jak rybak złotego robaczka na wędce.
Starszy głową potrząsnął.
— Ze mnie gruba ryba, na wędę mnie nie wziąć — przemówił uśmiechnięty. — Ani ona, ani królowa, ani nikt nie uczyni ze mną tylko to, co ja zechcę. Nie weźmie mnie ani niewiasta, ani chłopiec, ani nawet duchowny żaden! Rycerzem jak wy nie jestem, ale się z książek trochę rozumu uczyłem i wiem jako ludzie źli są, a jako z niemi chytrym być trzeba.
Zdradził się nieco królewicz tą mową, lecz Bolko mało zważał na nią.
— Przebaczone ci, że rycerzem nie jesteś, — rzekł, — boś w sutannie i klasztorze nie mógł nim zostać — ale, teraz! — teraz bracie rycerzem musisz być, nie chceszli wpaść w ręce jakiego wojewody i mir stracić u ziemian twoich. Siłę masz, na męztwie ci nie zbywa — poczynaj a śmiało.
Zbigniew chytrze mu dziękował.
Ujęli się więc znowu za ręce, i aby okazać wszystkim jak wielką miłość ku sobie mieli, poszli razem ku stołom, około których ziemianie i władycy zasiadali.
Na widok przybywających, niektórzy się podnosić zaczęli, witając ich i pozdrawiając, inni szli cisnąć się do ręki pańskiéj. Gnieźnianie i Mazury, których było najwięcéj, przyszłego pana w Zbigniewie przyjmowali, zalecając mu się ze służbami swemi. — Krakowianie i Szlązacy ku Bolkowi się ściągali, uśmiechali doń, radzi wyborowi, bo słynął już jako rycerz dzielny, a tych naówczas miłowano najwięcéj.
Gdy szli tak razem poza ławami i stoły, zdala niebieskie oczy Grety szydersko i zwycięzko się śmiały, widząc jak jéj rozkazy posłusznie i prędko spełniano. Radowała się, nie dając tego po sobie poznać królowa.
— Bolko zawsze porywczym był i bez rozeznania, mówiła do swéj ulubienicy — ten niezgrabny parobek niepozorny, chytrzejszy od niego zawojuje go i pokona.
Mijali Marka, gdy zbyt otwarty a szczery Bolko, szepnął bratu.
— I tego ulubieńca waszego radziłbym precz wygnać!
— Co macie przeciw niemu? — zapytał ciekawie starszy.
— Patrzę i słucham, jak to zwyczajnie na dworze — mówił Bolko — widzę, że rycerskiéj sprawy dużo ma na języku, a w ręku niewiele; słyszę, że potajemnie się z Sieciechem zna, po nocach do niego chodzi i na was donosi.
Zbigniew niedowierzająco ruszył głową.
Źli ludzie plotą nań, — rzekł.
— A pocóżby im się to zdało, wszak na drodze nie stoi nikomu. Człek to niewiadomego rodu, przybłęda chytry, który tu miejsca nie zagrzeje, a obłowiwszy się uciecze. Tak o nim ludzie prawią, miejcie się od niego na pieczy. — Królewicz słuchał i przestroga go poruszyła.
— Bracie, odparł stając — coście się uwzięli poodpędzać odemnie co najmilsze mi i najpotrzebniejsze. Przed chwilą Gretę mi odradzaliście, aż i Marka. Ten łotr służy mi jako pies wiernie.
— I jak sobaka cię potém pokąsa — dokończył Bolko. — Znajdziecie ludzi między swemi Mazurami i Gnieźniany, osiadłych ojczyców, z tych wybierzcie jednego. Dobrze wam życzę i radzę jak sobie.
— Łotr to jednak dogodny i zręczny, — dodał Zbigniew.
— A no! słyszałem o tém, — odparł młodszy. Mówią, że bez zbroiczki o podartym kaftanie i o jednym bodaj koniu się tu przybłąkał, a dziś już utył, i szat i szkap ma podostatkiem.
Na błazna go trzymać, czemu nie, ale mu ani ucha, ani władzy nie dawajcie.
Zbigniew słuchając rad tych otwartych, z serca płynących zagryzł usta. Zdało mu się, że Bolko młodszy, lekce go sobie waży i ma o nim wyobrażenie niewielkie — przerwał urażony.
— Słuchaj bracie, jeśli ci się zda, żem ja głupi i ślepy, mylisz się. Widzę ja ludzi na wylot, a przez to, że ich znam i najgorszego się nie boję.
— Jeśliś bezpieczny i czujesz się nim, czyń jak ci lepiéj! — rozśmiał się Bolko — Grety się nie obawiasz, Sobiejucha ci na rękę — toć dobrze! przestrzedz nie wadziło. Ja moich chłopców wolę!
— Jam sobie jeszcze drużyny zebrać nie miał czasu — począł Zbigniew. — Sobiejuchę jak psa na postronku trzymać będę, a Gretę... porzucę, gdy mi się uprzykrzy, teraz mi ona miła, bo dziewka wesoła i obrotna, potém!!
Zbigniew pogardliwie ręką rzucił i rozśmiał się.
Bolko mu długo w oczy patrzał.
— Prawda to — rzekł, — żeśmy się inaczéj chowali: ja na koniu i w lesie, ty w klasztorze, a no, inną mamy naturę. Ty lubisz zabawiać się choćby z dziewką i błaznem jak Marek — ja nie. Ja w to wierzę i to kocham, co się nie przejada i nie przykrzy. Bodaj to wojna! bój! rycerstwo! łowy, konie — to życie! Gdy wrogi zagrają, serce mi rośnie, śpiąc roję, że lecę na Pomorców z podniesionym oszczepem... Dzień w domu długi mi jak wiek! — a! bracie, chciałbym być do wielkiego Bolka podobny i granice ziem zatknąć daleko, aby je cesarze i królowie szanowali i drżeli przedemną!
Mówił Bolko z zapałem wielkim, Zbigniew pobladł, — słuchał téj mimowolnéj spowiedzi młodzieńczéj i uląkł się jéj.
Bolko postrzegłszy zmienioną twarz Zbigniewa, wstrzymał się nagle.
— Bracie, — dodał — nie lękaj się, na twoją dzielnicę nie nastąpię, gdy zechcesz będę twym wojewodą!
Stań się ty wojownikiem wielkim, a ja za tobą pójdę posłuszny.
Spojrzyj co nam ziem powydzierano, co nam cesarze zajechali, co zagarnęli Czesi, co odebrała Ruś, co na Pomorcach odzyskiwać potrzeba; bo ci się ani chrzcić, ani nas panów swych prawych znać nie chcą. Na nas dwu jest dosyć do roboty, a gdyby z grobu powstali Bolko Wielki i Szczodry, oniby chyba podołali temu, co na nas uczynić przypadło!
Słuchał starszy w milczeniu, uląkł się tych myśli zdobywczych, tego zapału rycerskiego i nie wiedział czém odpowiedzieć na nie.
— Ja, — rzekł zcicha i skromnie — nie chcę nic, jeno mój dział utrzymać i żyć w pokoju.
— W pokoju! — podchwycił Bolko — spytaj czy ci go Pomorcy dadzą? Mężny to lud, niespokojne plemię, srogie, okrutne, przebiegłe ale dobrze z niém, bo nam zgnuśnieć nie dadzą; podbić ich potrzeba, nie wiem, krzyżem czy mieczem, nawrócić i zagarnąć, abyśmy morze mieli, brzeg swój i na cały świat drogę! Bez niéj tośmy jak obmurowani w więzieniu! — Jeźli się nie nawrócą, choćby ich wytępić przyszło, morze nam potrzeba mieć lub nie żyć! Naówczas statki i czółna budować będziemy i z rycerzami puścim się nowe ziemie zdobywać! w daleki świat!
Mówił, pałały mu oczy, drżał cały, postać jego rozogniona stała się tak piękną, wspaniałą, że Zbigniew małym i słabym uczuł się przy nim. Zazdrość ukąsiła go w serce, usta skrzywiły się niby uśmiechem, a żółć i gorycz uczuł na nich.
— Zdradziłeś się — rzekł w duchu, — chce ci się panowania nad światem... Jeden z nas dwu ustąpić musi — ty lub ja.
Bolko otwarcie mówił mu: bądź silnym, panuj, będę ci posłusznym — Zbigniew myślał w sobie: zgiń abym się ja wyniósł.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.