Królewscy synowie/Tom II/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Królewscy synowie |
Podtytuł | Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1877 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Po gwarnych dniach wiecowych, wkrótce na płockim zamku pożądana dla króla nastała cisza. Zbigniew odciągnął do Gniezna, Bolko ruszył do Krakowa i Wrocławia, przy królu jeden Sieciech pozostał, schorzałego starca piastując niemal jak dziecię, a czyniąc z nim jak z dziecięciem, co zapragnął.
Ze dworu królowéj w tym czasie znikła Niemka Greta, a Judyta mocno po niéj tęskniąc i ręce łamiąc okazywała, jakby wcale nie wiedziała co się z nią stało. Uskarżała się na tę stratę przed królem, a Władysław rzekł, że jako ją dosyć płochą zawsze znał, sądzi, iż w wielkiéj ludzi gromadzie co na wiecu byli, któremu w oko wpaść musiała, a ten ją sobie zmówiwszy, pochwycić musiał i uwieść.
Nie było to wszakże tajemnicą dla innych, iż w zwartym orszaku, który Zbigniew z sobą nocą ujeżdżając prowadził, znajdowała się pomiędzy dworem niewiasta z twarzą osłonioną, z któréj młodzież żarty nieprzystojne stroiła, a ona im po niemiecku łając, odpowiadała.
Bolko zebrawszy swą drużynę i część wojska ruszył na pusty i smutny zamek krakowski, na Wawel, który od śmierci królowéj matki stał zupełnie opuszczony. Tu wspomnienia Bolka Szczodrego żywe jeszcze, niedawno przelana krew męczennika, ludzie obcy i przyjaźniejsi swojemu wojewodzie Sieciechowi, niedługo dali pobyć królewiczowi.
Pobłąkawszy się ze swą drużyną około Prądnika, Mogiły, Bielniskich lasów, Stankonia, obejrzawszy pod zamkiem nad Rudawą kościół, który ojciec założył; u ludzi znajdując twarze chmurne, rycerstwo jakieś zdziczałe i niepochopne, by się garnęło ku niemu — wolał się Bolko przesiedlić do Wrocławia i tam przesiadywać. Magnusowi i tym co się koło niego gromadzili, więcéj mógł ufać, niż Krakowianom Sieciechowi oddanym.
Na dzielnice swe poszedłszy królewicze, żyli jako z nich któremu przystało. Zbigniewowi Pomorce do czasu spokój dali i granic nie napastowali, dawnemi wyprawami popłoszeni.
Nadeszła zima, wiosna, i tak znowu Sieciech cierpliwie czekał zręczności, aby myśli swéj dokonać bezpiecznie. Nie wiodło mu się. Brakło powodów do zaczepki, do napaści, do zwaśnienia. Królowa się niecierpliwiła zwłoką, trzeba było poczynać coś, aby koniec przyspieszyć.
Pod okiem króla spiskować nie mógł tak swobodnie; duchowieństwo było mu w znacznéj części nieprzyjazne, zjechał więc do dziedzicznego Sieciechowa swojego, gdzie panem był i na przyjaciół dokoła mógł liczyć. We wszystkich też ziemiach miał sojuszników wiernych dotąd, którzy mu o wszystkiém donosili i czekali rozkazów.
Był już Sieciechów naówczas grodem warownym, na którym pańskie dworce i opactwo Benedyktynów na jedném się niemal podwórcu mieściły. Od Chrobrego czasów mnożyła się tu chwała Boża pod osłoną grodziska mocnego, które pokój zabezpieczało. Sieciech też dla własnego bezpieczeństwa umocował był jeszcze zamczysko nad Wisłą, wałami je silniejszemi obsypał, tynami potężnemi otoczył i trzymał tu wybraną załogę, bo choć w kraju panem był, knując sam zdradę, wrogów się lękał i pokoju nie miał.
Budowy opactwa i zamkowe graniczyły z sobą; Sieciech królewskie nadania dla Benedyktynów pomnożywszy, obdarzając klasztor ciągle, z opatem i przełożonemi będąc w związku statecznym, przez zakonników wiele mógł widzieć i działać. Mnisi mu byli przychylni, żyjąc niemal chlebem jego.
Miał Sieciech jak naówczas wielu możnych panów, żonę z Rusi, kniazia córkę, która mu znaczne wniosła bogactwa. Tę na zamku swym chował i syna wyrostka, który przy matce i pod opieką księży rosnął, zawczasu się przysposabiając nauką wszelką do świetnego losu, jaki ojciec miał mu zgotować.
Kształcono go na rycerza zarazem i na człowieka, coby drugim rozkazywać umiał.
Dwór prawie królewski był w Sieciechowie, szczególniéj z przedniejszych ludzi wojennych złożony, których wojewoda rad sobie do boku dobierał. Topory, do których Sieciech się liczył, rozrodzeni byli i prastarzy w tym kraju, mało z którym rodem władyków i ziemian możniejszych nie spowinowaceni. Wszyscy oni, jak to naówczas obyczajem i prawem było, za ręce się trzymali, a kto się do krwi liczył, musiał ze swemi iść na zawołanie wszelkie. Sieciech swojego rodu był naówczas głową najstarszą i naczelnym wodzem; słuchali go wszyscy powinowaci, pokrewni, podrużeni. Nie było grodu nietylko w krakowskiém, w sandomirskiém, na Szlązku, nawet w Mazowszu w gnieźnieńskiem, gdzieby z ręki Sieciecha nie siedział starosta, albo tysiącznik z pułkiem, albo ktoś znaczny, który sprawy jego pilnował i na skinienie był gotowym.
Gdzie, jak we Wrocławiu, namiestnika miał nieprzyjacielem, dziesięciu około niego kupionych druhów na straży stawił.
W Płocku siedział ten co się jeszcze królem nazywał, ale w Sieciechowie wojewoda królował na całą ziemię wyciągając ręce, niebardzo zważając na młodych panów, którym bujać dawał do czasu.
Patrzał zdala co robili. Gdy Bolko zasiedziawszy się w krakowskiem i na Szlązku, począł sobie coraz bardziéj jednać ludzi i swobodniéj poczynać, donoszono o tém wojewodzie, i dłużéj już ścierpieć tego Sieciech nie chciał. Młody królewicz groźnym się stawał.
Król chorzał i słabł coraz bardziéj, trzeba było coś począć i kości rzucić, nie czekając dłużéj.
Przybył w téj myśli do Sieciechowa wojewoda, przez posły tajemnie powoławszy zaufanych ku sobie.
Wieczorem dnia letniego, gdy Sieciech na zamku sam jeszcze był, a stęskniona po nim żona frasowała się przyjmując go, iż przybył jéj ponury, nie przyniosłszy z sobą do domu wesela, oznajmiono Strzepę, który był prawą ręką wojewody.
Ów Strzepa wyrósł z niego, jemu winien był wszystko, lecz też szyję za niego dać był gotów. A byłto człek co się niczego nie wzdrygał, ani pokłonić i uniżyć, ani porwać i zabić, ani zdradliwie zasiąść. Takim zawsze był, jakim go pan mieć chciał. Dał mu Sieciech siostrę w małżeństwo, majętności z nią, a do nich obiecywał jeszcze więcéj. Siostra ta wprawdzie nie młodą już była, twarzy nie pięknéj, humoru nie miłego, ale ona go wiązała z Sieciechem, a wojewoda panować miał i kraj cały pod siebie zagarnąć.
Zdawna to już obmyślaném było, jako i to, że żonę swą rzucić miał, aby wdowę po królu, siostrę cesarską poślubić.
Gdy Strzepa przybył, choć doma wszystkich Sieciech zdał się być pewnym, wnet z izby precz wyszli na wał nad Wisłę, aby się tam naradzali swobodniéj.
Strzepa choć bratu, jako panu się do kolan kłaniał. Sieciech dumny już się czując niemal królem hołdy te jak należne od niego przyjmował.
— Strzepa, — odezwał się na wały wyszedłszy i po okolicy się z nich rozglądając — czas nadszedł — pora co poczynać.
— Myśmy też pogotowiu — odparł przybyły, — rozkazujcie co czynić mamy.
— Zbigniewa się nie lękam — począł wojewoda — Bolka się pozbyć potrzeba. Rośnie, mężnieje i strasznym stać się może. Porywczy i zapalczywy jest, pójdzie z nim łatwo.
Zdawali się naradzać patrząc sobie w oczy, aż Strzepa się odezwał.
— Cóż! — ludzi nań nasadzić, gdy na łowach będzie — krótka sprawa...
Mówił zimno i obojętnie, jakby o małą rzecz chodziło.
— Bez ludzi się nie obejdzie, — odparł Sieciech — niełatwo mu podołać. Drużynę z sobą wodzi nieodstępną. Ludzie języki długie mają, wyda się zdrada i rzucą ją na mnie. Nie można.
— Lepiéj wiecie jak czynić — przerwał Strzepa, — przykazujcie. Zrobi się, jak zechcecie.
Wojewoda obejrzawszy się, zbliżył się doń, jakby tu nawet gdzie byli sami i żadna żywa dusza dokoła się nie okazywała, nie czuł się jeszcze bezpiecznym, lękał podsłuchania i zdrady.
— Bolka na Czechów wyprawiemy — rzekł. Granica tam nie spi, najeżdżają ją ciągle, król na nas czyha. Nie brak powodu do wyprawy. Puścimy posłuchy, że na nas chcą zrobić wycieczkę, Bolko pójdzie otoczony naszemi, pójdziesz i ty z nim.
— Pójdę! — rzekł krótko Strzepa.
— Weźmiesz co najpewniejszych, Halkę, Strzegonia, Zużłę, Zaboja — kogo wybierzesz. W lasach czeskich napotkacie pewnie rabusiów gromadę jaką. Bolko się zapędzi za nią — wówczas wasza rzecz, żeby zginął. Nie powie nikt, aby z ręki naszéj, na to Czechy są.
Strzepa pomyślał nieco.
— Stanie się jak postanowicie, — rzekł. Trzeba będzie jednak oderwać go od drużyny. Chłopcy młode, zażarte w boju, czujne i na krok go nie odstępują.
— Bolko gdy zoczy nieprzyjaciela, nic go nie strzyma — mówił Sieciech. — Wasza rzecz odwrócić drużynę i rozerwać ją... Gdy się sam jeden zapędzi — w lasach. Któż wie jak zginąć może? Czechów nasadźcie.
— Czechów nam nie trzeba — odparł chmurno Strzepa, — zasadzkę uczynimy pewną. Pomówcie jeno i z innemi, abym sam nie był.
— Zwołałem ich wszystkich — cicho rzekł wojewoda, — z tamtemi wszak ci jak z tobą mówić nie chcę. Twoja sprawa zagaić z niemi.
Choć gotów na wszystko, choć posłuszny a rad się wysłużyć szwagrowi, Strzepa wziąwszy rozkaz zadumał się głęboko, nie taił przed sobą, że sprawa ciężką była.
Sieciech zbywszy się tego co miał na myśli, wnet urwał rozmowę, zdając na szwagra resztę. Nie rad był mnożyć słowa, w których krew już czuć było.
Nie czyniło mu wstrętu dobijać się panowania mordem i zdradą, bo w owych czasach wielu tą drogą do koron i władzy dochodziło, ale słowa nad czyn mu były przykrzejsze. Takie były pojęcia ówczesne religijne, że pobożny Sieciech na intencyę aby mu się w jego zamiarach powiodło u Benedyktynów zamówił modlitwy, kościołom przyobiecał dary, starał się o relikwie sądząc, iż one mu dadzą zwycięztwo. Nie zwierzył się wprawdzie zakonnikom z tém, o co się kusił, ale po wszystkich ich kościołach zakupił na tę intencyę nabożeństwa. I modlono się za powodzenie oręża szczodrego wojewody.
Taksamo naówczas święcono na ołtarzach sztylety, które do zabójstw służyć miały i potajemnie o relikwje je ocierano.
Spiskowi wszyscy zjechać mieli tegoż wieczora do Sieciechowa; jakoż przybył wkrótce Strzegoń, po nim Zużła i Halka, a w końcu Zabój, którego żelaznym nazywano.
Wszyscy zaraz poszli pokłon złożyć naczelnemu panu swemu, który okazywał się wielce łaskawym i wesołym: pytał o oddziały wojska, o stan grodów, ale o tém, o czém mówił ze Strzepą, nie wspomniał nikomu. Po królewsku gości i czeladź ich przyjmowano, gospodarz ochoczo zabawiał ich, a gdy do wieczerzy zasiedli sami, bo Juljanna żona Sieciecha nie pokazywała się wedle ruskiego obyczaju, czeladzi precz odejść kazano i wojacy przy dzbanach wina i miodu poufną rozmowę poczęli.
Wszyscy dowódzcy ci byli z dziecinnych lat zakuci we zbroje, nawykli do rozlewania krwi i lekceważenia własnego i cudzego życia.
Strzegoń głowę już miał siwą, choć twarz czerstwą i pamiętał Szczodrego kijowską wyprawę. Zużla młodszy z małego człeka wybrany i na dowódzcę podniesiony przez Sieciecha, który w nim roztropność ocenił, posłuszny był swemu panu nie pytając co mu przykazywano. Halka, milczący i niepozorny siłacz znany, który ładowny wóz z góry idący za koło powstrzymał i nosić za sobą kazał miecz dwóm ludziom, co go ledwie mogli udźwignąć, do oprawcy był podobny. Czoło miał nizkie, brwi nawisłe i twarz szpetną, ale w polu cudów dokazywał.
Zabój, żelaznym zwany, który zbroi nie zrzucał prawie, a nosił tak ciężką, iż drugi upadłby pod nią, choć z Czech pochodził, jak wielu innych naówczas w Polsce osiadłych, już się był całkiem ożenieniem i służbą wcielił między Krakowiany.
Na wszystkich Sieciech jak na Strzepę mógł rachować, tak sądził przynajmniéj.
Wojewoda miejsce zajmował w końcu stołu na krześle podniesioném, po monarszemu prawie; po obu stronach jego siedzieli Strzepa, Strzegoń, Zużła potakujący śmiechami, Halka, który pił i milczał i Zabój z bystrém wejrzeniem, w głowach ich już wino i miód wesołe myśli rodziły.
— Cóż? Strzegoń, ty stary, z młodego pana rad jesteś? spytał wojewoda.
— Ja go zdala widzę tylko, dzieciak to jeszcze — odparł siwy wojak, — ale krew dawnych Bolków w nim się odzywa. Jak nie zginie za młodu, wojak z niego dzielny będzie.
Nie bardzo się ta pochwała podobała Sieciechowi, zamilkł i spojrzał pytająco na Zużłę.
Ten się rozśmiał.
— Zawcześnie się rwie i poderwie się jak młody koń, — rzekł głową potrząsając, — nadto gorący.
— Ja też tak myślę, — potwierdził Sieciech.
Halka popatrzał, rękę ogromną namulaną do kubka wyciągnął, białka mu w oczach łysnęły, wąsa potargał. Zabój żelazny rozśmiał się:
— Co tam o tych wróblach gadać, kiedy my orłów mamy, zawołał wskazując na Sieciecha, nie trzeba nam młodych wodzów, dawni starczą.
Wojewoda jakby nie słyszał, odezwał się.
— Król nam coraz gorzéj niedomaga, chory jest, życie z niego ucieka, jak na dwu przyjdzie królestwo, rozchwycą je sąsiedzi.
— Dwie głowy, — dodał Strzepa, — to gorzéj jak żadna.
Nikt nie przeczył; Sieciech powstał z siedzenia, drudzy za nim ruszyć się chcieli, dał im znak aby pozostali, okiem rzucił na Strzepę, wskazując mu, że pora nadeszła i wyszedł z komnaty.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, obejrzał się Strzepa.
— Między swemi jesteśmy, — odezwał się, — czas podobno co poczynać! — Sieciech nam panować powinien nie kto inny. Nim król umrze, trzeba jeśli nie obu, jednego się królewicza pozbyć.
Niektórzy głowami potakując ruszyli, wszyscy milczeli.
— Na wyprawie, po lasach i w utarczce, — dodał śmiejąc się, toć to ludzie giną jak muchy.
Żelazny pogładził głowę, dając znak porozumienia.
— Nam co do tego — mruknął, — jak każą by go nie było, to go nie będzie! — co wielkiego!
— Pewnie, — rzekł Halka i w stół uderzył.
— A pewnie! — powtórzył Zużła.
— My a nie kto pójdziemy z nim na granicę, przeciw Czechom, — począł prędko Strzepa i dodał ciszéj oglądając się wkoło, — trzeba skończyć.
Wyrazisty ruch ręki domówił reszty.
Nikt się nie myślał sprzeciwiać.
— Jak nasz pan wojewoda zostanie sam, — mówił daléj, — mogę zaręczyć, że każdemu ze starych sług swoich tyle nada ziemi, lasów i osadników, iż go możnym na wiek uczyni. Nie kto z nim panować będzie, tylko my.
— A kiedyż na Czechów pójdziemy? — zapytał pochylając się Zużła.
— Bardzo prędko! — dodał Strzepa.
Jeden Strzegoń siwy milczał jakoś i nie dawał znaku żadnego, obrócił się ku niemu szwagier Sieciecha.
— A wy, co na to mówicie?
— Ja? — albo to wątpicie że pójdę gdzie mi każą? — rzekł Strzegoń, — widzicie żem posiwiał w służbie, a nigdym od wodza nie odstał.
Rozmowa tak rozpoczęta, coraz się cichszą stawać zaczęła i poufniejszą; wszyscy ponachylali głowy i słuchali Strzepy, który głosem stłumionym nieco, ale wyraźnym opowiadał coś i tłumaczył. Potakiwano głosami i uśmiechami.
— Tymczasem, — głośniéj odezwał się Strzepa, — trzeba aby tam jeden z naszych przy nim był, któryby mu się w łaski wkupił, radził i prowadził. Chłopiec jak ogień, byle na łowy i wojnę poleci w ciemną noc, gotów samotrzéć na pół sotka. Sprawą tego kto do niego przystanie, będzie, aby go zaprowadził gdzie potrzeba. No? kto z nas?? Jabym chętnie poszedł, ale mnie znają żem Sieciechów brat i druh, koso na mnie patrzeć będą. Trzeba takiego na któregoby posądzenia nie było z czyjéj jest ręki.
— Ej! odezwał się Zużła popijając — bić to bić, jam do tego, a ugadywać i prowadzić się nie zdam. Rozumniejszego trzeba.
Halka ogromną swą pięść zaciśniętą wyciągnął i na stole położył na widoku, była to jakby odpowiedź niema, że jego siła cała w pięści się mieściła.
Czech Zabój kiwnął głową.
— Jam gotów, rzekł — a no Magnus mnie dobrze zna, z kim ja chodzę i komu służę, tom się téż nie zdał do niczego.
Zostawał Strzegoń stary, słuchający obojętnie; spojrzeli nań.
— Mnie gdzie poślą pójdę, a co każą zrobię odezwał się krótko.
— I na was nie padnie poszlak żaden — począł Strzepa zwracając się ku niemu. Wyście starzy, pamiętacie Bolka Szczodrego. Młody królewicz słuchać o nim lubi, łatwo się do was przywiąże, pokocha. Jak nie wy to nikt!
Strzegoń, który oczy miał w stół wlepione, nie rzekł ani tak, ani nie. Bębnił po drzewie palcami słuchając jakby się to go nie tyczyło.
— Pójdziecie z waszym oddziałem pod Wrocław, — mówił Strzepa. Staniecie tam z rozkazania króla i wielkiego wojewody, przy królewiczu. W kilka dni, jak on do wszystkiego ochoczy i prędki, za serce go chwycicie.
Na te słowa Sieciech wszedł i rozmowa się zwróciła inaczej.
— Mnie się widzi, — odezwał się do niego Strzepa, — że Strzegonia z pułkiem zawczasuby królewiczowi posłać było potrzeba. Gdy iść przyjdzie będzie ludzi miał pogotowiu. Pod Wrocławiem wykarmić się łatwo.
Szwagrowie w oczy sobie popatrzali; Sieciech na siwego dowódzcę spojrzał i rzekł.
— Tak radzicie!
— Tak my to uradzili społem — odezwał się Zużła, — nie ma między nami drugiego, coby królewiczowi mógł lepiéj usłużyć.
To mówiąc rozśmiał się, Sieciech nie dał poznać że rozumiał o co chodziło, i po namyśle dodał.
— Jeżeli Strzegoń gotów — czemu nie! — niech idzie.
— Ja idę gdzie mnie posyłają, nie przebieram — rzekł Strzegoń, — żołnierz zna wodza tylko, a woli swéj nie ma.
— Prawda, ale przeto rozum swój mieć powinien, — wtrącił Strzepa, — aby go pożyczać nie potrzebował.
Zaczęli się śmiać drudzy, Halka swe ogromne pięści, któremi się chwalić lubił, na stole trzymał ciągle, jakby niemi chciał mowić, że one żołnierzowi od rozumu były potrzebniejsze.
Tak się skończyła narada, Sieciech odpuścił swoich, po kubku jeszcze na sen im dając wina z korzeniem gotowanego. Pokłonili się wszyscy i rozeszli na nocleg: jedni do dolnéj izby na zamku, inni dla gorąca pod swoje namioty, jeden do ojców do klasztoru.
Strzegonia, gdy już miał odchodzić, Strzepa za rzemyk od kaftana pociągnął i zatrzymał, poczynając mu coś szeptać na ucho. Znali go że na starość skąpym się stał a chciwym do zbierania złota. Zręczny Strzepa ująć go chciał zaraz, i odezwał się że na dwór królewiczowski jadąc wystąpić trzeba było przystojnie, więc łańcuch by się zdał na szyję. Strzegoń miał wprawdzie stary lecz niepoczesny.
Poszedł pośrednik do wojewody i wprędce powrócił niosąc łańcuch ciężki i piękny, a prócz tego kubek misternéj roboty.
Staremu, gdy chował te dary, aż się oczy zaśmiały.
— To wam pan wojewoda przysyła, — rzekł Strzepa, — bez liku — a jutro z podarków dla wszystkich przeznaczonych swoją część odbierzecie. Od was najwięcéj zawisło. Trzeba żeby królewicz wam zaufał. Za serce go weźmiecie o bitwach mu opowiadając. Okażecie mu miłość, to ją wam odda w trójnasób, bo taki on jest.
Strzegoń słuchał uważnie, ale mówił niewiele; zdało się więc nauczycielowi, że mu w pamięć wrazić potrzeba to, czego po nim wymagano. Poprowadził go z sobą na wały, a że noc piękna była, księżyc przyświecał, skwar ustał, przechadzali się jeszcze.
— Jako wasz druh, ostrzedz was muszę, — mówił Strzepa — czego należy unikać, a co robić. Zbytnio się z miłością dla pana wojewody nie chwalcie, ani okazujcie że mu we wszystkiém jesteście podlegli, to by od was ich odstręczyło. Lepiéj choćbyście czasem i plunęli na nas, mruknęli a stęknęli.
Za to was kochać będą, królewicz go nie lubi, Magnus mu zazdrości i lęka się, a co przy nich jest wszystko nasze wrogi. I wy téż w to grać musicie.
Strzegoń głową potwierdzał. Rad nie rad musiał słuchać do zbytku długiéj nauki, którą Strzepa nie jeden raz powtarzał, i jeszczeby może nią nękał starego żołnierza, gdyby kury piać nie zaczęły i dzwonek do chóru nie odezwał się w klasztorze. Dopiero go odpuścił. Strzegoń głowę zwiesiwszy powlókł się na swoje posłanie.
Nazajutrz przez dzień cały, pojedyńczo wołał do siebie wojewoda zebranych dowódzców i umawiał się sam na sam z niemi. Przyjmowano ich gościnnie, obdarzono, pojono i karmiono, a wielkie obietnice na przyszłość czynił Sieciech i Strzepa.
Trzeciego dnia okrytych sukniami kosztownemi, opatrzonych we zbroje nowe, odpuścił dopiéro wojewoda, zapewniwszy się iż wolę jego spełnić są gotowi.
Po odjeździe dowódzców, gdy jeden Strzepa pozostał, w obecności Opata Benedyktynów, którego z wielką czcią na dworze przyjmowano, właśnie gdy siedzieli na rozmowie, posłaniec nadbiegł pilny, jakoby od czeskiéj granicy.
Wobec gości tych, dworu i mnóstwa czeladzi, goniec sprawił swe poselstwo, donosząc, że z nad granicy czeskiéj wiedziano napewno, iż napad na Szląsk się gotował.
Przysłany był z tém, aby się co najrychléj do odparcia i obrony miano, siły gromadzono, gdyż na Wrocław Czesi się sposobili.
Wieść ta rzucona tak jawnie popłoch sprawiła wielki; wojewoda wziął bardzo do serca niebezpieczeństwo, i natychmiast chciał jechać z tém do króla.
— Bez króla pana naszego, — rzekł do Opata, — ja synom jego rozkazywać nie mogę i niechcę; królewiczowi Bolkowi potrzeba naprzód dać znać, aby się starał zamach uprzedzić i szedł na granicę czeską.
Na całą noc jadę do Płocka...
Natychmiast posłańców wyprawiać zaczęto na wszystkie strony, Strzepa téż na koń siadł, a wojewoda jakby w przededniu wojny, ledwie żonę i syna uściskawszy, przed świtem jeszcze puścił się do Płocka.
Umyślnie puszczony postrach napaści czeskiéj rozbiegł się po kraju, chciano ażeby do Wrocławia nie z jednych ust doszedł. Zręcznie podano wieść przez duchownych, wojsko i ziemian, którzy łatwo uwierzyli pogłosce.
Od grodu do grodu jadąc, wojska i załogi do pochodu nakazując, Sieciech zdążał do Płocka. Zatrzymywał się umyślnie po drodze, ażeby wiadomość o napadzie uprzedziła go. Chory król którego nie oszczędzano, zafrasował się i strwożył mocno o dzielnicę Bolkową i ukochanego syna. Wysłał po Sieciecha i czekał nań jak na zbawcę.
Nadjechał wojewoda tak pożądany, a nim zbroję podróżną zdążył złożyć z siebie i przeodziać się, już komornicy króla biegli, aby ku niemu pospieszał. Słaby król w obawie niewysłowionéj, bronił się modlitwami; nakazano nabożeństwa po kościołach na odwrócenie niebezpieczeństwa.
— Zbawco mój! — zawołał król do wchodzącego, — spiesz na ratunek! — W tobie nadzieja! — Szląsk i Bolka ratować potrzeba co najrychléj!
— Miłościwy panie — odparł Sieciech, — dano i mnie znać o tém, byłoby się już coś uczyniło, nie chciałem rozkazywać bez was. Wy musicie rozporządzić.
— Ślijcie natychmiast pułki w pomoc do Wrocławia! — wołał Władysław.
Królowi każda chwila stracona była groźną, naglił więc trwożliwie, aż wojewoda chcąc dać czas Strzegoniowi aby sobie królewicza zjednał, zaręczył że czeska wyprawa nie tak rychło miała nastąpić, i wiedział pewno że dopiéro z początkiem jesieni nastąpić mogła. Na przygotowania więc, na uprzedzenie jéj dosyć było czasu. W ówczesnych wojnach prawidłem było niemal, zamiast stawić czoło nieprzyjacielowi, pospieszyć przed nim i kraj mu spustoszyć. Tak chciał Sieciech uczynić.
Król mało się co zapewnieniami jego dał uspokoić, sama jednak przytomność wojewody znacznie trwogi ujęła, bo na jego ramiona król mógł złożyć staranie o obronę.
Wojewoda umiał dobrze w pańską myśl ugodzić, zarówno rozdrażnić go i ułagodzić. Królowa pomagała skutecznie i zwolna chory do zwykłego wrócił stanu. Jak trzcina za wiatrem chylił się gdzie chciał wojewoda.
Z obawy o ukochanego Bolesława, z początku król, chciał się kazać Zbigniewowi do niego przyłączyć. Byłoby to popsuło wszystko i utrudniło zasadzkę; Sieciech więc starał się przekonać Władysława, że od pomorskich granic sił nie można było odciągać, a to co Bolkowi posyłano, starczyło na zwycięzkie Czechów odparcie, bo ci się nie spodziewali zastać gotowych.
Zbigniew, choćby wiedział był o niebezpieczeństwie brata, z pomocą dlań pewnieby się był nie kwapił.
Trwała jeszcze zgoda i miłość między braćmi na pozór, lecz starszy znacznie ostygł i do Gniezna się usunąwszy, milczał.
Tu wpływ Grety przygotowywał go do przyszłych a nieuchronnych zapasów z Bolkiem, a niemka zręcznie do zemsty i zdrady podbudzać umiała. Pod okiem arcybiskupa nie śmiałby był jawnie ją na dworze okazywać Zbigniew; ukrywano więc przed duchownemi tę zdobycz, aby królewicz za rozpustę i złe życie nie był strofowany. Wolno było dawniéj książętom brać kogo chcieli i zrazu obyczajom starym folgowano, patrząc na to przez szpary; teraz duchowieństwo surowsze coraz wymagało ślubów i błogosławieństwa kościelnego.
Sędziwy arcybiskup mało wiedział co się na książęcym dworze działo; łatwo przed nim było osłonić niemkę, która w osobnym dworcu siedziała, a Marko w razie potrzeby, miał się jéj mężem uznawać.
Płocha niemka tego mniemanego małżonka swojego przyjmowała dosyć chętnie, zabawiając się jego opowiadaniami i żartami; Marko téż wolał być u niéj na straży niż na wałach i przy koniach.
Przez Gretę i Marka wojewoda Sieciech uwiadomiony był o tém co się tu działo i w potrzebie się spodziewał Zbigniewem kierować.
Życie w Gnieźnie gnuśnie się wiodło; królewicz o nic nie dbał więcéj krom wspaniałości i blasku jakim się otaczał. O rycerskich sprawach myśli ni mowy nie było, a choć dla oka sprawiano zbroje, zbierano konie, psy i sokoły, Zbigniew ani spytał o nie, chyba gdy miał występować i cały tabor ten za sobą dla okazania swéj potęgi i wielkości prowadził.
Resztę czasu spędzał z lada kim, byle mógł się z wymową i rozumem popisać, znalazł ktoby go słuchał i potakiwał a chwalił.
Z zamku ruszał się rzadko, chyba go który z możnych na łowy i ucztę zaprosił. W tych wyprawach po dworach i on i ludzie co z nim byli najczęściéj sobie nieprzyjaciół robili, bo się, nie obeszło bez kłótni i swawoli. Po drodze jadąc zabierano strawę, pędzono podwody, wybijano ludziom zboża.
Ze skargami przybywających do siebie przyjmował téż Zbigniew niechętnie, częstokroć długo im każąc czekać na siebie, występując okazale, ale karmiąc licho; z prostodusznych ludzi wyśmiewając się w oczy bez litości. On co pismo znał miał się za najmędrszego ze wszystkich. Mało kto rad był z tego pana. Szemrali władycy, arcybiskup tylko bronił go, bo przed nim układać się umiał, obiecując, że z niego człowiek urośnie do rządów i państwa obrony.
Dnie częstokroć całe schodziły na tém, że na wpół leżąc, pół siedząc na ławie, Marka trzymając u progu, królewicz prawił mu co uczyni, jakie przedsięweźmie kroki dla opanowania władzy; jak wszystkich podejdzie, pozbędzie się i jaki dwór naówczas Cesarskiemu dorównywający na stolicy swéj osadzi. Toż samo wieczorami powtarzał Grecie i zaufanym kilku duchownym, których zapraszał, aby miał z kim rozmawiać i przed kim się chwalić z rozumem.
Przesiedziawszy dni kilka gnuśnie, znudzony kazał występować drużynie, trębaczom, czeladzi i ze wspaniałym orszakiem wyruszał do którego z grodów, zabawiając się tém, iż ludzie przed nim na kolana padali i tłumnie się zbierali przypatrywać dworowi jego...
Z wielką wrzawą wjeżdżano do każdéj osady, ciągniono powoli, czeladź dokazywała, a Zbigniew tém nudy swe rozrywał.
Czasem na wspomnienie rycerskich czynów Bolka, napadała go chętka spróbowania siły i zręczności, niedługo to jednak trwało, bo mimo pomocy dworzan, Zbigniew nie dał sobie rady z orężem i koniem: zły powracał, gniewając się na wszystkich za własną niezgrabność. W końcu téż począł utrzymywać, że dla wodza niepotrzebną jest siła dłoni, ale rozum i przebiegłość. Naśmiewał się z Bolka, że na równi z prostym ludem do boju chodzi, bo nic innegoby niepotrafił.
Sławili wielkość pana pochlebcy co go otaczali, z Markiem na czele; ale Sobiejucha nawet niebardzo wierzył w to, aby doszedł czego pragnął i o czém tak szeroko lubił rozprawiać. Oprócz arcybiskupa, który mało co widział, wszyscy zwątpili o nim, bliżéj nań patrząc, a gdy ze swemi będąc odzywał się o ojcu, o bracie i o tych, którym winien był ocalenie, widzieli, że i na serce w nim rachować nie było można. Pochlebstwo jedno trafiało doń, choćby najmniéj zręczne. Marko umiał co chciał zyskać u niego, nauczyła się Greta, naśladowali ich inni.
W téj bezczynności siedząc i czekając aby los za niego coś robił, posyłał Zbigniew szpiegi na dwór ojca, do Wrocławia i Sieciechowa i zabawiał się przynoszonemi wieściami, z których zawczasu przyszłość dla siebie najszczęśliwszą wróżył.