<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.


Bolko przemieszkiwał najczęściéj we Wrocławiu z Magnusem razem. Godzili się z sobą dobrze, bo wojewoda człek wojenny, rycerskiego ducha, serca otwartego, rad był zawczasu królewicza przeciwko Sieciechowi, nieprzyjacielowi swojemu usposobić i uzbroić. — Młody pan coraz bardziej za serce go chwytał.
Rzadki dzień królewicz cały na zamku przepędził, najczęściéj jechał w lasy, albo z drużyną swą zabawiał się w polu, wprawiając ludzi i konie. — Z nim dobrze było wszystkim i jemu z niemi.
Szlązcy panowie i władyki ciągnęli po kolei na gród, aby młodego królewicza poznać, wieźli mu podarki, towarzyszyli w wycieczkach, każdego przyjmował serdecznie i odchodzili w nim rozmiłowani.
Nie przyszedł nikt doń z próżnemi rękami, ale i nie odszedł nieobdarzony. Tylko nic mu innego nie można było dać, chyba psa osobliwego, sokoła unoszonego dobrze, konia coby inne wyścigał, lub mieczyk co żelazo łupał. Za każdy taki dar stokroć się ze skarbca wywdzięczał.
Na miłości u ludzi nie zbywało mu, choć często gorący bywał i wybuchnął, gdy mu co nie po myśli poszło. Umiał to jednak nagrodzić, a gniew u niego nie trwał długo.
Wojsław, ochmistrz królewicza, który ostatniemi czasy nie na wiele się już przydał Bolkowi, bo ten mu się wymykał na swobodę, zachorzawszy w Płocku, do Wrocławia za nim podążyć nie mógł. Być może, iż z Magnusem obcować nie bardzo życzył, a namiestnik widząc w nim powinowatego Sieciecha, nie dowierzał mu, i nie lubił go.
Jednego dnia, gdy słota się zawzięła uparta, a na łowy i gonitwę wybrać się nie było sposobu, i Bolko od okna do okna chodził narzekając, wpadł ulubieniec pański Pruszynka i zawołał.
— Stary Strzegoń z pułkiem tu przyciągnął, nie wiem z czyjego rozkazania. Czeka na miłość waszą prosząc, aby się mógł pokłonić!
Bolko widział go kędyś dawniéj, ale znał mało, rad mu był i odezwał się.
— Dawaj go tu, na słotę i Strzegoń dobry!
Pruszynka wprowadził zaraz starego wojaka, którego siwe włosy Bolkowi dawne czasy przypomniały, a o tych rozmawiać lubił.
— Dawno już musicie we zbroi chodzić? — zapytał.
— Ze Szczodrym w Kijowie byłem zamłodu — odpowiedział Strzegoń.
— Toście dla mnie gościem miłym, — rzekł Bolko, — o królu tym i o jego wojnach powiedzieć coś będziecie mi mogli — nieprawdaż, że Bolko sławnym był bohaterem? Wy coście go znali i chodzili z nim, wiele o nim wiedzieć musicie.
Zapalczywym był, prawda — ale serca złego nie miał?
Tak się poczęła znajomość i rozmowa ze Strzegoniem, którego młody pan zaraz posadził na ławie, miodu dlań przynieść kazał i gościnnie zabierał się przyjmować.
Co się Strzegoniowi stało, sam on może dobrze nie wiedział, poruszyło się w nim coś, krew oblała mu twarz. Głos świeży i wesoły młode czasy mu przypomniał, a Bolko ten owego zuchwałego wojaka, którego on kochał — zmięszał się stary. Gdyby był mógł szedłby precz, sromał się w duszy tego, z czém przybywał.
Przyjęcie królewicza było serdeczne i ujmujące; umiał poszanować starego, napierać mu się zaczął powieści, jak to tam było na Węgrzech, jak na Rusi, jak po powrocie z Kijowa, i jak ów mężny król stawszy się zabójcą, zginął marnie.
Strzegoń, jak wszyscy starzy, gdy się rozgadał, mówił chętnie i dużo, nie łatwo go było poruszyć, ale gdy raz serdeczna nuta się ozwała prawił co pamiętał, jakby sam dla siebie.
I teraz też powoli się dał wyciągnąć na opowiadanie, a począwszy je, mówił o bitwach, w których się bili tak dzielnie, o męztwie króla, które równego nie miało, o zwycięztwach i o klęskach późniejszych, gdy bohaterstwo szał zastąpił.
— Takim jak on, chciałbym być! — wołał Bolko — ale posłusznym kościołowi, bo bez Boga my nie możemy nic, a do Boga bez niego nie ma drogi.
Przy pierwszém tém spotkaniu, które dłużéj trwało niż się oba spodziewali, Bolko przystał do Strzegonia, polubił go i nie dał mu gdzieindziéj mieszkać jak przy sobie.
Stary dopiąwszy celu odrazu, chodził i rad i zafrasowany, niepewien co daléj robić.
Królewiczowi takiego właśnie człowieka wytrawnego potrzeba było do boku, brał go więc z sobą do izby, schodziła się drużyna, stawała młodzież kołem, dawano staremu jeść i pić, co zapragnął, byle mówił a rozpowiadał jak to dawniéj bywało, jak starzy wojowali.
Zrazu zacinał się Strzegoń, patrzał, wahał, potém gdy się z tą młodzieżą zżył, poznał ją, pokochał, opowiadał żwawo, ochotnie, zapalał się nierzadko i miecza dobywając ukazywał, jak ten tamtego płatnął, jak się ów obraniał i t. p. Więc śmiechy, wykrzyki, a radość wielka panowały, podarki się sypały i Bolko na chwilę się z nim rozstać nie mógł.
Strzegoń nie dosyć, iż sam bywał ze Szczodrym po Rusi i na Węgrzech, ale od starych co z Chrobrym wojowali nasłuchał się dawnych o wojnie powieści, o zbrojach jakie nosili, o wszelakim sposobie potykania się w polu, dobywania miast i obronie, o fortelach wojennych, o tém jak się narody zbroiły i zkąd broń swą dostawały, a jaka im najlepiéj służyła.
Przechodziły całe dnie na tych gawędach, a że Bolko w zamknięciu i zadusze nie lubił siedzieć, skoro pozwoliła pogoda, zabierał starego z sobą w las, często nawet, co mu najmilszém było, noc spędzali w chruścianym namiocie u ogniska.
Po kilku dniach Strzegoń dopiąwszy jak najszczęśliwiéj tego z czém tu przybył, a uczyniwszy więcéj niż się spodziewał, stał się markotnym wielce. Im Bolko dlań był milszym i serdeczniejszym, tém stary żołnierz posępniejszym się stawał. Poczynał go nawet unikać. Bolko mocno na tém czując, tém mocniéj nań nalegał, sowiciéj go obdarzał i ująć się sobie starał.
W miarę, jak się to przedłużało, niespokojniejszym coraz Strzegoń się stawał. Młodzieńcza ufność, dobroć, otwartość Bolka za serce go brała, patrzał na ten kwiat śliczny, ledwie rozkwitły, a pomyślawszy, iż go na śmierć ma wydać, gryzł się w sumieniu, żal go porywał wielki. Nigdy wprzódy nie miał zręczności zbliżyć się do królewicza, znał tylko Sieciecha, który wielką nad nim miał siłę, nie wahał się dlań uczynić ofiarę: teraz — przemówiło serce, brakło mu odwagi, by spełnić do czego się zobowiązał. — Podstęp ten, do którego użyty był za narzędzie inaczéj mu się przedstawiał. Przełamali z sobą chléb, nieraz obozowali pospołu, sypiali pod namiotem jednym, zbliżyły się dłonie, żołnierz poczynał być w niezgodzie z sobą samym — co tu począć? przemyślał nocami — lub jednego albo drugiego zdradzić muszę!
Człek był prosty, sobie samemu nie ufał, nie wiedział, czy się miał księdzu spowiadać, czy wróżki poradzić. Poganina jeszcze w nim było dużo, bo od młodu na wojnach, o religii myśleć ani się jéj uczyć nie miał czasu. Z innemi razem na pół-pogany obawiał się księży, jak czarowników. Napełniali oni w owych czasach trwogą lud pospolity; ztąd pozostała w obyczajach u gminu zła wróżba, gdy się księdza spotkało w drodze — miano ich za potężnych, cudami władnących guślarzy nowego Boga.
Strzegoń też potroszę tego był przekonania wraz z innemi w wojsku. Śpiewał pieśni, mszy słuchał pobożnie, ale obcowania z duchownemi unikał. Wróżbita znowu ani guślarza pod ręką nie było, do większych miast się nie ważyli, bo duchowieństwo pilne na nich miało oko. Biedził się Strzegoń wielce. Jednego dnia gdy z królewiczem u Magnusa gościli, oznajmiono proboszcza z kościółka Panny Maryi, ojca Tyburcego. Staruszek to był, polak, krakowianin rodem, który za wielkiego mędrca nie pragnął uchodzić, rad z ludźmi obcował, wesół był i więcéj pocieszał, niż straszył. Tém różnił się właśnie od innych, co więcéj grozili niż pocieszali.
Śmiała mu się poczciwa twarz pomarszczona, nią już samą ludzi ku sobie pociągał i ujmował.
Duchowieństwo, zwłaszcza obce, Włochy i Francuzy, których naówczas pełno było w Polsce, krzywo nań patrzali i lekko go ważyli, wyrzucając mu, że nazbyt był pobłażającym — lecz, że O. Tyburcy dla siebie surowym był, pobożnym i wielce świątobliwym, przebaczano w końcu zbytnią jego łagodność — biskup go szanował, lubił i bronił.
O. Tyburcy zszedł tak biesiadujących, że Strzegoń ujść nie mógł; Bolko wielce pobożny, poszedł go w rękę pocałować i przysiadł się zaraz do niego. Stary żołnierz trzymał się zdala.
Rozpoczęła się rozmowa, proboszcz jak był zawsze pogodnéj myśli, tak i teraz żartobliwie począł zagadywać, rozpytywać i opowiadać. Takiego duchownego Strzegoń jako żyw, nie widział jeszcze, poczuł, że go coś ku niemu ciągnęło, a obawa czarów znikła zupełnie.
Mówiono o dawnych czasach, Strzegoń i Ojciec Tyburcy oba je dobrze pamiętali. Od słowa do słowa, ożywił się stary wojak, przemówił, rozśmiali się do siebie i przystali ku sobie łatwo. O. Tyburcy go rozpytywać począł o rodzinę, znaleźli się wspólni znajomi, ksiądz był choć do rany przyłożyć.
Nazajutrz rano Strzegoń poszedł, ot tak, sam nie wiedząc dlaczego, na mszę świętą do Panny Maryi, a po mszy zajrzał do zakrystyi.
Zobaczywszy go staruszek, poznał i pozdrowił pobożnie, a potém pochwalił, że o kościele pamiętał.
— Mój ojcze, odparł Strzegoń zakłopotany, naprawdę nie ma mnie chwalić za co, bo ja nie dla mszy świętéj do kościoła przyszedłem, ale za interesem do was. Chcę się was poradzić — w rzeczy bardzo ważnéj i tajnéj.
Wyszli więc nazad z zakrystyi do kościołka i ksiądz, nie biorąc go do konfesjonału, usiadł z nim na ławie. W kościele nie było nikogo, lampa się tylko paliła przed ołtarzem i w oknach ptactwo przysiadając szczebiotało.
— Ojcze mój, odezwał się Strzegoń, którego strach jakiś ogarnął w chwili, gdy się już miał zwierzyć — zaufać wam mogę, — wszakże mnie nie wydacie?
— Dziecko moje — odpowiedział ojciec Tyburcy, choć żołnierz musisz przecie wiedzieć o tém, iż przysięgamy na to, że kto nam co powierzy, tego nie odpowiemy nikomu, choćby na mękach życie dać przyszło. — Mów, nie lękaj się, utonie to jak w studni.
Westchnął Strzegoń i włosy potargał siwe.
— Sprawa taka — rzekł — nie tajno nikomu, że Sieciech królestwa pragnie — nie od dziś dnia. Na drodze mu stoją dzieci królewskie — szczególniéj Bolko, na którego zasadzkę przygotowano pod pozorem wyprawy na Czechy, aby go zgładzić. Ja tu przybyłem nie po co innego, tylko żeby się z królewiczem poznać i podrużyć, a wciągnąć go tam, gdzie ma życie dać.
Posłano mnie, poszedłem. Tu przybywszy, gdym Bolka poznał, miły panie — za serce mnie wziął, nie mam siły dać go na zabicie. Co począć? zdradzić muszę albo jednego lub drugiego!
Ojciec Tyburcy słuchał spokojnie, nie poruszył się na to straszne wyznanie.
— Powiedzcież wy mnie — odezwał się łagodnie — jak się wam zda? czy lepiéj zdradzić szatana, który na zabójstwo godzi, czy Pana Boga, co miłość nakazuje, nawet dla wrogów? Królewicz ci nic nie uczynił, chyba dobro, panem twym ze krwi jest, a Sieciech takim poddanym i sługą jako wszyscy. Jak ci się zda? mów sam?
— Alem słowo dał? — odparł Strzegoń.
— A cóż warte słowo dane na złe? choćby nawet i przysięga, że się popełni grzech? — rzekł ksiądz. — W takim razie krzywoprzysięztwo jest cnotą, a wierność słowu zbrodnią. Pomyśl jeno, czy ten, który sięga po berło i koronę przez krew, może być błogosławionym i z sobą królestwu przynieść błogosławieństwo?
— A! no! — westchnął Strzegoń — jest jeszcze droga jedna. Jam stary, pokłonię się i pójdę precz, nie chcąc zdradzić ani jednego ni drugiego.
— Tak — rzekł ojciec Tyburcy — tylko naówczas przyjdzie w miejsce wasze inny, mniéj sumienny i litościwy człek i zrobi to, co wy mieliście uczynić. Bolko więc zginie — nie żal ci go?
— A! miły ojcze — przerwał Strzegoń żywo, ręce składając. — Serdeczne to paniątko! — żeby miało ginąć marnie — pomyśleć strach! — jam ze śmiercią oswojony, napatrzyłem się padających trupów jak liści w jesieni — a no — żeby ten kwiat korony królewskiéj padł!
— Nie daj Boże, aby się to nieszczęście stało! — odezwał się o. Tyburcy.
— Cóż mam czynić? co? — zapytał żołnierz.
Jęli namyślać się oba; ksiądz się na ołtarz zapatrzył, jakby z niego chciał czerpać natchnienie — potém rzekł:
— Wprost poufnie Bolkowi powiedzcie wszystko, wyznajcie mu szczérze z czém was posłano.
— Wstyd mi! — zamruczał stary — nie chcę aby wiedział, że ja się tego podjąłem. Lubi mnie, gotówby znienawidzieć.
— Chcesz ażebym ja o tém oznajmił? — Zapytał o. Tyburcy.
— A gdy was spytają zkąd to wiecie? — podchwycił Strzegoń.
— Ja nie potrzebuję mówić zkąd to wiem, — rzekł proboszcz. — Możemy uczynić lepiéj jeszcze, pójdę z tém do biskupa. Biskup, który dawniéj dosyć Sieciechowi sprzyjał, dziś wraz z Magnusem z Bolkiem trzyma i kocha go. Pasterz sam ostrzedz może, a zkąd o tém wié, nikt go mówić nie znagli.
Namyślał się jeszcze Strzegoń.
— Niechże tak będzie — rzekł schylając się do ręki księdza — uczyńcie to skoro, bo czasu do stracenia niema.
Rozmowa wśród ciszy kościelnéj prowadzona kończyła się, gdy ojciec Tyburcy ujął starego żołnierza za ramionami, uścisnął i całować go począł.
— Poczciwy mój stary — zawołał. — Nie odejdziesz niewynagrodzonym... za to coś uczynił. Bóg ci odpuści grzechy twoje, ja ci daję rozgrzeszenie! — Doznasz błogosławieństwa, będziesz miał szczęście na ziemi i w królestwie Bożém!
To mówiąc przeżegnał go nad pochyloną głową krzyż kreśląc, pobłogosławił i ocierając łzy wywiódł go do zakrystyi, zkąd Strzegoń wymknął się ostrożnie, przez nikogo niepostrzeżony, a powróciwszy na zamek musiał dla niepoznaki skłamać, że do płatnerza chodził, bo mu u zbroi dwa nity puściły i kawał żelaza obwisło.
Bolko tego dnia konie najeżdżał rano, w lesie było jakoś do łowów niezdarno, wiatr dął gwałtowny.
Z południa, co się rzadko trafiało, ujrzano orszak biskupi, który się ku zamkowi kierował. Jak tylko o nim znać dano, wyszedł natychmiast Magnus na spotkanie.
Biskup zamknął się z nim na osobności i naradzał długo. — Powiedział mu o zasadzce na życie królewicza. Namiestnik zafrasował się wielce, ale oznajmienia o niéj na siebie brać nie chciał, boby go posądzano, że przez nieprzyjaźń dla Sieciecha potwarz nań rzuca. Okazało się, że Magnus coś już przewidywał i domyślał się pono.
Posłano dworskiego po królewicza na łąkę, który konie porzuciwszy z drużyną, sam wczwał przygnał na zamek.
Wszyscy co go spotykali po drodze pędzącego na rumaku, jakby zrosłego z nim, z włosy na wiatr puszczonemi, z twarzą pałającą, z wesołym wzrokiem, jasném czołem, stawali napatrzeć się i nacieszyć młodym rycerzem.
Wpadł z koniem prawie na przedsienie, osadził go, skoczył i bieżał do wojewody.
Magnus wychodził na spotkanie.
— Miłościwy panie, rzekł — są ważne sprawy. Przybył z niemi biskup, pomówić trzeba — chodźcie.
Właśnie tych słów domawiał Magnus, gdy na podwórce wjechało trzech ludzi, Bolko poznał w nich dwu ojcowskich dworzan i starszego nad niemi, któremu król ufał najwięcéj. Zamiast więc iść do biskupa, musieli czekać, aby się dowiedzieć, z czém oni przybywali.
Besior komornik królewski, zsiadłszy z konia przyszedł do kolan się skłonić Bolkowi.
Jak wszyscy prawie co Władysława otaczali, przekupionym był przez Sieciecha i służył mu wiernie. Człek był roztropny, chytry, przebiegły i ostrożny. — Wprowadzono go do pierwszéj izby, a królewicz począł pytać z czém był posłany.
Dobył naprzód Besior pierścień królewski na znak żeby mu wiara była dana, a potém mówić począł:
— Król pan nasz ma pewną wiadomość, iż od granicy Czeskiéj gotuje się napaść wielka, którą koniecznie uprzedzić potrzeba. Posyła więc miłości waszéj, pułki swe na pomoc i rozkazuje natychmiast iść w lasy na rubieże. Do boku miłości waszéj, naznaczeni są co najdzielniejsi rycerze, Halka, Strzegoń, Zabój, Żelazny.
Począł wyliczać wszystkich...
Magnus słuchał i bladł z gniewu. Zapytano czyby miał co jeszcze do oznajmienia — dodał, że jak tylko zjadą pułko-wódzcy, natychmiast z niemi na granicę spieszyć potrzeba. Oni zaś wiedzieć będą, gdzie i jak prowadzić mają królewicza.
Uradował się Bolko niezmiernie i omal nie uściskał Besiora, Magnus zmilczał, wziął go zaraz z sobą aby ugościć po podróży i nakarmić, a zdawszy na ręce ochmistrza, sam z oczekującym Bolkiem udał się do biskupa.
— Wyraźny cud jest Boży — zawołał Magnus wchodząc — łaska Opatrzności ocalić nas chciała i to królestwo.
Obrócił się do królewicza, który szedł po pasterskie błogosławieństwo.
— Posłuchajcie naprzód, miłościwy panie, z czém tu do nas przybył ojciec nasz przewielebny, a poznacie jako Bóg wielki czuwa nad wami!
Biskup natychmiast począł patrząc na królewicza, który spoważniał.
— Przybyłem do was z przestrogą — rzekł. — Uknuta jest zdrada wielka, króla słabego, niedomyślającego się jéj, wmięszano w nią — Sieciech wojewoda wymyślił od Czech niebezpieczeństwo jakieś, postanowił na granicę wyprawę. Chce was miłościwy królewiczu wysłać na nią z temi, którzy są wyznaczeni, aby cię życia pozbawili — Strzegoń, Halka, Strzepa, Żelazny, nasadzeni są, aby odwiódłszy w lasy zgładzili cię.
Bolko pobladł raczéj z gniewu niż obawy.
— Dzięki niech będą Bogu — zawołał, — iż zdradę odsłonił. My téż sami teraz wiedząc o niéj, myśleć o sobie musiemy — pułki wszystkie są Sieciechowe, dowódzcy jego — potrafiemyż się im obronić? Magnusa Szlązaków i mojéj wiernéj drużyny mało jest?
— Na grodzie się zamkniemy w ostatku — odparł Magnus, — otwarcie oni nie wystąpią. Dobrze jest w lesie mordować nocą, ale jawną zdradę popełnić, nie wiem czy się ważą!
— Wojewoda, jeśli siły swe obliczył — zawołał Bolko — i na to jest gotów — nie widzę innéj rady, jak natychmiast słać do Zbigniewa, niech w skok w pomoc nam przybywa ze swemi. Dzisiaj mnie, jutro jemu, moja sprawa, jego sprawą. Poczyna Sieciech odemnie, na nim skończy.
— Rozumna rada! — przemówił biskup, — jeżeli Zbigniew usłuchać zechce zawołania.
— Poprzysiągł mi sojusz i braterstwo — zawołał królewicz.
Magnus, do którego się zwrócono, milczał, ale nie przeczył.
— A! — odezwał się nagle Bolko — wierzę wszystkiemu co mówicie, cudownie się to sprawdza — lecz — Strzegoń! — Strzegoń, którego pomawiają o zdradę, Strzegoń aby być miał nasadzony na mnie, temu nie mogę dać wiary! nie — krzyknął — ślijcie po niego, panie wojewodo...
Biskup, sędziwy człek, widząc, że się tak gorączkowo brano do sprawy, począł wołać, jak jego wiekowi przystało.
— Nie kwapcie się! — na Boga! z rozmysłem! powoli!
Przestroga ta próżną była, Bolko gdy raz za zwierzem się zapędził lub wziął co do serca, żadna go siła powstrzymać nie mogła.
— Ślijcie po Strzegonia! zawołał błagająco — dlaczego z tém zwłóczyć mamy?
Posłano jednego z czeladzi.
Magnus tymczasem, strwożony także, natychmiast ludzi zaufanych pchnął, aby około bram wzmocniono straże, oddziału żadnego wojska nie wpuszczano, choćby się jako królewskie oznajmywało, a dniem i nocą czuwano pilno.
Rozkazy te rzuciły postrach na gród cały, choć nie wiedziano, jaka ich była przyczyna.
Wkrótce inni posłańce wyprawieni zostali do władyków i ziemian, aby pospiesznie na gród przybywali. W jednéj godzinie, spokojne przedtém miasto poruszyło się trwogą, któréj pobudki wymyślano najdziwaczniejsze, prawdziwéj nie mogąc odgadnąć. — Mówiono o napadzie Czechów, o zdradzie jakiejś — o niemieckim najeździe.
Po zamku biegali ludzie, dosiadano koni, pędzono stada z paszy, wołano, otrębywano, co było załogi pędzono do wrót i na wały.
Strzegonia, jakby w ziemię wpadł, długo wyszukać nikt nie mógł. Szperano za nim po kątach, po ciemnych zakamarkach, aż ktoś przypadkiem znalazł w szopie na sianie, z głową pokrytą, jakby spał, choć, jako żywo, oka nie zmrużył.
Zawołany, nie mógł odmówić — poszedł. W drodze idąc przez podwórce, napotkał Besiora, dowiedział się od niego z czém przybył, i zmiarkował, że stanowcza nadchodziła godzina.
Wlókł się do królewicza jak na ścięcie. — Magnus, który nań czekał, poprowadził go do izby — przed biskupa i Bolka.
Na widok osiwiałego wojaka, królewicz, w którym wszystko wrzało, a słowa w sobie nigdy nie mógł strzymać ni ważyć — zawołał:
— Strzegoń! słuchaj! — Przyszły tu wieści straszne, ohydne, oskarżenie niegodziwe. Ciebie, starego mojego druha, ciebie z innymi obwiniają, żeś ty mnie chciał wydać na stracenie, żeś ty był z Halką, Strzepą i Zabojem wyznaczony na to. Nie wierzę! — mów!
Wszyscy oczy weń mieli wlepione. Strzegoń blady stał milcząc, ręką wodził po twarzy i brodzie, wzdychał, podnieść wzroku nie śmiejąc.
— Strzegoń! mów! — powtórzył Bolko. Ze Strzegoniem działo się, co bywa czasem ze strzałą, która na cięciwie uwięźnie i nie może wyrwać się długo, aż nagle struną popchnięta świsnęła i leci.
Milczał uparcie, milczał, potém głowę podniósł i krzyknął w głos:
— Tak! — prawda! — posłano mnie, abym królewicza prowadził na zasadzkę, ulitowałem się i sam życie dam, a tego nie uczynię — nie!
Nie! — nigdy!
Bolko zarumieniony, z radości na szyję mu się rzucił.
— Stary, poczciwy druhu! — niech ci Bóg płaci! — jam ci ufał!
Biskup począł téż wychwalać uczynek chrześciański, a Magnus, przystąpiwszy starego po ramieniu uderzył, wołając.
— Na cóż nam innych świadków i lepszego przekonania nad to zeznanie! Ten stanie za innych!
Przybity, znękany, zawstydzony stał Strzegoń wodząc ciągle ręką drżącą po głowie siwéj.
— Pułki inne Sieciechowe już tu ciągną! — Radź — co czynić?
— Bramy zamkniecie — odparł Strzegoń, niech za miastem obozują.
— A wasi? — spytał Magnus.
— Ja i moi zostaniemy z wami — krótko odparł stary do kolan się kłaniając królewiczowi.
Moi setnicy pewni, w ludziach można wybór zrobić...
Nasze namioty za miastem jak były, zostać mogą.
Widząc jak się tu rzeczy składały, biskup mógł już odjechać spokojnie, wstał więc błogosławiąc i wyprowadzany przez królewicza, Magnusa i wszystkich co na zamku się znaleźli, aż za wrota — odjechał do domu.
Zabrano się natychmiast do Zbigniewa posyłać, choć nie wszyscy i jemu ufali. Bolko, jak sam słowo rycerskie miał za święte, tak pewien był pomocy brata. Ważyła ona wiele, gdyż sile téj zaufać było można, a na Krakowian, Sandomierzan i najlepsze pułki, długo będące pod rozkazami wojewody, nikt rachować nie mógł. Owszem z pewnością wiedziano, iż one pójdą gdzie on rozkaże, i uczynią co im podszepnie.
Szlązacy, którzy już byli do Bolka przystali, na wieść, iż mu zagrażało niebezpieczeństwo, wnet od następnego dnia począwszy, z czém kto miał, małemi i większemi pocztami, poczęli się ściągać z okolicy do Wrocławia.
Na zamku ścisk był przez całe dnie jak na targowicy we święto, przybywali ludzie coraz nowi, a każdemu przyjeżdżającemu opowiadać musiano co się stało.
Oburzenie i lament na Sieciecha powstał powszechny. — Odgrażano się nań, śmierć mu zapowiadając.
Gdy Szlązacy w znacznéj się liczbie zgromadzili, Magnus ich zwołał do téj saméj izby, w któréj niegdy Zbigniewa im stawił. Stanął przed niemi Bolko, którego gniew każda chwila pomnażała; rozdrażniony i pełen zapału.
Na widok młodego pana, poczęto wołać i okrzykiwać, witając pokłonami, rękami i czapkami.
Magnus przemówił naprzód nie wielą słowy. Wstał potém królewicz sam i odezwał się głosem wzruszonym.
— Zlitujcie się, ziemianie, niedoli mojéj, przyjdźcie mi w pomoc i obronę, Sieciecha zdrada nie od dziś uknuta, grozi wybuchem. Jednał złotem przyjaciół, opłacał zbójców, godził na życie moje, chcąc posiąść panowanie. Dowodów dosyć jest na to, a i ten coś znaczy, że Wojsław, który mnie nie opuszczał nigdy, który czuwał nademną, chorym się stał, aby mi nie towarzyszyć, bo pewnie jako pokrewny Sieciecha, wiedział, że tu na życie moje godzą.
Zeznają ci, co nasadzeni byli, iż im zabić mnie zlecono.
Ledwie mówić dano królewiczowi, taką zgrozą przejęła wszystkich zdrada jawna wojewody — i ziemianie wołać poczęli:
— Nie damy wam nic uczynić! nie damy! Włos wam z głowy nie spadnie! Bezpiecznym jesteś między nami. Sieciecha nie chcemy, ani jego panowania.
Pójdziemy z tobą, staniemy przy tobie!
Bolko widząc, że nie sam jest i mnogich ma przyjaciół, odzyskał całą swą odwagę i rycerskiego ducha.
Zaczęto się gwarno i głośno naradzać wykrzykując, otoczyli go ziemianie prosząc, aby był dobréj myśli i na nich polegał...
Magnus opowiedział, że wysłano do Zbigniewa o posiłki, na które czekać było potrzeba, a gdyby nadeszły, wprost przeciw wojewodzie iść...
Wszyscy się godzili na to, że dłużéj znosić panowania zdrajcy nad sobą, Bolko nie mógł, choćby on króla słabego miał za sobą.
Tak dzień zszedł na gwarnych naradach i oświadczeniach miłości dla młodego pana.
Tymczasem zamek zaczęto przysposabiać do obrony, gdyż nikt zaręczyć nie mógł, że Sieciechowe pułki oblegać go nie zechcą.
Namiestnik kazał coprędzéj ściągać żywność i ludzi. Znaczniejsza część ziemian, którzy z pocztami przybyli, pozostała na zamku do domów nie powracając.
Na nich można było polegać.
Oczekiwano na Zbigniewa, gdy zamiast niego, w kilka dni popłoch się stał, oznajmiono o przybyciu Wojsława, ochmistrza królewicza, który z oddziałem swoim u bram się stawił.
Przykazanie już było, aby nie wpuszczano nikogo. Dano znać Magnusowi.
Bolko, który od dzieciństwa do Wojsława był nawykł i ufał mu, choć go wiedział blizkim Sieciecha powinowatym — w zdradę jego wierzyć nie chciał. Byłby się wyrwał doń i pewnie go do miasta wprowadził, ale namiestnik ruszyć mu się nie dał i do wrót pojechał coprędzéj.
Wojsławowy orszak nie był zbyt liczny. Na czele jego stał otyły ów wódz, który się wolno obracał, mówił powoli, chodził ociężale, ale bił się mężnie i krzepko. Widać było po nim, iż zamknięte wrota, na które zmuszony był patrzeć oczekując tak długo, już go niecierpliwiły. Magnus nie otwarłszy nawet furty, wyszedł na wyżki nad bramę i ztamtąd go pozdrowił.
— Panie wojewodo? — zawołał Wojsław, co się to u was dzieje? Dlaczego nie puszczają mnie do królewicza?
— Nie wiecie! — odparł Magnus kręcąc wąsa — czyż wam to jeszcze mówić potrzeba?
— Nie wiem! — na Boga się klnę, że nie wiem! — odparł ochmistrz.
— Więc muszę powiedzieć — odezwał się Magnus, — Sieciechowym jesteście powinowatym, a Sieciech zdrajcą jest. Wpuścić was nie możemy.
Wojsław głowę podniósł i usta rozwarł szeroko:
— Sieciechów krewny jestem, — rzekł — alem nie zdrajca! o żadnéj zdradzie nie wiem! królewicz jest moim wychowańcem, tam miłym mi jak i wam! czyście poszaleli?
— Nie, owszem rozumuśmy nabyli — odparł Magnus. — Ruszajcie do swéj krwi, do swoich, my was tu mieć nie chcemy.
Wojsław słuchał, a jako człek powolny, choć się tam w nim niewiadomo co działo, stał na pozór zimny, hamując się. Po chwili znowu głowę podniósł.
— Klnę się wam, że zdrady w sercu nie mam — rzekł — o niczém nie wiem. Sieciecha dawno nie widziałem. Chcecie li — niewinność moją, jak obyczaj chce, ze sześcią świadkami uroczyście poprzysięgnę w kościele! zdrajcą nikomu nie byłem, a zadanego mi nie daruję!
Magnus głową potrząsał.
— Kum wasz, krew wasza Sieciech, przysięgał królowi wiarę i rodowi jego, a przecie na dziecko pańskie godzi, czego mamy dowody. Przysiężecie i wy i sześciu waszych, aby tylko na zamek wnijść i ludzi nam przekupywać a warcholić. Nie będzie z tego nic, ani was, ni waszéj przysięgi nie chcę. Jedźcie z Bogiem.
Na wały około wrót, dowiedziawszy się o Wojsławie, nagromadziło się ludu mnóstwo, poczęli tedy wołać z tłumu — precz! precz! od bram zdala... Ze zdrajcami precz!
Słysząc wrzawę tę i widząc, że drudzy się już do kusz i łuków zabierają, jakby strzelać chcieli, Wojsław nie spiesząc, konia w milczeniu zawrócił i od bram odjechał, ale niedaleko w dolinie położył się obozem ze swemi.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.