Królewscy synowie/Tom III/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.



Gdy posłany od Bolka, dniem i nocą goniąc, co koń zmógł, przybieżał do Gniezna rano, zastał właśnie królewicza Zbigniewa na modlitwie w kościele, bo życie się wiodło rozmaicie, ale o panu Bogu i świętych nie zapominano. Ex-kleryk tém bardziéj do kościoła uczęszczał, iż z arcybiskupem Marcinem chciał być dobrze, potrzebując go i skarbiąc sobie łaskę jego.
Właśnie msza poranna arcybiskupia ku końcowi się miała, gdy Marko Sobiejucha przybiegł do kościoła, niosąc do ucha pańskiego owo poselstwo pilne. Staruszek O. Marcin żegnał już krzyżem przytomnych, a rzuciwszy okiem na królewicza spostrzegł jak mu Marko coś w ucho szeptał, jak Zbigniew poruszony żachnął się w tył i natychmiast precz z kościoła chciał bieżeć.
Kleryka, który do mszy mu służył wysłał arcybiskup do Zbigniewa, aby odchodzącego wstrzymał i do zakrystyi go przywiódł. Miał jakieś przeczucie świątobliwy kapłan iż ważnego coś zajść musiało.
Zbigniew się zawrócił.
Ojciec Marcin zaledwie dokończywszy modlitwy, pośpieszył z pytaniem.
— Co się stało?
Nie mógł zataić Zbigniew i oświadczył że brat pilno go wzywa w pomoc przeciw Sieciechowi.
— Stało się to co się zdawna gotowało! — rzekł wzdychając arcybiskup.
Spojrzał nań pytająco królewicz.
— Nie zwłóczcie a w pomoc mu pospieszajcie, — dodał O. Marcin — nieprzyjaciel to wasz wspólny i królestwa waszego. Jedź, ciągnij, i niech Bóg błogosławi.
Zbigniew stał wahając się.
— Ojcze przewielebny — rzekł — mamli się przez to ojcu narazić? — Brat mi nie nazbyt sprzyja, po co mu pomagać? — sprawa nie moja...
— Sprawa twoja — rzekł żywiej arcybiskup, — wspólna wasza. Masz iść, póki czas. Inaczéj na ciebie kolej przyjdzie i nie będzie cię bronić komu... Ludzi zbierz, a pospieszajcie! — Niech Bóg szczęści dobréj sprawie.
Staruszek podniósł rękę drżącą i pobłogosławił nią Zbigniewa, który stał ciągle.
— Ojciec wasz, biedny pobożny król nasz już sobą nie włada, już przed sobą nie widzi nic, uwolnicie go z więzów występując przeciw wojewodzie. Dawno czułem w nim zdrajcę.
Z temi słowy odszedł Zbigniew poruszony i obrachowujący co miał czynić. W dworcu już nań czekano. Greta stała we drzwiach wabiąc go ku sobie, Marko ścigał go i zabiegał, patrzali mu oboje w oczy, chcąc z nich wyczytać co myśli.
W progu Sobiejucha się odezwał:
— A! miłościwy panie nasz! — szczęście się wam śmieje! — Królewicz Bolko przyciśnięty pomocy żąda, szalonyby był ktoby mu ją dał. Gdy nieprzyjaciel tonie, głupi rękę wyciąga!
Królewicz popatrzał nań tylko, gdy Greta w sieniach już nań następowała. Niemka zmieniła się tu w dobrym bycie i próżnowaniu, królując i czyniąc co chciała po swéj myśli. O piękność swą mniéj była dbałą, wiedząc że Zbigniewa zawsze przy sobie utrzymać potrafi. Roztyła się, postarzała, a choć świeciło jeszcze na twarzy trochę wdzięku, resztka młodości, więcéj w nich było bezwstydu niż uroku. Poczynała sobie z królewiczem śmiało, bo inaczéj brał górę i tylko zuchwalstwem wygrywała. Wbiegła za nim do izby i gdy siadł zmęczony, uderzyła go po ramieniu, wołając.
— A co! przyszła pora! — Nie ruszajcież się! Niech ginie Bolko, wam przyjdzie całe królestwo! — niech ginie zuchwały dzieciak! — niech ginie!
Powtarzała nogą bijąc i rękami.
Zbigniew siedział pogrążony, jakby nie słyszał i nie słuchał.
Wkońcu go to coraz głośniejsze szczebiotanie zniecierpliwiło, odwrócił się zmarszczony i rzekł ostro:
— E! ty sroko niemiecka! — a do kądzieli i do krosien! — Co ci do tego co ja mam poczynać!
Niemka oburzyła się, jak ukropem oblana skoczyła, oczy się jéj rozszérzyły, udała śmiech, chcąc nim pokryć złość.
— Cóż? źle radzę! — krzyknęła, czy mi już mówić nie wolno?
W tém stojący na czatach Marko się przybliżył.
— Wasza miłość pewnie, sami wiecie najlepiéj co czynić, nikt tu z nas rozumu takiego nie ma, aby śmiał radzić — Toć to zresztą rzecz jak na dłoni jasna, że tego ratować co jutro wygnać może — byłoby szaleństwem. Bolkowi się panowania chciało nad miarę, niechaj ginie... Waszéj miłości dostanie się całe królestwo...
Zbigniew był pogrążony, namowy te i kuszenia, obiły się o niego nie poruszając wcale. Obrócił się do Sobiejuchy:
— Ludzi kazać zwołać ile ich jest! — do koni! żywo. Dwór, drużyna, pułki, kto żyw, niech się zbierają, w pochód przed wieczorem!
Słyszysz! — niech w rogi uderzą!
Marko stał uszom niedowierzając.
— Słyszysz! — powtórzył zapalczywie królewicz. Słyszysz co mówiłem! — zwoływać ludzi! w pochód!
Greta dawała znaki Markowi, aby ją z nim samą zostawił, Sobiejucha nie ustępował.
Po chwili rzekł pokornie:
— Ja uszom nie wierzę, — wasza miłość nie możecie tam iść, — po co my tam? Nie będzie czasu zebrać pułków wszystkich, a z tą garścią, która tu jest, co pomożemy! — Czekać aż się wszyscy ściągną, będzie zapóźno.
Królewicz się namarszczył.
— Tyś tu księciem i wodzem czy ja? — wybuchnął idąc ku niemu groźnie.
Uląkł się Sobiejucha, ale stał, gdy śmiała dziewczyna za połę sukni pochwyciwszy Zbigniewa pociągnęła go mruczącego jeszcze do drugiej izby, tu dlań stół był zastawiony, bo przede mszą nie jadł królewicz.
Posadziła go za stół, polewkę mu z wina podsunęła, mięso z misą odkryła, chleb poczęła krajać. Zbigniew siadł milczący, lecz do jedzenia mało okazywał ochoty, patrzał oczyma osłupiałemi na stół i nieruchomy dumał. Greta niespokojnemi oczyma go ścigała, udawała łagodną, zmuszała się do uśmiechu.
— Jedzcie no, jedzcie! — poczęła, — człowiek póki głodny, nie ma do niczego siły, potém pomyślicie! Czas na to jest. Jedzcie i pijcie, na zdrowie wam. Dobrze wam u siebie w domu, spokojnie, jest dla wszystkich dostatek — a tu wywołują i ciągną na biedę! — Cudzéj sprawy bronić!
Rada była wywołać słowo, Zbigniew uparcie milczał — rzucił potém nóż, który już był wziął w rękę, z siedzenia się zerwał i poszedł ku oknu.
Właśnie podworcem szedł jeden z sotników, tak spokojnym krokiem powolnym jakby się nic nie stało na świecie. Zobaczywszy go książe krzyknął:
— Psubraty! — Co jedziesz na żółwiu! — a za ci niewiadomo rozkazanie! — Wszyscy ludzie do koni, kto żyw! — Ruszaj, biegnij, wołaj! W rogi niech trąbią, aby konie z paszy wracały. Idź.
Sotnik stał zdumiony.
— Na koń siadaj, leć na podzamcze, do obozu, po szopach! — ludzie na koń!.. — A nu!
Powtórzony rozkaz usłyszawszy, sotnik się zerwał i kopnął co prędzéj ku szopom. W tém we drzwi wszedł Marko czerwony z gniewu.
— Miłościwy królewiczu! — zawołał, do nóg waszych się kładnę! — nie czyńcie tego! — nie godzi się wam iść! Sami przeciwko sobie idziecie? — To nie może być!
Greta milczała.
Zbigniew, który złym będąc aż do wściekłości szalał, kłaniającego się nogą potrącił.
— Idź na wskroś ziemi! — trutniu! — krzyknął co ty mnie, mnie będziesz uczył rozumu!
Sobiejucha, choć spodlony, tą zniewagą uczynioną przy niewieście uczuł się dotknięty.
— Jam przecież nie człek niewolny, aby mnie nogami kopano! — zawołał.
— Sługa mój jesteś! w największym gniewie wrzasnął Zbigniew — do ciemnicy z nim!!
Zbladła Greta stała ręce złożywszy, Marko jak zdrętwiały nie poznawał pana — milczał.
Po chwilce gdy się jąkając chciał coś odezwać, Zbigniew milczeć mu nakazał.
— Precz mi z oczów! — Hurki wołać — rzekł miotając się.
Hurko był oprawcą i stróżem przy ciemnicy.
Na hałas w izbie poczęli się zbiegać komornicy. Zbigniew im wskazał Marka.
— Do kuny go wsadzić! — do ciemnicy, do kłody — wołał książe — Hurko do mnie!
Nim Marko miał czas słowo przemówić, komornicy, którym był dojadł, pana widząc rozgniewanego, pochwycili go, i opierającego się, na rękach niemal precz wynieśli.
W miejsce Sobiejuchy zawołany tysiącznik, człek prosty a posłuszny ślepo, który służył tylko aby żyć i zarabiać wojną na łupach a czasu pokoju na ludziach, których wodził — dostał rozkaz zbierać co żyło i w gotowości być przed wieczorem.
Dopiero rozporządziwszy tak Zbigniew spojrzał na stół, na kubek i misy i siadł do śniadania. Greta, widząc go tak zapalonym, odzywać się nie śmiała. Wiedziała że burzę trzeba przeczekać i zajść z innéj strony. Podsunęła mu dzbanek z winem, nalała kubek... Królewicz począł gwałtownie spiesząc jadło chwytać i szybko popijać. Pilno mu było. Greta czekała i patrzała na pozór spokojna.
Dopiero gdy mu się lice zarumieniło od napoju, odezwała się płaczliwie.
— A! a! trzeba mi pana z którym tak dobrze było — tracić!! Kto wie co będzie z téj wyprawy! Drżę myśląc. Ludzi mało macie. Posłaniec mówił że przeciwko wojewodzie was wołają, a Sieciech ma tysiące! — O mój Boże miły! byle mi pana mojego nie zabili, nie ranili. Co ja pocznę, nieszczęśliwa sierota! — co ja pocznę!
Zasłoniła twarz chustą i fartuchem, bo płakać jéj było potrzeba.
Spojrzał Zbigniew, który miał już czas poznać ją lepiéj i ramionami strząsnął pogardliwie.
— Ej ty! — zawołał — nie myśl że mnie odurzysz albo nastraszysz! — Idź lepiéj, suknie i odzież gotuj dla mnie, pilnuj niech sakwy wiążą!
Greta ciągle płacząca, zbliżyła się z twarzą na pół zakrytą.
— A! wam — przebąknęła, — wam się zdaje, że na Sieciecha iść, choćby we dwu na jednego, mało znaczy! Wojewodzie wy nie uczynicie nic! Z nim wam albo razem iść, albo od niego ginąć. On tu pan.
— A tego właśnie ja nie chcę żeby on tu był panem! — zawołał Zbigniew.
Greta nieśmiało rączkę mu położyła na ramieniu, poczynając go głaskać i podpieszczać.
— Po cóż wam samym iść! — szepnęła, poślijcie z lichem, gdy chcecie, Król się na was rozsierdzi, Sieciech mścić się będzie.
Milczał Zbigniew i te niewieście fortele nie pomagały.
Na podwórcach tętnieć zaczynało. Odzywały się rogi, nawoływali się ludzie, pędzono konie z bliższych łąk, biegli żołnierze znosząc zbroję i wlokąc oszczepy. Dowódzcy krzyczeli, ruch coraz większy się zrywał. Greta nie wiedziała już co daléj poczynać.
— Wy Bolkowi wierzycie — rzekła w końcu. Któż to wiedzieć może czy to nie zasadzka, nie zdrada? — Może na was zastawione sidła?
— Magnus jest z nim, — nie może to być — odparł Zbigniew.
— O! Magnus, — gniewnie poczęła niemka — taki dobry jak Bolko, jak oni wszyscy. Wy sobie sami kamień do szyi przywiązujecie! — Mówiła długo jeszcze, ale książe zdawał się jéj nie słuchać.
Zjadłszy, wyjrzał oknem na komorników — zawołał i wyszedł z izby, zostawując ją zaperzoną, nieprzytomną prawie z bezsilnego gniewu. Za wychodzącym podniosła dwie pięści zaciśnięte, zakręciła się i do swéj izby pobiegła.
Nie było już sposobu powstrzymać go. Marko siedział w ciemnicy, Gretę przepędzono, w podwórcach ludzie się gromadzili, nowe oddziały z okolicznych gródków przybywały, ale w tak prędkim czasie nad kilkaset głów zebrać nie było podobna.
Najgorzéj na swej wierności Sieciechowi wyszedł Sobiejucha, któremu pozostać zamkniętemu na cały czas niebytności pańskiéj, nie korzystać z wyprawy, stracić zaskarbioną łaskę tak niespodzianie, było klęską straszną.
Jednego ze stróżów wysłał do Zbigniewa, prosząc pokornie o uwolnienie, ofiarując się iść gdzie mu każą, — a książe rozśmiał się złośliwie i przykazał tylko z ciemnicy do izby przeprowadzić, a w niéj go trzymać do powrotu o chlebie i wodzie, aby się pana szanować nauczył. Nie pomogły ponawiane błagania i prośby innych sług, królewicz śmiał się szydersko, czyniło mu to rozrywkę, że mógł nieco uzuchwalonego poskromić.
Przy pożegnaniu Greta się za nim także wstawiać próbowała, Zbigniew się jéj w oczy popatrzył i rzekł przez zęby.
— Młodszego sobie znajdziesz!
Tem ją do milczenia zmusił.
Ku wieczorowi pan, dwór i oddziały były w gotowości, drużyna przybrana cudacko, Zbigniew pierwszy raz występujący rycersko i z wielką ochotą. Nie omieszkał nakazać aby wyciągając z zamku w rogi dęto i śpiewano.
Szedł królewicz nie kryjąc się z tém, że wyprawa była mu po myśli. Obalenie wojewody Sieciecha, znaczyło dlań wiele, nie obawiał się nikogo prócz niego. Znał jego rozum, przewagę nad królem, siłę w kraju; wolał ażeby mu pozostał młody Bolko, którego się chytrością i podstępem pozbyć spodziewał. Dlatego chętnie usłuchał arcybiskupa, nie dał się powstrzymać nikomu i wyjechawszy z Gniezna, kazał iść na wprost lasami, dopókiby konie spoczynku nie potrzebowały.
Przewodnicy spędzeni z osad, wiedli na Wrocław z największym pośpiechem.
Tu przygotowania wojenne nie ustawały; Szlązacy, część Krakowian Sieciechowi i rodowi jego przeciwnych, ściągali się zbrojni do zamku. Ludzi zbierano zkąd tylko wziąć ich było można — pułki Strzegonia, zmieniwszy starszyznę w części przeciągnięto dla królewicza, Magnus czynny słał na wszystkie strony, pomagał biskup, a z nim i duchowieństwo całe, bez którego nicby się uczynić nie dało. Gród starano się na wszelki wypadek umocnić.
Wysłani szpiegowie na granicę, potwierdzili to, że u Czechów nikt się nie myślał nawet na Polskę sposobić.
Gdy Zbigniew po przyspieszonym pochodzie stanął pod zamkiem z ludźmi swemi, Magnus i Bolko gotowi byli nietylko się bronić w miejscu, ale wyruszyć przeciwko Sieciechowi, nie czekając na niego.
Dochodziły wieści z Płocka, że wielki wojewoda rąk téż nie opuszczał i zabrawszy chorego króla, pościągawszy wojsko ile go mógł znaleźć, szedł już na spotkanie królewiczów, bo mu oznajmiono że i Zbigniew pojechał się z Bolkiem połączyć.
Nie było czasu do stracenia, Magnus oblężenia w mieście rad był uniknąć.
Dwaj bracia powitali się w bramie, jakby najczulsza miłość ich łączyła.
Ze strony Bolka uczucie było szczére, wdzięcznym się czuł bratu za to, że w pomoc mu przybywał. Rzucił się na szyję Zbigniewowi i ująwszy się za ręce, przeprowadzani przez tłum Szlązaków, wśród okrzyków szli na zamek.
Znowu w téj wielkiéj izbie, pamiętnéj Zbigniewowi, po pierwszém wyjściu z klasztoru, powtórzyła się tłumna i wrzawliwa narada z panami Wrocławiany i Szlązakami, ze starszyzną wojskową, ze wszystkiemi co przeciw Sieciechowi iść się gotowali.
Bolko dał głos starszemu, który łatwiejszą i obfitszą miał wymowę, a umiał to okazać że nie przeciwko ojcu oręż podnosili, lecz w obronie króla, na wspólnego wroga.
Okrzyknęli wszyscy:
— Idźcie! my z wami! — dosyć panowania wielkiego wojewody! — precz ze zdrajcą!
Wprost z izby, Zbigniewa zdawszy na ręce Magnusa, Bolko pośpieszył do swoich oddziałów do drużyny, sposobiąc się ze zwykłą gorącością na tą wyprawę, w któréj widział tylko upragnioną wojnę.
Pomimo że wszystko zdawało się gotowém, z największym przysposabiając się pośpiechem, Bolko nim Zbigniewa doczekał, nim zebrał ludzi, tygodnie upłynęły. Chociaż nie szybko naówczas przez wielkie obszary puste i lasy wieści przechodziły po kraju, po chatach, osadach, miastach, wszędzie już wiedziano o tém, iż synowie oba z wojskami się przeciwko ojcu przysposabiali.
Przyjaciele Sieciecha obwoływali — dzieci się podniosły przeciwko rodzicowi własnemu.
Nieprzyjaźni wojewodzie głosili że chciał syna królewskiego zgubić i zabójców nań nasadził.
Brali jedni stronę Sieciecha, drudzy królewiczów. Duchowieństwo różnie było usposobione, ale znaczniejsza część otwarcie lub tajemnie szła za arcybiskupem, przeciwko wojewodzie.
Dnia jednego wreszcie, gdy już coraz bliżéj o nadciągającym Sieciechu słychać było, pułki połączone Bolka i Zbigniewa ruszyły z Wrocławia, przy wielkiem zbiegowisku ludu, z Magnusem razem ku Żarnowcowi, dokąd i królewskie siły zmierzać miały.
Gdy już wyciągać przyszło a miasto opuszczać, Bolko pobożniejszy, z konia przed kościołem zsiadł aby od kapłana wziąć błogosławieństwo. Zbigniew jechał tak obojętny jakby na wilki się wybrał lub na dzikich Pomorców — w duszy młodszego dziecka, kochającego ojca, rodził się niepokój, azali nie było ciężkim grzechem, z orężem występować przeciwko niemu.
W ostatniéj godzinie myśl ta gryzła go mocno. Gdy Ojciec Tyburcy wyszedł na próg ze święconą wodą i krzyżem, aby im pobłogosławić, Bolko przypadł doń tak poruszony, że staremu łza się zakręciła w oku.
— Ojcze! — odezwał się — błogosławcie, ale proście Boga aby się ta wojna nieszczęsna bez krwi rozlewu skończyła. Ojca naszego, króla ujął zdrajca i przeciwko nam prowadzi! Idziemy, zmuszeni jesteśmy iść przeciw rodzicowi własnemu.
— Starcowi łez, sobie zgryzot oszczędźcie — odezwał się O. Tyburcy. — Jeżeli zgoda możliwa, jednajcie się.
Niech Bóg prowadzi i błogosławi a da pokój i zgodę między pany chrześciańskiemi.
Z temi wyrazy pocieszającemi Bolko siadł na koń, wojska już przodem wyciągały milczące. Zbigniew jechał wesół, szyderski, choć dokoła miał zasępione czoła i ludzi niespokojnych a frasobliwych.
Z jednéj strony dzieci, z drugiéj król, Ojciec, z obu wojsko jednéj ziemi, bracia i powinowaci. Każdemu na myśli było, iż własną krew przelewać będzie. Przeklinano człowieka, który ten rozdział uczynił i nieszczęścia był przyczyną.
Im daléj wojska się posuwały ku Żarnowcowi, tém w Bolku rósł niepokój. Z drogi już chciał przodem do króla słać, ale nikt się na to poselstwo nie ofiarował. Znane w wielu razach Sieciecha okrucieństwo odstraszało, przewrotność jego o skutku wątpić kazała.
Już byli o półtora dnia drogi od Wrocławia, gdy nie znajdując nikogo coby do króla chciał jechać, Bolko, z Magnusem się naradziwszy, wyprawił do Wrocławia nazad, aby O. Tyburcego uproszono i przywieziono go. A że drogi po długich deszczach rozkisłe były, zatrzymano się spocząć i obozowano, pókiby staruszek nie przybył.
Duchownemu przystawało najlepiéj być pośrednikiem do układów.
Zbigniew nie wiedział o niczém, gdyż zgody żadnéj nie pragnął. Powtarzał ciągle jedno, że Sieciecha precz wygnać trzeba, albo mu głowę wziąć, iż śmiał stawać między ojcem a dziećmi.
Wielu zapalczywych mu wtórowało, o królu zresztą, jakby go na świecie nie było, nikt nie myślał, wiedziano, że narzędziem stał się posłuszném.
Drugiego dnia wezwany staruszek przybył do obozu, Magnus go niemal po niewoli zabrać polecił, jechał więc mniéj wesół, niż zwykle...
Dopiéro gdy go z konia zsadzano, Zbigniew zobaczył księdza i pytał:
— Cóż to tu ten stary klecha ma robić i po co on nam potrzebny!
— Potrzebny jest, — rzekł Bolko, aby się swoja krew nie lała. Poślemy go do króla ojca, niech Sieciecha od siebie odegna precz, a wojny nie będzie.
Zbigniew pomyślał i zamruczał szydersko:
— Król tego nie uczyni, bez swojego kochanka się nie obejdzie. Wojna musi być, na gardło mu nasiąść trzeba, inaczéj spokoju nie będziemy mieć nigdy.
Nie chciał się z nim sprzeczać, ani Magnus, ni brat, swoje czynili.
Wysłani za językiem donieśli tego dnia, że król i wojsko Sieciechowe pod Żarnowiec się już ściągało.
— Pójdziemy i my ku nim — rzekł Zbigniew.
— A niżeli pójdziemy my — odparł Bolko, — niech Ojciec Tyburcy jedzie ze słowem pokoju, niech powie, że nie na ojca ani na króla godzimy, ale na zdrajcę, który pokój mąci i gubić nas chce.
Niech Sieciecha oddali.
Nie sprzeciwiał się Zbigniew, ale na stronie wyszydzał te próby.
— Próbujcie — mówił, — ja nie przystanę na nic, dopóki wojewoda na téj ziemi choć jedną stopą stać będzie.
Z małym, skromnym orszakiem, danym mu dla bezpieczeństwa, wyjechał Ojciec Tyburcy przodem ku Żarnowcowi. Obóz téż ruszywszy się po spoczynku, wolniejszym pochodem za nim się posuwał.
Choć lud to był rycerski, ochotny do boju, posłuszny, widzieli wszyscy że ociągając się i nie sporo szedł na tę wojnę. Począwszy od Bolka do ostatniego z ciurów, nikomu ona miłą nie była, a wielu straszną się wydawała i bezbożną. Każdy to w pamięci miał, że gdyby przyszło do walki stanąłby przeciw druhom, z któremi nieraz pił, jadł i legał po obozach, — myślał każdy, że ręka mu zadrży i opadnie, gdy ją na jednego ze swoich podniesie. Ani śpiewów, ani okrzyków, ani raźnego ducha nie było — posępnie się wlokło wojsko, wzdychali ludzie, wielu przeklinało.
Można było przewidywać że wielu rzuci oszczepy, gdy je przyjdzie broczyć we krwi własnéj, jednego Sieciecha, gdyby się im w ręce dostał, niktby pewnie nie żywił i nie miał nad nim litości.
Rachowano, że ojciec Tyburcy powróci nim do Żarnowca dociągną. Tak się téż stało. Drugiego dnia ujrzeli zmęczonego i obmokłego staruszka, którego obok na koniu jadący pacholik podtrzymywać musiał, a inny mu konia za uzdę prowadził, bo nim sam O. Tyburcy nie mógł kierować. Zaledwie się pokazał zdala, poskoczyli ku niemu Bolko, Zbigniew i Magnus. Zdjęto go z konia i posadzono pod drzewem aby odpoczął; obstąpiła starszyzna.
— Cóż król? — co Sieciech? — Jak poselstwo przyjęto? — zarzucono pytaniami.
— Król? — król płacze, — odpowiedział staruszek, — nie mówi nic, ręce łamie — Sieciech za nim stoi, Sieciech za niego odpowiada, Sieciech tam jeden jest, reszta nie waży nic.
Sprawiłem poselstwo. Król sam nierychło mi dał podyktowaną sobie odpowiedź, że oszczerstwo żywe jest co o wojewody zdradzie i przeniewierstwie ludzie głoszą, że bez niego on żyć ani być nie może, nie chce, że go nie porzuci, ani się go wyrzecze.
Usłyszawszy tą odpowiedź zamilkli wszyscy. Nie było więc ratunku, wojna się stawała nieuniknioną. Załamywali ręce pocichu wodze i żołnierze. Ociągać się nie było już powodu, Magnus dodawał serca.
— Cofać się nam zapóźno — rzekł — trzeba ginąć lub na swém postawić. Sieciech nam nie przebaczy nigdy.
Dano hasło do ciągnienia, wojska ruszyły znowu takim pochodem żałobnym jak szły wprzódy. Już i Pilica była blizko, a gdy z lasów pierwsze się oddziały wysunęły, a zamek okazał nad wielkim stawem usadowiony, wodami oblany, Bolko wskazał u brzegów rozłożone szeroko namioty białe, stada koni, ogniska i chorągwie powiewające nad niemi. Królewski obóz w niewielkiéj znajdował się odległości, tak, że uciszywszy się, głosy i gwary od niego dochodzące posłyszeć było można.
Magnus w odległości takiéj, aby się z sobą ludzie stykać nie mogli i zdrady nie knowali, wojsku pod lasem położyć się kazał. Stanęły dwa zastępy oko w oko przeciwko sobie.
Królewski obóz miał zamek, staw i groble, o które się opierał, królewicze jeno las poza sobą, z którego się wydobyli. W milczeniu poczęto się rozkładać na równinie, a namioty tak rozwinięto, aby Sieciechowi zdać się mogło, iż wojsko liczniejsze było niż w istocie mieli.
Słońce zachodziło, gdy Szlązacy i Krakowianie położyli się i ogniska rozpalać zaczęto. W drodze wyraźne milczenie i smutek, tu się jeszcze stały bardziéj uderzającemi; ludzie pocichu legli na ziemi spoczywać, jakby z niéj wstać nie mieli.
Bolko nawet zapał wojenny utracił, Magnus siedział ponury, Zbigniew za wszystkich poruszał się, szydził i odgrażał.
Już się ku nocy brało, gdy spostrzeżono ludzi kilku od Żarnowca groblą jadących na koniach, którzy gałęźmi zielonemi wiewali nad sobą i w róg przed niemi trąbiono.
Magnus i Bolko, którzy konie zawsze mieli gotowe, skoczyli na nie i wybiegli przeciwko poselstwu temu. Na kilkadziesiąt kroków przybliżywszy się, poznali O. Lamberta z kilką komornikami królewskiemi, jadącego ku nim powoli. Stanęli na łące, a Bolko z konia zsiadł, aby księdza pozdrowić.
Kapelan królewski z twarzą jechał tak bolesną i zachmurzoną, iż zrazu słowa dobyć z niego nie było można. Poselstwo mu to ciężyło, rozwarł ręce szeroko i zawołał.
— Upamiętajcie się! Co czynicie! Azali dzieciom przeciwko ojcu iść się godzi.
Nie dając Bolkowi słowa odpowiedzieć, Magnus wojewoda podchwycił śpiesznie.
— Nie przeciwko królowi, ani przeciw ojcu idziemy, ale przeciw Sieciechowi! Nie złożym oręża aż pójdzie precz ten, który królewską władzę sobie przywłaszczył i na życie królewskich dzieci godził.
— Oszczerstwo jest! — zawołał z oburzeniem O. Lambert.
Magnus wnet zwrócił się powołując ku sobie opodal stojącego Strzegonia, którego zobaczył szczęściem w chwili, gdy mu był najpotrzebniejszy.
Rozmowa się przerwała, aż stary nadbiegł konno i na zawołanie się stawił.
— Mów — odezwał się Magnus — świadcz o prawdzie. Nie nakazano ci, nie zapłacono ciebie i innych, abyście królewicza na zasadzkę prowadzili.
— Tak jest — począł stary w piersi się bijąc — tak jest, Boże mi dopomóż, gotówem to poprzysiądz w kościele. Oprócz mnie niech wezwani zostaną do przysięgi i na sąd Boży Halka, Strzepa i Zabój Żelazny. Nie chcę gubić duszy, prawdę powiem, choćbym cierpieć za nią miał!
O. Lambert spójrzał przerażony, spuścił głowę i zamilkł.
Zbliżył się ku niemu Bolko.
— Ojcze mój — rzekł — znacie mnie zdawna, że ojca miłuję a życie zań dać byłbym gotowy. Nie przeciwko ojcu idę, ale dla wyzwolenia go z rąk złego człowieka. Sieciecha niech odegna precz, z nim zgody nie ma! Zdrajcą jest!
O. Lambert długo wyrazu nie mógł znaleść na odpowiedź, aż się cicho odezwał:
— Stójcież obozem jak stoicie, nie ruszajcie się, niech się krew nie leje napróżno. Jadę do króla...
— Cóż to pomoże? — przerwał Magnus. — Sieciech ze swych szpon na chwilę go nie wypuszcza. Nie uczynicie nic!
— Mnie to zostawcie — rzekł Lambert — nie podnoście oręża, póki jest najmniejsza nadzieja. Kto pierwszy krew przeleje bratobójstwa winien będzie.
— Stać więc mamy a czekać aż nas wojewoda otoczyć każe, wypatrzywszy miejsce i czas, naskoczy i wyrzeże? — zapytał gniewnie Magnus.
— Król tego nie dopuści — przerwał Lambert. — Czekajcie azali mnie i innym duchownym zgody się wymodlić nie uda.
— Weźcie z sobą O. Tyburcego — dodał Bolko — ten jest świadom wszystkiego i pomoże wam, a gdy się co stanie, wiadomość nam przyniesie.
Posłano po starego. Dwaj duchowni wkrótce razem się oddalili, do Żarnowca wracając.
W obozie czaty postawiono, surowo zakazując, aby u wodopoju w Pilicy, u stawu na łąkach, gdzieby się kolwiek przyszło spotkać z królewskiemi, nikt ani zaczepiać, ani wdawać z niemi się nie śmiał.
Magnus białe koły pozatykać kazał daleko, poza które przechodzić nikomu nie było wolno.
Z drugiéj téż strony nie kwapiono się do napaści, i tam panowała cisza. Noc padła na dwa obozy, w których tylko rozrzucone gdzieniegdzie ognie błyskały; noc, w czasie któréj ze starszyzny nikt, oprócz Zbigniewa, niebardzo się troszczącego o wojnę, nie zasnął.
Bolko, Magnus, półkowódzcy, starszyzna poprzypadała, ledwie hełmy pozrzucawszy, na ziemię, aby każdéj chwili gotową być ruszyć, jeżeli by ich w nocy napadnięto.
W zamku także świeciło przez noc całą, czaty chodziły z obu stron, okrzyki ich tylko słychać było, rżenie koni na pastwiskach i obozowych psów szczekanie, których każde wojsko, wiele za sobą prowadziło.
Długa jak wiek, czarna, posępna, smutna noc przeszła nareszcie, na brzask się zabierało, patrzano w stronę zamku, ani O. Tyburcy ani Lambert nie przybywali.
Rozwidniało, zarumienił się wschód, ukazało słońce, konie poić prowadzono i jadło warzyć dla ludzi, rozbudzili się wszyscy, a na grobli ciągle jeszcze pusto było i pusto — nikogo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.