Królewscy synowie/Tom III/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.



Na dworze króla Władysława był już zdawna Michno z Zadora, wielce Bolkowi ulubiony, ciekawy mąż, którego losy różne i własna wola po świecie szerokim nosiły długo tak iż znaczniejszą część życia przebył na dworach królów Francji i cesarzów niemieckich.
Rodzinę miał w Krakowskiém; siostry tam za mąż powychodziły, on sam, gdy po długiéj włóczędze zestarzały, siwy, potłuczony, okulały, wrócił kości złożyć na własnéj ziemi, musiał swéj mowy się uczyć na nowo, bo jéj był prawie całkiem zapomniał.
Majętności były zdawna rozchwycone, schronienia nie miał gotowego, przyszedł więc na dwór pański; a choć rękę już miał niezdatną do boju, bo go włoch jakiś szpetnie porąbał, że mu kości wychodziły, choć jedną nogą powłóczył, przydał się bardzo...
Bolko mu, młody naówczas, szczególniéj rad był, i przyjąwszy sobie za mistrza i nauczyciela, używał go do kierowania rycerskiemi sprawy i nauki porządku ich, któréj nadzwyczaj był żądny.
Michno dobrze rzecz znał, długo patrzał na to jak na zachodzie odbywały się turnieje, gonitwy zapasy, sądy Boże i wszystko co do rycerstwa należało. Na każde zapytanie odpowiedź miał pewną i przykłady.
Wiedział on jak się tam dobijano rycerskiego zaszczytu, jakie doń idąc przechodzono stopnie, z jakiemi obrzędy pasowano na rycerzy pacholęta; umiał wedle wszelkich prawideł urządzić gonitwę, turniej, walkę na tępe, a gdyby dwór był miał niewiasty tak wprawne do prowadzenia na paskach panów swych miłych, jak gdzieindziéj, Michno by był chętnie tu, na wzór francuskich miłosne dwory wystroił. Tego jednak surowszy obyczaj, dawne wspomnienia, skromność niewiast, nie dawała zaprowadzić. Ani myślano o tém. Bolko tylko pragnął koniecznie aby drużyna jego zupełnie po zachodniemu była uzbrojona, zarządzona, wyuczona i w karności wielkiéj utrzymana. Michno tego pilnował...
Wielką powagę w tych rzeczach miał stary, nabywszy doświadczeniem świadomości ich, nałóg sobie uczyniwszy z ładu surowego, pilnował nielitościwie wszystkiego co się do spraw rycerskich odnosiło.
Całemi nieraz wieczorami Bolko opowiadać mu kazał, słuchał go, uczył się, zapamiętać starał, obdarzał, a gdy wielkie, bohaterskie, bajeczne niemal czyny odwagi i siły, postępki mężne opisywał, z przesadą wielką i ozdobami krasomówskiemi, Bolko rwał się uniesiony, aby je naśladować! — Wzdychał on zawsze za wyprawą do ziemi Świętéj, trzymano go tém tylko że pogany, nieprzyjacioły krzyża pod bokiem miał, więc się ich szukać za morzami nie godziło, póki by osie gniazdo wytępiono nie zostało.
Po raz może pierwszy w Polsce pasowanie na rycerzy, tak uroczyście się odbywać miało. Michno niem kierował w kościele i na zamku, bo obrzęd ten na wpół religijny, pod okiem i opieką duchowieństwa dopełnić się musiał.
Strzegł kościół tego, aby w życiu ludzkiem żadna czynność ważniejsza bez jego błogosławieństwa i uczestnictwa się nie obchodziła.
Następującego dnia Bolko z dwunastu towarzyszami swojemi szli naprzód na nabożeństwo, odziani skromnie jak pokutnicy, a przy mszy świętéj wszyscy spowiedź odbywali. Nie godziło się dnia tego żadnéj zażywać rozrywki, ni wspólnie z innémi biesiadować. Stół mieli osobny, jadło skromne i niewytworne. Dzień upłynął na skupieniu ducha i nabożeństwie.
Wysłuchawszy nieszporów wszyscy pozostali w kościele, gdzie przed wystawionym w ołtarzu wielkim Sakramentem i płonącéj lampie, noc całą przebyli na czuwaniu i modlitwach.
Bolko i towarzysze jego, jednako odziani, suknie mieli z prostego sukna grubego, bez ozdób żadnych, nakształt sutany, którą duchowni nosili.
Jak tylko rozedniało, wyszedł biskup Filip ze mszą świętą, po któréj przystąpili wszyscy do stołu pańskiego.
Szli potém do przygotowanéj łaźni, w któréj wyparzywszy się i obmywszy, zmienili odzież, biorąc bogatszą, krojem świeckim zrobioną, krótką i bramowaną.
Zwyczaj, którego Michno pilnował, wymagał aby po łaźni położyć się do łóżka i w niem przyjmować odwiedziny przybywających z powinszowaniami.
Oprzeć się chciał temu przymusowemu spoczynkowi Bolko, lecz stary choć na chwilę go ledz przymusił, aby się obyczajowi zadosyć stało. Wpuszczono ciekawych i przynoszących życzenia na których nie zbywało — przybył i Zbigniew raczéj by bratu dokuczyć, niż by mu się pokłonić.
— E! e! — zawołał od progu — mnie w Pradze mój ojciec a król tak nie męczył, nie wydziwiał z wymyślnemi obrzędy. Poszliśmy do kościoła, uderzył mnie mieczem po ramieniu trzy razy i tyle było wszystkiego.
Sztuki te wasze śmiechu są tylko warte.
Michno się mocno obraził.
— Miłościwy panie, — rzekł gniewnie. — Wolno było Czeskiemu królowi postąpić sobie z wami jak mu się żywnie podobało, my prawa strzeżemy, bo u nas rycerstwo nie na żarty.
— A mojeż to czém było! — podchwycił obrażony Zbigniew.
Michno ramionami ruszył.
— Albo ja tam wiem! — odparł.
U nas mówią, z pieśni słowa nie wyrzucić.
Wyszedł starszy królewicz pomruczawszy. Gdy się odwiedziny te skończyły, Michno, Strzegoń i Leliwa Neńko, stary wojak téż przystąpili do odziewania królewicza, wedle obyczaju.
Podał mu pierwszy gzło u szyi i pięści złotem wyszywane, białe jak śnieg, bo szatę niewinności oznaczające, przyozdobioną cnotami. Drugi przyniósł koszulę z drutu żelaznego jak siatkę dzianą misternie i plecioną. Ta oznaczała jakby włosiennicę rycerską, godło trudu, bolu i wstrzemięźliwości.
Na ono drugie gzło żelazne, wdziewano mu kaftan łosiowy, który pierwsze okrywał, tak jak człowiek cnotę swą i boleść winien przed oczyma bliźnich osłaniać skromnie. Na kaftanie poczęto opinać zbroję, całe ciało osłaniać mającą, aż do rękawic i nagolenników.
Na nią Strzegoń narzucił mu płaszcz na ramiona rycerski, szczęściem z lekkiéj tkaniny, gdyż skwar sierpniowy, na potłuczonem świeżo ciele, sińcami po boju okrytém, ledwie ciężar ten cały dawał udźwignąć.
Tak samo przyodziani zostali towarzysze Bolkowi wszyscy, dla których on gzła, zbroje i miecze jednakie zawczasu przysposobił.
Przybrani wszyscy młodzi, pacholęta jeszcze uroczyście szli do kościoła, gdyż król chciał aby pasowanie, ani w izbie, ani w podwórcu, ale w katedrze się odbyło.
Na wielkim ołtarzu złożone były miecze z pasami, które sędziwy arcybiskup pobłogosławił.
Gdy orszak królewiczowski ruszył ze dworca, podwórza, wały, okna, pełne były ciekawego ludu, okrzykującego młodego pana i klaskającego w dłonie radośnie.
W uroczystym pochodzie szli wszyscy do tumu, starszyzna, kumy za niemi.
Króla już tu wprzódy zaniesiono i posadzono na węzgłowiu pod baldachymem. Duchowieństwo licznie zgromadzone chór, ławy i prezbyterjum zapełniało. Lud tłoczył się do kościoła.
Szedł naprzód królewicz przed ołtarz wielki, a tu, odprawiwszy modlitwę krótką, do ojca, przed którym składać miał przysięgę.
Jedna dla wszystkich rycerska klątwa brzmiała, jako krwią, życiem, mieniem, nie szczędząc ich rycerz miał bronić wiary świętéj i kościoła, walczyć z pogany, osłaniać sieroty i wdowy, stawać w obronie wszelkiemu uciśnionemu.
Po złożeniu przysięgi dopiéro, przystąpili do królewicza Strzegoń i Michno, aby mu złocone przypiąć ostrogi.
Z ołtarza klerycy wziąwszy pobłogosławione miecze, z których każdy zawieszony był na bogato sadzonym pasie złocistym, a pochwę miał sianą w drobne krzyżyki złote; nieśli je przed króla.
Ukląkł Bolko u kolan ojcowskich, a Władysław trzykroć mieczem uderzywszy go po ramieniu, drżącemi rękami przypasał mu rycerskie znamię.
Uderzenia jak przy bierzmowaniu, oznaczać miały, iż rycerz znosić był powinien cierpliwie ciosy i razy — za wiarę i za prawdę. Wstał Bolko cały radością promieniejący, dziękując ojcu, a że król sił dosyć nie miał, aby wszystkim towarzyszom jego pasy nakładać, wyręczała go starszyzna dopełniając obrzędu.
Na dany znak odezwały się przed kościołem rogi, trąby i co było gędźby, uderzono we dzwony, ale okrzyki tłumów zagłuszyły wszystko. Lud cały w podwórzach stojący nowych rycerzy witał. Było to widowisko dlań nowe, po którém obiecywały się otwarte stoły i beczki, co radość większą jeszcze czyniło.
Bolka téż kochali wszyscy i cieszyli się tém, co w ich oczach miało większe znaczenie, niż król i starszyzna mu przypisywała.
Na Zbigniewa mało kto patrzał, ukryć więc mógł gniew, jakim pałał, zazdrość i pragnienie zemsty. Zazdrościł młodszemu wszystkiego: oznak miłości powszechnéj, męztwa, serca ojca, sławy i rycerskiego pasa, choć i on dziś włożył swój kosztowny i lśniący, ażeby się nim pochlubić.
Nikt ani na niego ni na ten strój nie spoglądał...
Zaledwie uciszyło się nieco w kościele, gdy z presbyterjum, gdzie stali kapłani, z pośrodka ich dał się słyszeć głos, który wszystkich zdumiał.
— Książe panie, Władysławie pobożny. Pocieszył dziś Bóg królestwo Twe, podeszłe lata twoje, chorobę twą, a ziemię tę przez nowego pokrzepił rycerza.
Błogosławiony żywot, który wydał na świat syna takiego! — Dotychczas Polska nękana była przez nieprzyjaciół, ten młodzian ją do dawnéj przywróci potęgi [1].
Zdumieli się wszyscy temu głosowi proroczemu, który wyszedł jakby mimowolnie natchniony z ust mnicha stojącego za biskupami. Mnich ten, mówiono, Gallem był, a przybywszy przed laty kilką do téj ziemi, nieznane na Zachodzie dzieje jéj spisywał. Człek był duży, opasły, twarzy szerokiéj, rumianéj, wesołéj, ust i warg wydatnych, oczu wypukłych, śmiałego wejrzenia.
Gdy się nań wszystkie zaczęły zwracać oczy, głowę pochylił pokłon czyniąc biskupom, otarł pot rzęsisty z czoła i cofnął się nieco za kleryków, aby nań nie patrzano.
Zajadłe spojrzenie rzucił nań zdala Zbigniew, a gdy drudzy szli już na zamek do uczty i stołów, on wyrwał się z kościoła i zszedł na stronę jakby z innemi razem iść nie chciał.
Marko Sobiejucha wypuszczony dawno z kuny za wstawieniem się Grety i znowu do dawnych łask przypuszczony, zdala stał, patrzał i czytał w twarzy znanéj swojego pana, gniewy i grozę. Gdy Zbigniew wyszedł, pośpieszył i on za nim na wały, gdzie kilka drzew trochę cienia dawało.
Chociaż i tu tłumu ciżba była wielka, na prostych ludzi wiele baczyć nie potrzebowali.
Zbigniew ujrzawszy go, choć chciał mówić, długo z gniewu który go dusił, słowa nie mógł wydobyć.
— Gorąco straszne, miłościwy panie, — rzekł Sobiejucha, — czyby nie zrzucić tego żelaziwa i ciężkiéj odzieży. Wszak już po wszystkiem i strój ten niepotrzebny?
Zbigniew nie odpowiadał, pot mu się lał z czoła, lecz nie ze znużenia, ani ze skwaru, — ze złości.
— Wyrządzili na umyślnie tryumfy te dla gołowąsa — krzyknął wybuchając, aby mnie upokorzyć! — Tak, nieinaczéj jest. Chciał król okazać, że on mu najmilejszym, że jemu po nim następstwo naznaczone, że ja z łaski tylko ochłap ziemi dostanę.
— O! — uśmiechnął się cicho podszeptując Marko, który swego pana znał. — O! niezawsze pięści wygrywają, często i głowa! Póki to bydło nadmorskie walić trzeba po łbach aby w cudze zboże nie lazło, dobry Bolko; jak przyjdzie co mądrze czynić, nie stanie rozumu, chyba go pożyczy, wiem ja u kogo!
— Gdybym się nie zdragał w ten dzień ojcu czynić bolu — zawołał Zbigniew, — jechałbym ztąd jednéj chwili precz! — Nasadzili tego opasłego mnicha żeby mu na głos panowanie prorokował i królowanie nademną!
O mnie słowa nie rzekł, jakby mnie na świecie nie było!
Marko coraz już głośniéj wykrzykującego powstrzymał.
— Cyt, miłościwy panie — cyt! aby ludzie nie pochwycili. Niechaj się to wyburzy. Gniewu pokazywać nie trzeba, jak miecza z pochew dobywać, dopóki się nim nie uderzy! — Zawczasu się wydać szkoda! — Niechaj sobie myślą, że śpiemy...
Zbigniew popatrzał nań, pomyślał trochę i gniew począł hamować.
— Dobrześ rzekł — odparł cicho, — gniew zdrajcą jest. Będę ostrożnym, niech go nie widzą.
Choć pragnął stłumić oburzenie, nie podołał jednak Zbigniew, i ledwie się nieco poskromiwszy, rzucił się z żalem i skargą iść do arcybiskupa Marcina, który jeszcze był w dworcu biskupim przy kościele.
Nie mówiąc o tém nic Markowi, który jak cień wlókł się za nim, pospieszył Zbigniew do starego opiekuna swego.
Właśnie był O. Marcin, zdjąwszy uroczyste szaty, przyszedł nieco w izbie odpocząć, gdy królewicz wpadł doń z twarzą zaognioną i gniewną. Spojrzał nań zdziwiony kapłan.
— Dziecko moje — coć jest? — zapytał.
— Ojcze mój! — nie czujecież wy obrazy méj, upokorzenia mojego! — wybuchnął wchodzący. Jam dziś nogami stratowany i zgnieciony, sponiewierany jestem, zepchnięto mnie precz, w błoto, zszarzano! — Młodszy brat górą, nawet w kościele, pod bokiem waszym prorokują mu bohaterstwo i panowanie! — Czémże ja? Sługą i podnóżkiem?.
Arcybiskup chłodno za rękę go ujął.
— Uspokój się — rzekł łagodnie. — Mnichowi, który się bez wiadomości starszych wyrwał z tym głosem, a który obcym jest i kraju nieświadomym, naganić kazałem tę samowolą.
Zawróciła mu głowę okazała uroczystość, czuł się, jak powiada, natchnionym. Spiritus flat ubi vult.
— Natchniony! — rozśmiał się złośliwie Zbigniew. — Tak oni powiadać będą na swe uniewinnienie, w rzeczy inaczéj być musi. Mnicha nasadzono, opłacono go, aby ludziom zwiastował, że Bolko jeden tu godzien być królem i panem, że bohaterem jest! Chciano mnie upokorzyć i poniżyć!
— Dziecko moje! upamiętaj się — przerwał starzec. — Niechaj cię zazdrość nie obłąkiwa, niech ci serca nie psuje. Dwu was jest równych u ojca i w téj ziemi, a kto więcéj uczyni i zasłuży, ten pierwszym będzie.
— Tak! z goryczą podchwycił Zbigniew. On od kolebki się nosi z mieczem, mnie rzucono za klauzurę, związano ręce, uczono pacierzy nie wojny. Cóżem winien, że mnie ten młokos wyścignie! Ja paść muszę!
Arcybiskup podniósł rękę i przeżegnał go.
Pax tibi! pax! — powtórzył kilka razy. — Spowiadaj się z tego coś uczuł i co rzekłeś, bo niesprawiedliwie obwiniasz ludzi, którzy złéj woli nie mają.
Uspokojony cokolwiek wyszedł wreszcie królewicz od arcybiskupa, gdy tuż w progu spotkał oczekującego nań Marka.
— Wasza miłość naradzasz się z księżmi, a tu co innego jest do roboty — rzekł, nalegając. — Chodźmy do ludzi. Mazurów tu dużo, trzeba ich sobie jednać, bo i tych Bolko i jego młokosy pobałamucą. Przecie to kiedyś oni do dzielnicy waszéj należeć będą.
Królewicz nie odpowiedział nic, szedł pogrążony w sobie i ciągle jeszcze gniewny. Nim doszli do dworca stanął, kopiąc nogą ziemię.
— Sieciech słuszność miał — odezwał się — gdy chciał zgładzić tego młokosa. On tu wszystko chce posiąść. Jemu mało Krakowa, Sandomierza, Wrocławia, jutro pożąda Płocka i Mazowsza, a daléj Poznania i Gniezna!
Zgubić go trzeba! zgubić!!
Zawołał to tak głośno, że Marko przestraszony za suknię go pochwycił.
— Miłościwy królewiczu — rzekł żywo. — Słyszałem to, nie wiem już gdzie i kiedy u Niemców czy Czechów, że kto słowami zabija, językiem morduje, ten miecz ma tępy. Język najstraszniejszym ręki nieprzyjacielem. Nie mówcie nic, a czyńcie co chcecie. Zgładzimy go, albo on się sam zgładzi, a no o tém, cicho. Mówił mi stary Strzegoń, że gdy wczoraj w łaźni się mył, strach był nań spojrzeć, tak cały siny od pobicia. Kiedyś zbroja nie dotrzyma.
Poszli więc za radą Marka ku stołom. Króla nie było, spoczywał czy spał znużony i osłabły, królowa téż ze swoim dworem jadła w izbie osobnéj. Przy stołach podczaszowie, komornicy, wojewodowie gospodarzyli. Wrzawa i radość były niezmierne.
Bolko ze swymi dwunastu nowo-pasowanymi rycerzami, osobno na podwyższeniu jadł, jakby mu już miejsce wyższe nad innymi należało. Zbigniew wprost poszedł do niego, i choć siedzenia dlań przygotowanego nie było, kazał je sobie obok Bolka postawić. Przybył tu już z twarzą nie tak zaognioną, został na niéj tylko ów wyraz szyderski, który jéj był zwykłym. Popatrzał na wesołego brata i rozparłszy się szeroko przy nim, kubek sobie przysunął.
— Pięknie wam ten mnich prorokował! — wyrwało mu się wkrótce. — Kapelan to wasz czy służka?
— Nie znam go wcale — odparł Bolko — i nie rad byłem, że tak nieopatrznie wystąpił. Brzemieniem jest przepowiednię taką nosić na sobie...
I wnet postarał się odwrócić rozmowę.
— Cieszy mnie — odezwał się — iż wszystko składnie szło. Winienem to staremu Michnie. Ani na cesarskim dworze piękniejby być nie mogło. Królowa nawet, co na nas jak wilki dzikie patrzy z pogardą, dziś się, słyszę, zdumiewała rycerstwu naszemu!
— A! Michno wasz! człek wielki! — odpowiedział Zbigniew, śmiejąc się — on ci to jest pewnie, co dla ozdoby obrzędu i mnicha nie zapomniał z proroctwem postawić!
Bolko udał, że nie słyszy i wtrącił natychmiast:
— Zobaczycie, co Michno mój umié. Gdy powietrze ochłodnie, gotuje stary turniéj, gonitwę na sposób tych, które się co lat kilka na cesarskim odbywają dworze. Trudno się nam mierzyć z nimi, bo tylu rycerzy jeszcze nie mamy, co oni nad Renem, w Bawaryi, Szwabów i Franków. Na pierwszym takim turnieju, stary nasz Mieszko stawał we trzydzieści dwa hełmy, odtąd my nie chodzimy na nie, bo do cesarstwa nie należemy, choć Czesi na nie jeżdżą do Augsburga, Merseburga i Trewiru. Musimy sobie sami wyprawiać turnieje, tak, jak tam Szwaby, Bawary, Franki, Renanie, mybyśmy Krakowian, Mazurów, Szlązaków, Gnieznań stawić mogli — a no jeszcze ich mało!!
Westchnął Bolko, Zbigniew śmiał się.
— Mierzyć się myślisz z cesarzem! — rzekł — Strzeż się byś ludzi nie śmieszył.
— I na turnieju i w polu bym gotów z nim się mierzyć! — odparł Bolko. — A wy — dodał — chcecieli téż stanąć z nami do gonitwy?
— Ja? Nie miałem Michny, coby mnie téj sprawy uczył — rzekł Zbigniew złośliwie. — Gdzieżeście widzieli, aby klerycy do turniejów się brali? a to wszystkim wiadomo, że mnie inaczéj jak klerykiem nie zwiecie.
— Nie ja — odpowiedział Bolko — ja cię zowię bratem.
— Bratem! bratem! — podchwycił Zbigniew cicho. — Dziś to jakoś tak wyglądało, jakbyś mi panem chciał być.
Bolko popatrzał nań.
— Ja?? — spytał.
Starszy odpowiedział mu wzrokiem, którym gniew się zdradzał.
— Hej! hej! mnich to rozumny — przecedził przez zęby — ale i kleryk nie tak głupi, aby się nie poznał, co weń godzi.
Wyrwało mu się to mimowoli prawie, i nim Bolko miał czas odpowiedzieć, Zbigniew dopiwszy kubka, wstał, idąc pomiędzy ludzi, a potém do niewieściego dworu królowéj, z którym rad przestawał.
Wkrótce potém Bolko ze swymi wyszedł także, gotując się do turnieju zapowiedzianego. Choć Michno stary pragnął bardzo uczynić go prawdziwym turniejem na sposób zachodni, i czasu i miejsca i ludzi po temu nie miał, bo się na gonitwę nie przygotowano, a mało kto do niéj miał wprawę.
Zamiast więc zwykłych dwunastu sztuk turniejowych i zapasów, w miejscu sznurami obwiedzioném mieli tylko towarzysze Bolkowi i on sam z nimi, występować w całych zbrojach z włóczniami tępemi. Nie było ani listów zapowiednich, ani wójta turniejowego innego nad Michnę, ani wystawiania hełmów i tarczy, ani tego obrzędu, jaki był zwykł wielkim towarzyszyć turniejom.
I tak wszakże nowością było to widowisko dla wszystkich niemal, bo go dawniéj na dworze nie sprawiano. Biegali i probowali się ludzie rycerscy często, wobec mnogiego tłumu, jeszcze za Bolka Wielkiego, ale wedle ochoty swéj i woli, nie bacząc wielce ani na włócznie, ani na zbroje, ani na niebezpieczeństwo, i nieraz w takiéj zabawie, gdy się zaciekli, jeden drugiego na śmierć przebijał.
Gdy naznaczony czas gonienia nadszedł, wyniesiono i króla do przedsienia, królowa téż raczyła wyjść z niewiastami, nie żeby starsze panie do rozdawania nagród naznaczyła, lecz żeby się przypatrzéć. Śmiała się, ramionami ruszając i utrzymywała, że w Augsburgu i Halli saskiéj, kędy turniejów była świadkiem, inaczéj one wyglądały.
Nie było téż tu ani tak wspaniale, ni tak gromadnie. Pole między sznurami ujęte, dosyć szczupłe, starczyło ledwie na dwie pary.
Wyjechał naprzód Bolko w całéj zbroi, z tarczą i włócznią, na koniu kropierzem okrytym, a przeciwko niemu jeden z drużyny, bo innego nie znalazł, coby się z nim chciał mierzyć.
Pobiegli na się, tknął włócznią swą Bolka Leliwa, ale się ośliznęła, sam zaś silnie pchnięty w środek zbroi, z konia się zwalił.
Poczém Bolko już więcéj nie chciał się probować z nikim, aby nie sądzono, że go własna drużyna oszczędza, a obcych nie było. Między sobą z różném szczęściem ucierali się młodzi pasowani dnia tego rycerze, przy oklaskach i okrzykach ogromnych. Padali i dźwigali się, kruszyli kopije, szermowali mieczami, aż wesoło na nich patrzéć było.
Królowa przypomniawszy sobie obyczaj, wystąpiła niespodzianie z podarkami, które cztéry najpiękniejsze panie z jéj orszaku rozdawać miały, ale Bolko nagrody odmówił.
Wszystko się powiodło dobrze, tylko zwykły po gonitwach taniec wieczorny, nie poszedł, jak był powinien. Młodzież trochę swawolna zmięszała go, a nadchodzący deszcz i burza gwałtowna, zapędziły wszystkich pod dach, do izb, gdzie się już każdy jako chciał zabawiał i weselił.
Król téż wcześnie zniknął i zamknął się u siebie.
Wieczorem, gdy burza przeciągnęła, powietrze ochłódło, z izb znowu na podwórze się powynosili rozweseleni goście. Zbierały się gromadki, witali znajomi, bratali ci co dawniéj się nie znali, ochoczo i wesoło gwarzono i podśpiewywano. Bolko ze swymi siedział osobno przy Michnie, który o lepszych rozpowiadał turniejach i o piękniejszych paniach, jakie widywał na nich.
Posłuszny radzie Marka Zbigniew po Mazurach chodził, zaczepiając ich i usiłując dobrém słowem a wielkiemi obietnicami jednać ich sobie.
Nie wiele jednak ufając królewiczowi, Marko Sobiejucha, który teraz podkomorzego i ochmistrza urząd spokojniejszy wziął na siebie, sam Mazurów zaczepiał, karmił, poił i dwuznacznemi słowy probował, a zyskiwać się starał...
Na zręczności mu nie zbywało. Gdziekolwiek kilku pochwycił, natychmiast rozmowę na pana swojego naprowadzał, kłamstwy się posługując.
— O! — mówił poufnie dobrodusznym Mazurom — królewicza naszego Zbigniewa tak znać trzeba, jak ja go od maleńkiego znam dziecka. Wielki to mąż do rządzenia stworzony. Nie ujmuję młodszemu królewiczowi, wojak z niego dobry, ale rozumu tego nie ma co starszy! A co warta szabla bez głowy!
Niechno doczekamy panowania jego, zrobi on z Płocka stolicę państwa i Mazurom da pierwszeństwo...
Bodaj żyły Mazury, rozumu i męztwa niema nigdzie, tylko u nich!
Kłaniali mu się Mazurowie do kolan, a Marko prawił.
— O! o! mąż rozumu téż wielkiego Zbigniew królewicz, dlatego arcybiskup Marcin, ojciec nasz duchowny kocha go jak syna, a drudzy nienawidzą.
Uczył się on na księdza, to dosyć powiedzieć. Wszystko umié, zna wszystko, mądry pan, dobrotliwy pan, mężny pan.
Słuchali go milczący ziemianie, niektórzy oglądając się ku Zbigniewowi, aby téż zobaczyć, czy mu tak jasno z oczów patrzało, jak głoszono.
Rozpytywano o życie; Marko opisywał, że był pan pobożny wielce, dobroczynny niezmiernie, gościnny i sprawiedliwy. Nie kosztowało go nic poprzysięgać na to. Sławił nawet męztwo jego okazane pod Kruszwicą, choć tam nic widzieć nie mógł zawczasu uszedłszy z placu.
Tak się tu powoli sposobiła i przygotowywała przyszłość, a Sobiejucha, gdyby najmniejszą oznakę po temu schwycił, chętnieby był począł spiskować i zmawiać się przeciw królowi i Bolkowi. Ludzie mu się wydali bojaźliwi nadto i ostrożni.
— Król pan nasz miłościwy — zagadywał do nich — tylko że już dysze. Nie wiele mu należy, a jak oczy zamknie — o! pogotowiu nam być wszystkim potrzeba.
Oglądał się czy kto nie mrugnie; Mazurowie popijali i oczy w piwie topili.
— Szkodaby Płocka — mówił daléj — gdyby młodszy górę wziął. Zaraz się wszystko do Krakowa poniesie, a nasz gród opustoszeje. Jeden Zbigniew co to gniazdo kocha i szanuje.
Głowami potrząsali słuchający, ale ani ze słówkiem nie wyrwał się żaden.
— Zbigniew sto razy to powtarzał, że na Mazurach pośrodku państwa chce mieć stolicę — toć serce kraju.
Marko okiem mrugając dodał:
— Dzielnice dwie mogą się kiedyś w jedną połączyć!!
Ręką wskazywał wprawo i lewo, na północ, południe, wschód i zachod.
Trafiał dosyć dobrze w ową miłość, jaką każda ziemia miała ku sobie, więcéj ją niż państwo kochając. Właśnie się to czuć teraz dawało przy słabszych rządach Władysława, iż każda część, powiat niemal i gród czuł się odrębnym i chciał nim pozostać. Szlązk sobie, Kraków sobie, Mazury, Gniezno upierały się przy osobnym rządzie i bycie. Nieufnie spoglądano na tych, co przodować i skupiać chcieli.
W to bijąc, mógł Marko pozyskać sobie ziemian tutejszych, obiecując, że oni innym rozkazywać będą.
Gdy Zbigniew i Marko myśleli już o jutrze, gromadka Bolesławowa zabawiała się jeszcze turniejem, zagadywano o Pomorcach, o łowach na dzikiego zwierza. Jeden opowiadał jako szczęśliwie zmógł tura, jak żubra osadził, jak z niedźwiedziem się borykał, jak łosia pędził; drugi jak jelenie ścigał ze psy i sokoły swe nosił.
Rycerstwo młode nie marzyło o władzy, o panowaniu, ani o kupowaniu sobie ludzi.
Bolko potrzebował tylko swobody, aby mógł, gdzie niebezpieczeństwo się okaże, biedz a potykać się i dokazywać cudów rycerskich.
Tu rozpowiadano wyprawę ową przeciwko Połowcom (przez Sieciecha nasłanym) i o pogromie ich w odwrocie, gdy już łupami obciążeni spoczywali.
O wielkim wojewodzie, który niedawno panował tu wszystkim, nikt teraz ani wspomniał.
Niepostrzeżony jego wysłaniec wsunął się pomiędzy goszczących, nasłuchiwał, wyzywał nawet przypomnieniem Palatyna, ludzie się go niezdawali rozumieć. Ci co przypadkiem napomknęli o nim, sarkali nań. Co uczynił dobrego zapomniane było, co złego zrobił o tém dłużéj zapamiętano. Nie żałował go nikt, szczególniéj ci, co mu byli wszystko winni.
Tajemny poseł ostrożnie tu i ówdzie szepnął o tém, jak to on państwo chciał w jedno połączyć, aby silném było; zahukano go, bo każdy lękał się, aby ziemia jego drugim nie służyła i słuchać nie była zmuszoną. Przekonać się mógł wyprawiony na zwiady, iż nie miał po co jechać, bo Sieciecha nikt tu nie chciał.
Miał on i do królowéj Judyty poselstwo tajne, a korzystając z powszechnego zamętu, zbliżył się z niém do niéj, właśnie gdy młodemu Niemcowi wesoło się śmiała.
Szepnął jéj coś ostrożnie, sądząc, że bardzo wdzięcznie będzie przyjętym; królowa popatrzała nań zdziwiona wielce, a gdy Niemiec odszedł, zapytała od niechcenia o dawnego ulubieńca. Słuchała roztargniona odpowiedzi.
— Jeśliście od niego przysłani — rzekła — bądźcie ostrożni, nie bawcie tu długo. Gdyby was poznano i schwycono, z ciemnicyby się wydobyć było trudno. Wojewoda wrogów zostawił dużo, a druhów nie ma. Dobrze mu tak jest, gdy więcéj chciał, niżeli mógł.
Królowa miała doń żal srogi, a że oprócz tego poseł był stary i niepoczesny, długo z nim nawet mówić nie chciała. Pierścienia, który na znak przyniósł, oglądać sobie nie życzyła; poszedł więc i skrył się, lękając, aby nie był zdradzonym.
Późno w noc spotkał go Strzegoń w podwórcu, wlokącego się do miasteczka na gospodę.
— Nie mam tu co popasać długo — rzekł mu poseł — bywajcie mi zdrowi; miejsce po nas zarosło, znaku nie zostało... Trzeba na Rusi osiąść i o powrocie nie myśleć.









  1. Gallus.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.