Królewscy synowie/Tom III/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.



Lat dwa upłynęło od owéj pamiętnéj rycerskiéj uroczystości. Pierwszych dni czerwca na zamku płockim w kościele, słychać było przez dzień cały bijące dzwony.
Nie wołały one na zwykłe modlitwy lud pobożny, ani na ucztę weselną, nie śpiewały tryumfu ani dziękczynienia; zwolna, smutnie jęczeć się zdawały, poruszając bez spoczynku.
W podwórcach widać było stojących ludzi z rękami opuszczonemi, z pochylonemi ku ziemi głowami; duchowieństwo w komżach i kapach czarnych ciągnęło z kościoła na dworzec, którego drzwi i okiennice otworem stały. Wewnątrz mnogie światła gorzały.
Na świecie wiosna była wesoła, zieloność młoda, na zamku smutek i trwoga. Zdawano się oczekiwać na coś, wyglądać z obawą, królowéj nawet izby stały zaparte i około nich nie było ludno.
Król umarł.
Dogorywał długo, życiem ciężkiém i tęskném modląc się o śmierć szczęśliwą, płakał nad sobą i niepokoił losem ziem swoich. Żadnego z synów przy nim w godzinie ostatniéj nie było. Bolko na Szlązku we Wrocławiu siedział, Zbigniew w Gnieznie.
W chwili skonu, dopiero obu im znać dano.
Arcybiskup, którego wieść smutna bliżéj zaskoczyła, poprzedził synów i zebrawszy duchowieństwo u zwłok królewskich odprawił za spokój duszy modlitwy.
Pięć dni mijało od śmierci króla, żaden z synów nie przybył jeszcze. Z dnia na dzień czekano na nich z pogrzebem. Sędziwy pasterz gońców za gońcami wysyłał.
Miało się ku wieczorowi, gdy orszak się pod zamkiem ukazał, a po jaskrawych sukniach, kitach i kołpakach, nieładzie, w jakim biegł ku wrotom, łatwo w nim było poznać Zbigniewa. On to był w istocie. Dniem i nocą pędząc bez spoczynku, udało mu się wyprzedzić brata.
Zgraja towarzysząca mu czwałem, z wrzawą wpadła jak do domu na podwórze zamkowe.
Królewicz zsiadł ze spienionego konia, o krok ode drzwi żałobnéj komnaty, z któréj powolny śpiew księży dochodził.
Spoczywały w niéj na marach zwłoki Władysława już przyodziane jak do pogrzebu.
Nieśmiano mu na skronie włożyć téj korony, któréj nie dostał za życia, ale tylko czapkę książęcą. Zamiast berła krzyż trzymał w ręku i tulił go do piersi. Pas rycerski świecił na biodrach, a ramiona osłaniał purpurowy płaszcz bogaty.
Dokoła rzędem stali i siedzieli biskupi, prałaci, kapłani, mnisi czarni, klerycy, pieśń na przemiany zawodząc żałobną.
Zbigniew przede drzwiami stanąwszy, rzucił okiem we wnętrze i zawahał się, co miał czynić z sobą. Skinął na Marka, który mu towarzyszył, przyzywając go ku sobie.
— U drzwi skarbca — odezwał się — straż natychmiast postawić, aby mi się go nikt tknąć nie ważył. Płock i Mazury są moim działem, a co w Płocku jest do mnie należy jednego.
Była to pierwsza myśl syna u zwłok ojcowskich.
Mówiąc to, wahać się nawet zdawał jeszcze, oddali zaraz cześć należną ciału ojcowskiemu, czy pójdzie, gdzie chciwość wołała.
W tém zatętniało głucho, drugi orszak konny wjeżdżał w bramy zamkowe.
Był to Bolko z ludźmi swoimi. Bracia zmierzyli się oczyma, w których łatwo wyczytać było, że niewielką miłością tchnęli ku sobie.
Młodszy z konia zsiadłszy, wprost do izby żałobnéj podążył, ukląkł u stóp katafalku i na mieczu oparty, modląc się, płakać począł.
Zbigniew, zamiast wnijść z nim razem, w podwórcu został, ani mu ojca żal, ani ludzi wstyd było. Nakazywał wszędzie stawić straże i rozporządzał się z nimi, jakby już gród obejmował we władanie.
Do izby, w któréj księża nucili po cichu, przez okna pootwierane wpadał głos jego chrypliwy, nakazujący, gniewny prawie. Głuszył chwilami modlitwy. Zbigniew zapowiadał bratu i wszystkim zawcześnie, że się tu czuje i chce być panem.
Po skończonéj modlitwie i ucałowaniu stóp zmarłego ojca, zwolna wyszedł Bolko w podwórze i załzawioném okiem potoczył dokoła.
Zbigniew stał, jakby na niego oczekiwał. W twarzy jego malowała się niecierpliwość człowieka, który się trwoży i radby co rychléj przebyć grożące mu niebezpieczeństwo.
Patrząc na Bolesława, umyślnie w głos powtórzył wydane rozkazy:
— Straż mi postawić u skarbca, objąć zamek. Aby mi się tu nikt nic tknąć nie ważył i nie śmiał.
Bolko zarumieniony, ręką wskazał na otwarte drzwi izby, w któréj zwłoki ojca złożone były.
— Nie pora nam myśleć o ojcowskich skarbach, ani o tém, co do kogo należeć będzie. Nie zmuszajcie mnie, abym i ja straże stawiał, a o prawa się moje upominał.
— Jakie prawa? — gwałtownie wybuchnął Zbigniew. — Płock jest moją dzielnicą, a co w nim to moje. Starszym jestem i młodszego nie dopuszczę, aby mi przodował.
— Jam syn królewski — odparł Bolko — tyś syn ojca naszego z pierwszego małżeństwa swobodnego, z łaski przypuszczony do równości ze mną. Z łaski!!
Skarby ojcowskie do mnie należą!
Zbigniew zbladły, z oczyma zaiskrzonemi rzucił się na Bolka.
— Ani mi śmiéj tego rzec raz jeszcze! — zakrzyczał. — Pochwycić cię każę i rozbroić, a nie będę w tobie znał brata!
Bolko zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
— Ty! mnie! — rozśmiał się — ty! Zapytaj co ciebie czeka, gdy litość i cierpliwość moją wyczerpiesz. Ty przybłędo jakiś!
Zbigniew ręką chwycił za miecz, Bolko uderzył dłonią po rękojeści swojego i krok ku niemu postąpił. Kleryk cofnął się nieco strwożony. Oba drżeli z gniewu i oczyma na siebie pioruny ciskali.
— Zdzisław Belina! — zawołał Bolko — straż mi postawić u drzwi skarbca, a kto będzie śmiał się zbliżyć do nich, wiecie co z nim czynić. Macie miecze u boku.
Ruszyli się natychmiast Bolesławowi, których, choć gromadka była mniejsza, nikt nie śmiał przeciw nim występować. Znano, co mogli.
— Nie ważcie mi się nic tknąć! — zahuczał Zbigniew. — Zamek mój, jam tu panem!
Nie słuchając tego wierna drużyna Bolka, na skinienie jego już się rozchodziła. Wzrok młodszego padł w téj chwili na otwarte drzwi, przez które ojca ciało i twarz zżółkłą widać było. Zawstydził się i ocknął.
— Zbigniewie — rzekł łagodniéj — nie pora przy zwłokach ojca, które na pogrzeb czekają, wyzywać się braciom i waśnić! Niech ciału oddana będzie cześć, rozprawiemy się późniéj z sobą.
— Tak! Byś nim się pogrzeb odbędzie, opanował co należy do mnie — począł starszy. — Ja cię znam!
I znak groźny ręką zrobił Bolko wzruszył ramionami.
— Nie wyzywaj mnie! — zawołał — nie wyzywaj mnie w téj godzinie, gdy ból mój podwaja gniew i wzgardę dla ciebie. Powtarzam ci, nie wyzywaj, byś nie żałował.
— A ja ci mówię — krzyknął starszy — nie śmiéj następować na mnie i na prawa moje. Mam siłę większą od twojéj, zgniotę cię. Ty tu stać nawet nie masz prawa, zamek mój, ziemia moja, wszystko moje — precz!!
Uniósł się Zbigniew, lecz jeszcze słów tych nie dokończył, gdy Bolesław, który miecza nie dobył tylko przez poszanowanie dla zwłok ojca, poskoczył wołając:
— Precz ty ztąd, przybłędo nikczemny! Bezwstydny chciwcze i przechéro!
Natarł tak na Zbigniewa, że ten przelękły cofać się począł i na ludzi swych oglądając, wołał:
— Tu! do mnie! do mnie!
Dwór Zbigniewa nie śmiał się przybliżyć, bo i Bolesława młodzież nadbiegała. Marko z towarzyszami opodal stał, miotał się, ruszał, ale przystąpić nie miał odwagi.
Bolko gnał tak cofającego się brata z usty zacisniętemi, z twarzą wykrzywioną, aż do ściany przyparł.
— Jak ci nie wstyd! — wybuchnął, o krok się zbliżywszy, mierząc go oczyma pełnemi wzgardy — jak ci nie srom tych ludzi, jeżeli się nie wstydzisz sumienia własnego. Nie oddałeś nawet czci zwłokom rodzica, pierwsza myśl twoja łupiez! Nie umiesz nic zdobyć na nieprzyjacielu, a chcesz wyrwać bratu. Ty! ty!
I groził mu ściśniętą ręką.
Zbigniew trząsł się, wołając ciągle na swoich.
— Sam do mnie!
Ludzie onieśmieleni stali, nie poruszając się, patrzali po sobie, nikt pierwszym być nie chciał. Bolesław oczyma go palił i byłby zgniótł, gdyby majestat miejsca tego i godziny, nie osłaniał słabego przeciwnika. Wstrzymywał rękę, która ciągle na miecz spadała.
Wrzawa ta z podwórza doszła wreszcie do izby żałobnéj, arcybiskup strwożony, przeczuwając co się stało, w czarnéj kapie, w mitrze, z laską pasterską w ręku, wychylił się na przedsienie — podsłuchał spór, patrzał na waśń braci! przerażonemu tém, co oczy jego widziały, głosu zabrakło.
Domyślił się, kto był przyczyną gorszącego sporu, ze słów, które podchwycił.
— W imie Boga ukrzyżowanego! — zawołał naostatek — hamujcie się! Upamiętajcie! kto z was wszczął ten spór, królewiczu Zbigniewie!
— Ojcze — odparł głosem drżącym, nie śmiejąc od ściany odstąpić krokiem Zbigniew. Ojcze! jam nie winien! Upominam się o to, co mi należy! Skarby po ojcu są moje! Starszym jestem. Płock jest mojém dziedzictwem.
Nic nie mówił Bolko, patrzał na arcybiskupa.
— Kazałem straże stawić u drzwi! — mówił Zbigniew daléj — bo wiem, że tu będą czyhać na własność moją.
Biskup w ziemię laską uderzył.
— Królewiczu Zbigniewie — odezwał się — wiécie zaprawdę, iż wam sprzyjam. Ratowałem was z więzienia, wolność wam wyprosiłem, przyznanie synem, przebaczenie! Hamujcie się, abym się nie stał sędzią waszym i nieprzyjacielem!
Nie macie słuszności za sobą!
— I wy przeciwko mnie jesteście! — wykrzyknął Zbigniew. — Wy, ojcze!
— Jestem za sprawiedliwością — rzekł arcybiskup surowo. — Porzućcie ten spór bezbożny, idźcie pożegnać ojca, aby mu cześć ostatnia oddana była, a mógł odpocząć w spokoju...
Ręką drżącą nakazująco wskazał na drzwi izby otwarte.
— Byliście świadkami — odezwał się Bolko — że zaledwie przybywszy powinność spełniłem u nóg rodzica.
Zbigniew stał ze spuszczonémi oczyma i gryzł wargi.
— Mnie nawet na modlitwę nie dacie spokoju! — zawołał — nie mógłem wnijść! Drogę mi zaparto.
— Nie pora się tu rozpierać o prawa — przerwał ojciec Marcin — nie pora spór wszczynać. Oto piątą już dobę czekają na was te zwłoki i proszą, abyście je pogrzebać dali.
Idźcie, idźcie!
Ręką ciągle na drzwi wskazywał.
Ruszył się Zbigniew, lecz zwrócił do swoich ludzi.
— Pamiętajcie — rzekł — abyście mi na chwilę drzwi skarbca nie opuszczali. Gdzie podskarbi?
Z tłumu, który ten spór zgromadził, wystąpił stary Zbilut Podkowa i w milczeniu się pokłonił.
— Klucze mi dajcie! — zawołał do niego Zbigniew.
— Nie waż mi się tego czynić! — zagrzmiał głos Bolka.
Arcybiskup załamał ręce. — Była chwila groźnego milczenia. Żaden z braci ustąpić nie chciał.
W tém arcybiskup wystąpił z całą powagą wieku, dostojeństwa i uroczystéj chwili.
— Nim nowego pana dostaną te ziemie — odezwał się — jam opiekun ich i zwierzchnik. Rozkazuję ci Zbilucie, abyś klucze zachował przy sobie, dopóki my, duchowni ojcowie i wykonawcy woli zmarłego króla, sporu nie rozstrzygniemy.
Podskarbi skłonił się i ustąpił natychmiast, aby więcéj pozywanym nie był. Bolko téż oddalił się i kilka słów szepnąwszy swéj drużynie, ani patrząc już na Zbigniewa, posunął się ku izbie, w któréj ciało wystawione było.
Sam jeden pozostawszy ze Zbigniewem ojciec Marcin, ręce podniósł do góry i odezwał się głosem przejętym żałością.
— Nad sobą miejcie litość! Ażali to postępek dziecięcia? Chcecie być synem królewskim, a rodzica uczcić ani opłakać nie umiécie! Ten synem jest tylko, co pobożnym dlań był i posłuszném dziecięciem.
Zgromiony Zbigniew spuścił głowę, lecz widać było, że uległ raczéj z musu niż skruchy. Patrzali nań ludzie zgromadzeni z obawą, a razem i wstrętem jakimś, on sam sromał się postępku swego, ale go się nie kajał. Wolnym krokiem począł iść za starcem ku drzwiom, namyślając się i ociągając, gdy arcybiskup pochwycił go za rękę i niemal siłą poprowadził przed ojcowskie zwłoki.
Nie można już było dłużéj ociągać się z pogrzebem. Ludu tysiące oczekując nań stały pod zamkiem; Mazurów, Polan, Szlązaków, starszyzny, ziemian, urzędników, zebrane tłumy zalegały wszystkie podwórza, przygotowania były uczynione, spieszono więc z ostatniémi obrzędy.
Nim wieczór zapadł, zwłoki złożono w trumnie dębowej i niesiono ją okrytą do kościoła.
Liczne duchowieństwo, dwaj synowie, córki, dwór postępowały za trumną przez komorników w czerni odzianych niesioną, królowej Judyty nie było tylko, o któréj powiadano, iż leżała chora.
Niesiono oznaki władzy, miecz królewski, czapkę książęcą, laskę wodza, tarczę malowaną, broń pańską, wiedziono konia okrytego kapą czarną. Kościół napełnił się pobożnémi i pamiętnémi dobroci pana, który choć słabym był, ani okrutnym, ani bezlitosnym nie okazał się dla nikogo.
Na całą noc, mieniając się, duchowieństwo pozostało przy ciele, nucąc psalmy i odmawiając modlitwy.
Sędziwy arcybiskup Marcin, obawiając się aby Zbigniew i Bolko znowu zwady nie rozpoczęli, pod klątwą zakazał im, aby się nie ważyli rozmowy nawet wszczynać z sobą.
Zbigniew jednak, jak tylko w kościele nabożeństwo się skończyło, pospieszył na zamek ku swoim. Stał tu na czatach, oczekując nań Marko, który zawsze był prawą ręką gnuśnego pana.
— Straże u skarbca? postawiliście? — zapytał pospiesznie książe.
— Podwójne stoją — rzekł Sobiejucha — pana Bolkowa u drzwi samych, a nasze trochę opodal razem ich i wnijścia pilnują.
Zagniewał się pięści podnosząc Zbigniew dlaczego nie dobiegli pierwsi!
— Byłaby się krew polała — odparł Marko, a nas by o to obwiniono. Gdyby choć kropla krwi wytoczyła się czasu pogrzebu, dusza nieboszczyka nie miałaby spokoju i mściłaby się na was.
To mówiąc, głową potrząsał Marko.
— Ta drużyna Bolkowa — dodał — to paskudny lud jest, bo milczkiem kąsa. Nasi zwykli krzyczeć, a z témi wrzawą nic zrobić nie można bez żadnego względu i pamięci od razu po łbach walą.
Z niemi, trudno.
— Naszych przecie daleko więcéj jest — zakrzyczał Zbigniew — zgnietliby tę garść! — Idź mi po mazowieckich ziemianach, przy mnie wszyscy stać powinni. Skarbów tych część jakaś i im się dostanie, gdy mi pomogą utrzymać się przy nich.
Sobiejucha stał zadumany. — Pomimo nadziei poparcia przez Mazurów, walka w téj chwili zdawała mu się niedorzeczy.
— Miłościwy panie — rzekł cicho, osłaniając się ręką, — królewicz Bolko ma tu też swoich druhów, co z nim chadzali na Pomorców. — Ostrożnie się brać potrzeba — wszystko ludzie są tacy, że wnet rąbać się gotowi i nastraszyć się nie dają.
Nasi do bitwy nie bardzo wprawni. A tu w tych kątach i ciasnocie, jakbyśmy się poczęli ścinać, i dla was nie byłoby bezpiecznie, mógłby który naskoczyć znienacka.
Skończyło się na tém, straże wszędzie zostały podwojone. Noc upłynęła spokojnie, ale drużyna Bolkowa i Zbigniewa ani usnęła, ni się rozbrajała; jedni z drugiemi ucierali się na słowa, docinając sobie i swym panom wzajemnie. W powietrzu czuć było walkę.
Ci, którzy na straży nie stali, podzieleni na osobne gromady obozowali w podwórzach, podpatrując się i oczyma mierząc nieufnie.
Jak dzień odezwały się znowu dzwony żałobne. U trumny stał Bolko a opodal od niego Zbigniew, arcybiskup mszę uroczystą odprawiał, a gdy ostatnie pieśni przebrzmiały, zabitą już trumnę, na dany znak spuszczono do otwartego wśród kościoła grobu, nad którym kamienny pomnik miał stanąć.
Choć w ciągu lat ostatnich, chory król prawie zapomniany dogorywał, gdy trumnę spuszczać miano, rozległy się po kościele jęk i płacze dworu, komorników, czeladzi, która starca kochała i litowała się nad nim.
Bolko upadł na trumnę i objął ją rękami zachodząc się od łkania; Zbigniew pozostał nie ruszając się chmurny i blady, jakby ten cały obrzęd nie obchodził go wcale.
Z kościoła wprost na stypę, ów chleb żałobny, który był w obyczaju, szli wszyscy ku zamkowi.
Arcybiskup Marcin, choć znużony wielce i bezsilny, kazał się także prowadzić, chcąc czuwać nad porządkiem i zgodą dopókiby zwaśnionych braci nie przejednał.
Obecność jego hamowała wszystkich, nie śmiano poczynać nic. Bracia tylko osobne zajęli stoły, Bolko ze swemi jak najdaléj od Zbigniewa, który téż otoczyć się kazał drużynie, lękając napaści.
Dokoła arcybiskupa zgromadziła się zwołana przez niego, sędziwsza starszyzna, wojewodowie, starostowie, dostojnicy dworu, ziemianie i władycy. Chciał O. Marcin z ich pomocą spór o dział i władzę zwierzchnią rozstrzygnąć.
Dopóki uczta trwała mówiono pocichu, głosząc tylko pochwały zmarłego, pobożność jego szczególniéj, bo tą się najwięcéj odznaczał. — Nikt téż na nim krwi nie poszukiwał, bo przebaczał chętnie, a karał mało.
Dawszy znak swoim, wstał potém arcybiskup i przeszedł ze starszyzną do téj izby, z któréj wczora zwłoki króla wyniesiono. Tu osobne siedzenie dla arcybiskupa i duchowieństwa było przygotowane; ławy dla starszyzny, dla królewiczów stołki suknem okryte. Oba wiedzieli, iż zawołanemi będą jako przed sąd pod pasterską laskę.
Obok O. Marcina miejsca zajęli Baldwin nowy biskup krakowski, francuz rodem, ciemnego włosa, oblicza więcéj rycerskiego niż kapłańskiego, następca po zmarłym od roku Lambercie, Paulin kruszwicki, Dyonizy poznański, Filip płocki. Za niemi zasiadali wojewodowie, starostowie i różnych imion i dostojności starszyzna, jaka na pogrzéb zjechać mogła. Wśród niéj otyły Magnus wrocławski, jedno z pierwszych miejsc zajmował.
Zaledwie się tu zgromadzili, gdy Zbigniew choć niepowołany jeszcze, pospieszył pierwszy rozogniony i niecierpliwy, aby się nie dać uprzedzić.
Bolko zobaczywszy go wychodzącego, wstał także, wiodąc z sobą dawnego ochmistrza Wojsława, Żelisława Belinę mężnego dowódzcę, Skarbimierza, Pawła i kilku innych mężów rycerskich a poważnych.
Zbigniew zaledwie się ukazał, nie zważając na arcybiskupa, na duchownych, ani starszyznę, do któréj zagajenie sprawy należało, podniósł głos z butą wielką i hałasem, chcąc mówić za sobą.
Nie podobało się to wszystkim, i arcybiskup nawet niechętnie głową potrząsał.
Wśród rozpoczętéj właśnie gwałtownéj mowy, w której się o prawa do Płocka i do skarbów ojcowskich dopominał, wszedł zwolna z powagą rycerską otoczony drużyną swą Bolko i zajął przeciwną izby stronę, mowy bratu nie przerywając.
Zbigniew własnemi wyrazy rozogniał się coraz bardziéj i głośno wykrzykiwał.
— Nie ustąpię, nie dam ztąd ani pruszyny, pokrzywdzić się nie dozwolę. Co na zamkach w Krakowie i Wrocławiu jest, do tego ja nie roszczę prawa, ale co mi należy, nie dam!
Wszystko tu mojem jest!
Gdy to mówił, ślina mu z ust pryskała, język się z gniewu plątał, pięści podnosił, nogą tupał, myśląc może, iż tém zastraszy brata. Bolko zachował się spokojnie. Gdy potok ten wyrazów wylał się cały, pomilczał trochę i ręką uderzył po mieczu, który zabrzęczał.
— Praw moich dowodzić nie potrzebuję, rzekł krótko, — wie cały świat, że jestem synem królowéj, gdy ten oto dzieckiem jest niewiasty, którą ojciec miłował nie poślubiwszy. Wie to cały świat, że go do klasztoru dano, aby ukryć srom urodzenia. Z łaski go król przyjął, na prośby ojca naszego Marcina, z łaski mu dział dano. Ten ci dziś wszystkiego chce, gdy do niczego prawa nie ma!
Dumnie patrzał Bolko.
— Hamuj się miłościwy królewiczu, — podnosząc ku niemu rękę, przerwał arcybiskup. — Ktokolwiek on jest, bratem twym uznał go ojciec, dział mu naznaczył, chciał abyście żyli w zgodzie. Na to przysięgaliście żywemu, dotrzymajcie umarłemu, aby dusza jego spokój miała.
Jęczeć będzie utrapiony na świecie drugim niezgodą waszą.
Chciał król abyście się dzielili państwem, w tém i skarb objął, który do jednego nie należy, ale dwu wspólnym jest!
Baldwin biskup krakowski, który niedobrze jeszcze rozumiał polską mowę, kazał ją sobie tłumaczyć, i dodał po łacinie.
— Sprawiedliwa ze wszech miar jest, aby skarb królewski tak samo jak państwo był podzielony — a któremu ojciec dwie trzecie ziemi przysądził, ten i dwie trzecie skarbca wziąć powinien.
Arcybiskup gnieźnieński zachmurzył się nieco usłyszawszy ten wywód, lecz krakowskiego pasterza poparli wnet Paulin, a nawet Dyonizy. Zbigniew, który łacinę zrozumiał, żachnął się straszliwie za głowę porywając.
— Sprawiedliwém to jest, dodał Bolko, nie żebym ja przez chciwość skarbów więcéj pragnął, ale przeto, że Zbigniew wojny nie zna, nie lubi i nie chodzi na nią. Mnie ludzi zaciągać, mnie kraj obraniać, mnie nieustannie na czatach stać potrzeba.
Potwierdzali biskupi, szmerem potakiwali ziemianie. Zbigniew blady oglądał się wkoło, nikogo za sobą nie mając oprócz arcybiskupa, który choć był za działem połowicznym, sam przeciw wszystkim stawać nie chciał.
— Dzielcie wedle prawa Bożego i sprawiedliwości — dodał Bolko — co wyrzeczecie, ja jako posłuszny syn kościoła, przyjmuję za dobre.
Zbigniew zamilkł, dziki uśmiech twarz mu krzywił.
— Słabym ja dziś tu się widzę, rzekł cicho — a no by drażnić i małego nie przystało, bo pokrzywdzony znaleść może sojuszników i pomoc.
— Pomnijcie słowa ojca — odezwał się Bolko — które zapisane są, że kto z nieprzyjacioły i wrogami wiązać się będzie, temu dział jego i ziemie odjęte być mają.
I, jak miał zwyczaj, po mieczu ręką uderzywszy, stał milczący, a na pozór obojętny.
Skinieniem powołał ku sobie Zbigniewa arcybiskup, który ociągając się postąpił ku niemu. Otoczyli go tu duchowni i poczęli zcicha skłaniać, a zmuszać niemal do zgody i pokoju.
Bolko ze starszyzną rozmawiał swobodnie jakby go ta sprawa cała mniéj obchodziła. Cisnęli się doń z ław powstając niektórzy, przypominali mu, do kolan schylali, uśmiechali radzi, że go widzą i słuchają. Tu już o wojnie zagadywano.
— Niezawiele nas dwu na to państwo, — rzekł do otaczających Bolko, — walczyć mamy z kim. Bodajem nie zgadł, Czechy na nas czyhają, Pomorcy nie śpią, a zemstą dyszą, z cesarstwem też przyjdzie się rozprawiać pewnie, bo Niemcy sobie do hołdu roszczą prawa, któregośmy nie winni — ani Mieszko pierwszy, ani Bolko syn jego nie służyli z ziem zdobytych cesarzom. Szli im w pomoc jako druhowie i panowie chrześciańscy nie jak słudzy.
Wszyscy się głośno ozwali.
— Tak ci jest! tak! wolni byliśmy i będziemy! Swoich panów mamy!
Gdy się tu toczyła rozmowa biskupi naciskali Zbigniewa, który przynaglany opierał się coraz słabiéj, złość biła z jego twarzy, chęć zemsty okrutna — lecz musiał się poskramiać, aby nie pogorszyć swéj sprawy.
Padł tedy wyrok wedle wyrzeczenia Baldwina krakowskiego, Zbigniew z zagryzionemi usty go słuchał. Bolko głowę skłonił.
Arcybiskup z siedzenia się podniósł.
— Nie dosyć na tém — rzekł. — Nicby uczynioném nie było, gdybyście sobie jako bracia rąk nie podali, nie poprzysięgli zgody i miłości.
Zbigniew cofnął się słysząc to.
Arcybiskup zmierzył go wejrzeniem surowém. Potrzeba było znowu namowy, próśb, nacisku duchownych, aby go zmusić do zwrócenia się ku bratu. Ruch ten postrzegłszy Bolko, sam wyszedł przeciw niemu z pogodną twarzą i rękę pierwszy wyciągnął.
Rad nie rad Zbigniew dłoń podać musiał.
— Bracie — rzekł — nie ostoi się ziemia nasza bez zgody, ja tobie, ty mnie pomagać będziesz... Jam człowiek miecza i wojny, pójdę na wrogów za ciebie i za siebie, ty czuwaj w domu i porządku strzeż.
Będę ci wiernym, skoro ty mi nim być zechcesz.
Zamruczał kilka słów niewyraźnych starszy, a widać było, że na nim polegać nie mógł Bolko, rachowano na to, że czas gniewy złagodzi, a siła sama spraw wspólnych zbliży braci.
Nazajutrz rano z obu stron do działu wyznaczeni panowie, weszli do skarbca królewskiego, ze Zbigniewem i Bolesławem razem.
Izba była wielka, ciemna, warowna, cała z muru grubego, z kratami w oknach żelaznemi i drzwi miała podwójne kute, drągami ciężkiemi założone.
Nie były to owe niezmierzone skarby Mieszka i Bolka Wielkiego, ani się nawet ze Szczodrego bogactwy porównać mogły, ale skromne życie króla, wojny szczęśliwe za czasów Sieciecha, dozwoliły zebrać dosyć srébra i złota.
Leżały stosami sztaby grube i bryły, stały mnogie naczynia, misy, dzbany, kubki, blachy ozdobne; wisiały kosztowne szuby i suknie.
W osobnych skrzynkach co droższe ozdoby stroju, łańcuchy, pasy, kolce, pierścienie, złożone były i wysoko w owych czasach cenione wonności i balsamy ze wschodu przywożone.
Wzięto na wagę grzywien kruszce, na liczbę odzieże, opony, sukna w sztukach, jedwabne tkaniny, bisiory, kożuchy i skórki sorokami powiązane.
Pożądliwemi oczyma mierzył to wszystko Zbigniew, gdy Bolko po skrzynkach spojrzawszy, rzekł na jednéj z nich kładąc rękę.
— Przysądzono mi dwoje trzecich bracie — tak li?
Głową potwierdził Zbigniew przeczyć nie mogąc.
— Bierz połowę — odezwał się Bolko, — ale to niech będzie mojem.
W skrzynce leżały proste obręcze złote, korony przyniesione przez Kazimierza, Chrobrego Szczerbiec, i włócznia św. Maurycego, która berłem była.
— Zgoda li? — spytał Bolko.
Zbigniew widział w tém tylko kruszcu wagę i cenę, nie obchodziły go uświęcone pamiątki, wzruszył ramieniem.
— Zgoda! — rzekł obojętnie.
Bolkowi zajaśniały źrenice i Szczerbiec ująwszy jedną, włócznię w drugą rękę, zdjął kołpak obie ze czcią całując.
— Dzielcież, mili panowie jako chcecie — zawołał, — ja mojéj części najdroższą cząstkę zabieram!
To mówiąc, mieczyk przycisnął do piersi i pokłoniwszy się, wolnym krokiem wyszedł ze skarbca, komornikom za sobą rozkazawszy nieść korony.
Gdy się odwrócił od Zbigniewa, ten szyderskim okiem powiódł za nim.
— Połowa moja! — krzyknął radośnie — połowa moja!
Starszyzna potrząsała głowami, widząc w tém złą wróżbę, że przez chciwość królewicz sprzedał koronę i berło.
Szeptał mu coś Marko na ucho, który bardzo pilnie działu doglądał.
— Gdy kraj posiędę — rzekł pogardliwie Zbigniew, koronę mi złotnicy ukują, a arcybiskup ją poświęci. Potrzebniejsze mi złoto i srebro, niż stare żelaztwo.
Nie ustąpił troskliwy o swe mienie Zbigniew, dopóki mu część jego wydzieloną nie została. To co Bolkowi należało, czeladź jego w skrzynie składając, natychmiast wynosiła.
Wieczorem już wiedzieli wszyscy, komu się korony obie, berło i drogi dar Ottona, włócznia, jak relikwia szacowana — dostała, arcybiskup westchnął i szepnął.
— Bądź wola Twoja!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.