Królewscy synowie/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Królewscy synowie
Podtytuł Powieść z czasów Władysława Hermana i Krzywoustego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1877
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.



Od Szczodrego czasów nie widział Kraków takiego napływu ludu i takiéj wrzawy wesołéj, jaka tu teraz panowała.
Dwa lata już upływały od śmierci Władysława króla. Bracia rozstawszy się w Płocku po pogrzebie, przejednani na pozór, podawszy sobie dłonie, pokój poprzysiągłszy i zgodę, już prawie nie spotykali się z sobą.
Zbigniew siedział na grodach swoich bezczynny a zazdrosny, poglądając zdala na brata.
Płynęło mu życie na strojeniu dworu i na przechwalaniu się przed swojemi, na okazałych występach i gnuśnym spoczynku, w którym roiły się myśli ambitne. Chciano go żenić, lecz że po myśli nie mógł, bo za wysoko patrzał, a dla niepewnego urodzenia sięgnąć nie mógł do książęcych córek, zwlekał z Niemkami czas spędzając, których oprócz Grety kilka młodszych było zawsze na pańskim dworze i w łaskach.
Z większych rodów królewskich nie chciano mu dać córki, z pomniejszych grafskich, których siła w Niemczech była, on brać nie życzył, w Rusi nie smakował, bo wychowaniem na pół Niemiec był. Bezżennym więc pozostał i klerykiem go po staremu przezywano. Pocieszając się mawiał, że gdy korony dostanie, łatwo mu będzie i o królowę.
Postarzała Greta, młodsza Maria z Halli Saskiéj zabawiały go, gdy się znudził Markiem i jemu podobnemi, którzy słuchać i poklaskiwać mieli obowiązek. Zamknięty w Płocku, jak zwierz w jamie, który na pastwę czatuje, Zbigniew ledwie z grodu głowę wychylał. Osłaniał się milczeniem od obcych.
Wiedziano przecie w Krakowie, że do Czech posyłał potajemnie, sam do Borzywoja jeździł i z Pomorcami miał porozumienie.
Na wojnę nie chodził wcale, ludzi swych na nią nawet dawał niechętnie; czyhał na to, ażeby Bolka pobili nieprzyjaciele, naówczas zbierając się nań uderzyć. Tak rachował i swoim pocichu rozpowiadał. Bolkowi zaś szczęściło się na podziw, wychodził z walk zwycięzko, złość, gniew i zazdrość rosły w Zbigniewie.
Panowie duchowni, a szczególniéj Baldwin biskup krakowski, obawiając się, aby młody pan, bezżennym będąc, ciągle z żołnierstwem obcując, przebiegając kraje różne, nie nabrał złych obyczajów (choć pobożność od tego strzegła), ożenić go postanowili.
Niemki Bolko brać nie chciał, aby z nią na dwór nie wprowadzać obcych i nieprzyjaznych ludzi. Czeszki wziąć nie mógł dla blizkiego pokrewieństwa, a niezbyt przyjaznych stosunków, z Rusi więc musiał, choć także blizką krewną zaswatać, aby żony dostać. Rajono mu kijowską Zbisławę, a papież Paschalis II na wstawienie się Baldwina biskupa dał zezwolenie na te śluby.
Cieszyły się wszystkie ziemie, Kraków teraz stolica znowu, dworami ziemian, rycerstwem i gośćmi był przepełniony.
Co chwila nowe poczty i nowi ludzie przybywali. Miasto, podzamcze, zamek, wsie okoliczne pełne ich były.
Starzy patrząc na Bolka, dwu dawnych Bolesławów przypominali, tak wspaniale, obficie i pańsko występował młody królewicz.
Tydzień jeszcze było do wesela, skarbiec ciągle stał otworem; ktokolwiek na dwór przybywał musiał dawnym obyczajem przyjąć suknię bogatą, bławatną, szubę okrytą złotogłowem, naczynie złote lub srebrne, wedle dostojeństwa. Zasłużeńszym nadawał Bolko ziemie i grody; klasztorom pola, stawy, dziesięciny, rybne łowle, lasy, osady. Nie było i jednego człowieka, któryby odszedł z rękami próżnemi.
Na zamku okazały dwór pański, nanowo przybrany i uzbrojony, pachołkowie, czeladź, urzędnicy, wszystko wyglądało rzeźwo, ochocze, wesołe, jakby już królem był książe krakowski.
Wyprawieni przez Bolka z zaprosinami do Płocka ksiądz Hilarion kapelan książęcy ze Skarbimierzem wojewodą, ruszyli zawczasu, aby mieli porę na wesele powrócić, które z uroczystością wielką odbywać się miało.
Żaden z nich nie widział dworu Zbigniewa, a wystawiali go sobie podobnym wspaniałością i powagą do krakowskiego.
Ksiądz Hilarion pobożny, dobroduszny kapłan cichy i spokojny, posłanym był, aby mówił i namawiał jako orator; Skarbimierz bowiem rycerz mężny, ulubiony Bolkowi, dodany dla powagi, wojak i mąż umysłu bystrego, niechętnie i niełatwo się na słowa zdobywał. Mowę miał krótką i nieuczoną. Patrzał za to bystro i oka jego nic nie uszło. Nie szkodziło, żeby się bliżéj rozpatrzył w Płocku, gdyż wieści ztamtąd przychodziły osobliwe, groźne. Rozpowiadano, że Zbigniew zmowy czynił potajemne przeciwko bratu, i właśnie czasu wesela, korzystając z tego, że wszyscy się mieli gromadzić w Krakowie, nasłać miał na kraj Czechów i Pomorców sprzymierzeńców swoich.
Nie wierzono pogłoskom, oburzał się Bolko szlachetny, inni téż nie dawali wiary, lecz ostrożność nie wadziła.
Wypadło tak, że dla uniknienia skwaru, lato bowiem było, dodnia dojeżdżali ku Płockowi wysłani z pocztem dosyć licznym, gdy na gościńcu od grodu wiodącym spostrzegli kilkanaście koni, a między niemi starszynę jakiegoś (co po stroju i zbroi poznać było można). Jadący poczet przeciw sobie zoczywszy, nagle rzucili się w bok na pola i manowce i w zaroślach znikli im z oczów.
Chociaż dzień jeszcze niedosyć był jasny, a gromadka ta szybko uchodziła, bystry wzrok Skarbimierza, który niejeden raz z Pomorcami się ścierał, po kroju odzieży, broni i zbroi poznał nieprzyjaciela.
Pomorcy to byli. Co oni tu, wpośród kraju wrogiego im, pod samym niemal grodem robić mogli, w małéj kupce tak bezpieczni? Zdumiał się Skarbimierz. Nic jednak, nawet ojcu Hilarjonowi o tém co widział nie powiedziawszy, przy sobie to zatrzymał.
Do miasta zbliżając się, gdy już dzień robił się jasny, nikogo więcéj nie spotykali, oprócz trzód, które na pasze pędzono, koni powracających z noclegów i pieszych ludzi idących w pole.
Mizernie, ubogo i nędznie lud Zbigniewa wyglądał; na podzamczu téż co żyło również licho i odarto się ukazywało, a gdy na zamek zjechali i wojsko książęce zobaczyli, niezdarne, opuszczone, samopas chodzące w odzieży brudnéj — poznał Skarbimierz, iż tu życie cale inne być musiało niż w Krakowie.
Gdy się goście ukazali, a oznajmiono o nich, wnet ze wszystkich kątów poczęły się wysuwać postacie różne, jedna od drugiéj dziwniéj wyglądające. Młodzież blada i jakby po nocném pijaństwie niewywczasowana, kobiety z włosami rozpuszczonemi, starzy jacyś nicponie w odzieży łatanéj, dwór i komornicy nieumiejący się pokłonić, a patrzący dziko i dumnie nie jak na sługi przystało.
Ktoś pobiegł zbudzić spiącego jeszcze Marka Sobiejuchę, ochmistrza dworu, który zaledwie opończę narzuciwszy, wywlókł się naprzeciw nim na powitanie.
Królewicz, choć godzina była późna, także spał jeszcze i wylegał się, tymczasem posłom ukazano izby, zapowiadając rychło jadło i napitek, ale z tém nie szło sporo. Ładu nigdzie nie było, krzyki i hałasy, bieganie po dziedzińcach odzywały się niesfornie, dawano rozkazy popierając je klątwami, nie było słuchać komu.
O. Hilarjon nimby pan wstał i posłuchał ich, poszedł na mszę do kościoła, Skarbimierz siadł oknem wyglądać na to znędzniałe teraz i opuszczone zamczysko. Wszystko tu opadało i chyliło się, dachy, ściany, budowle i szopy utrzymane niechlujnie, konie chodziły chude, ludzie bledzi z twarzami podrapanemi. Spierali się jedni z drugiemi i rozkazywali a kłócili — posłuchu i karności nie było.
Na wielkie prośby Zbigniewa, który się chciał uczyć niby rycerskiego rzemiosła, zostawił mu Bolko starego Michnę. Znajomy z nim dawno Skarbimierz, ujrzał go właśnie wychodzącego z komory o kiju, bo noga mu coraz mniéj służyć chciała. Pospieszył do niego. Michno się uradował wielce, lecz wnet do smutnéj twarzy, jaką miał wprzódy, powrócił.
— Bóg z wami! jakże się miewacie? — począł Skarbimierz.
Michno w oczy mu popatrzył, ramiona ścisnął i splunął. Ręką powiódł dokoła, jakby chciał powiedzieć: — Patrz, jako widzisz, tak pisz.
Uśmiechnęli się do siebie.
— Miłościwy mój! — szepnął Michno z cicha — gdybyście to mnie z sobą ztąd zabrali. O! jechałżebym rad jak na stu koniach.
— Nudno wam? stary? — spytał poseł.
— I robić nie ma co — odparł Michno — rycerstwa uczyć, kiedy do niego serca nie mają? Co innego im w głowie! Ładu nie ma.
Urwał Michno, jakby mu się mówić nie chciało. Skarbimierz szepnął, iż na rozmowę wieczoremby się zejść mogli. Teraz prowadzić jéj dłużéj nie byłoby sposobu; zbyt wiele oczu patrzało i uszu słuchało. Pachołków i niewiast, starych i młodych włóczyło się mnóstwo, stawali do rozmów, śmiali się głośno i zdawali się tu panować nie zważając na nikogo.
Tu i owdzie mowa czeska i niemiecka przebrzmiewały między służbą.
Marko téż przyodziawszy się prędko, stawił się, aby posła wybadać z czém przybywał.
— Cóż nam przynosicie? — zapytał.
— Nietrudno to zgadnąć — odparł Skarbimierz — przyjechaliśmy zaprosić księcia na wesele naszego pana. Któż mu ma być drużbą jeżeli nie brat?
Marko się po wyłysiałéj głowie poskrobał.
— Zapewne — odparł — tylko, że nam pan coś nie domaga. Nikt pewnie nie kocha i nie szanuje więcéj nad niego pana Bolesława, nikt się jego szczęściu i męztwu nie dziwi bardziéj! Gdyby mógł!!
— Cóż to za choroba? od kiedy? — spytał poseł.
— Kto może wiedzieć co to jest? — westchnął Sobiejucha. Baby nie rozumieją, my téż. Odprawiają księża msze święte, chodził książe relikwie całować, ocierał o nie głowę. Na piersiach ma ciężar, zmory go po nocach duszą.
Zwlokło się czasu trochę na téj rozmowie. Nierychło dano znać, że królewicz posłów przyjąć jest gotów, a że i O. Hilarjon wrócił z kościoła, szli więc z nim, odziawszy się przystojnie na dwór książęcy.
Tu widok się im przedstawił niespodziany. Zbigniew rad był wystąpić po swojemu, aby okazać potęgę i dostatek; służba więc, która niedawno odarto i boso po dziedzińcach biegała, stała przywdziawszy bławaty, łańcuchy i miecze pozłociste. Napędzono jéj zewsząd, aby liczbę powiększyć, w izbach i sieniach gromady się tłoczyły. Sam Zbigniew odział się w szkarłat i złoto. A że Bolko nosił zawsze na piersiach na złotym łańcuchu blachę z wizerunkiem ojca, on téż ciężki łańcuch wziął na piersi, zawiesiwszy na nim klejnot wysadzany kamieniami, smoka skrzydlatego wyobrażający.
Dwór nie umiał prawda stać jak należało, ani się ruszyć raźnie, ale go było dużo i wystrojonego jaskrawo.
Skarbimierz, który dawno nie widział księcia a słyszał o nim, że był chory, zdziwił się ujrzawszy otylszym niż był i jakby obrzękłym, ciężkim, z oczyma podpuchłemi, bladym, przed czasem postarzałym. Gnuśną naturę czuć w nim było, z poza któréj przebiegłość i chytrość się przebijała. Posłów książe przyjął nadzwyczaj uprzejmie, acz w głosie, wejrzeniu i postawie, nie było téj życzliwości, jaką słowa głosiły.
O. Hilarjon sprawił to z czém go posłano, wypowiedziawszy pięknie i gładko, jak książe Bolko tęskno czekał na brata, chcąc go mieć w uroczystéj chwili przy sobie, by mu jako starszy w rodzie pobłogosławił.
Zbigniew słuchając, bródkę, która mu rzadko rosła, poczesywał ręką białą, a gdy i Skarbimierz potwierdził w krótkich słowach zaproszenie, odezwał się głosem przerywanym.
— Z duszy całéj radbym służyć panu bratu, któremu za pamięć dobrą i miłość dziękuję. Obowiązek to mój, który czuję i spełnić bym pragnął. Nieszczęśliwie się chwila złożyła! Choroba mnie męczy, dla któréj dłuższéj podróży odbywać nie mogę, a i od granicy czuwać muszę. Łzy mi prawie z oczów tryskają, iż odmową odpowiedzieć los mi nakazał; nie będziecie wymagać rzeczy niepodobnéj. Chory jestem.
Mówił to, a w twarzy wyraz miał niecierpliwy i kwasu pełen. Co innego usta, co innego prawiły oczy, któremi posłów i dwór ich poważny mierzył.
— Będziecie tam mieli — ciągnął daléj — gości, powinowatych, książąt i panów podostatkiem. Nie mówiąc już o Rusi, zjawi się może kto i z Pragi! Ja tam niekoniecznie potrzebny, ani może pożądany, zastąpią mnie inni.
Zaciął się nieco i dodał złośliwie.
— Wasza przyszła królowa Zbisława, wedle praw kościelnych, pono królewiczowi bratu bardzo jest blizką?
— Tak jest — odpowiedział O. Hilarion — ale na to mamy osobne rozwiązanie, dozwolenie i błogosławieństwo Ojca naszego papieża rzymskiego.
Uśmiechnął się Zbigniew.
— Toście aż tak daleko szukali zezwolenia? — rzekł. — Któż jeździł po nie?
— Nie posyłano nikogo, biskup Baldwin na piśmie dostał to z Rzymu — rzekł duchowny.
Książe głowę pochylił jakby z poszanowaniem dla stolicy świata chrześcijańskiego.
— Miłość wasza — dodał poseł — pomimo cierpienia zechcesz się nam dać uprosić. Zdrowiu to nie zaszkodzi a miłość braterską ukrzepi i ustali. Pan nasz nad wszystkich gości was oglądać pragnie.
Zbigniew popatrzał trzęsąc głową i śmiejąc się pocichu do siebie.
— I ja téż widzieć go, do piersi braterskiéj przycisnąć gorąco pożądam. Cóż, gdy woli nie staje siły? Na koniu usiedzieć długo nie mogę. W drodze bym gdzieś obległ... Płaczę nad tém, lecz sprzeciwić się woli Bożéj nie śmiem. Znać sam Bóg tego nie życzył sobie. Przez usta wasze prześlę miłościwemu bratu winszowanie moje i wyrazy serdeczne, powiecie mu jak boleję...
I przerwawszy nagle dodał.
— Chciejcie tymczasem odpocząć, a używajcie co Bóg dał dowoli. U mnie tu, ubogiego człeka, który z nieprzyjaciół łupów nie biorę, dostatków takich i bogactw jak w Krakowie nie znajdziecie. Nawykłem do prostego życia, zawczasu go skosztowawszy.
W pokorze téj przebijało się szyderstwo. Wstał zaraz książe i ręką pożegnał posłów, chociaż o. Hilarjon jeszcze się przemawiać sposobił. Odeszli oba smutni, czując że odpowiedź zawczasu była przygotowaną.
Kapelan nie zupełnie jeszcze zrozpaczywszy, poszedł natychmiast do biskupa, ufając w to że przez duchownych wyrobić może by Zbigniew odmienił zdanie i na wesele przybył. Zbyt jawną byłaby zła wola i niechęć, gdyby się odmowa utrzymać miała, pod pozorem choroby, która widocznie zmyśloną została.
Skarbimierz wprost do izby wyznaczonéj udał się, myśląc niezwłocznie gotować się do powrotu. O. Hilarjona tylko prośba na jeden dzień go wstrzymywała.
Nie mając co z dniem robić, powlókł się po starém, znanem sobie zamczysku, którego opuszczenie i zaniedbanie serce mu ściskało.
Szukał Michny aby się z nim rozmówić. Było już z południa. Stary drzémał gdy do niego przyszedł lecz prędko oczy przetarłszy wstał i mieli rozpocząć poufną pogadankę, gdy Michno dał znak Skarbimierzowi, na ściany ukazując, że szczérze i głośno nie było bezpiecznie mówić w tym domu.
— Niemacie co robić, rzekł — ja téż, bo rycerzy tu nie potrzebują takich jak ja. Bawię się czém mogę, pójdziemy nad Wisłę, stoją tam moje więcierze, obejrzym je czy się ryba nie złowiła. Po drodze o starych czasach się pogwarzy. Wziął sak na plecy Michno i tak z góry się spuściwszy nad Wisłę, zaszli we dwu ku brzegowi.
Michno milczał w początku, aż się dobrze od zamku oddalili.
— No cóż! — rzekł żywo, z niczém was odprawili? Juści inaczej nie mogło być. Nasz pan brata cierpieć nie może, rychlejby go na cmentarz powiódł niż do ołtarza. Gładkiemi pewnie słowy odprawił.
— Bardzo — rzekł Skarbimierz.
— Na słowach mu nie zbywa — dodał Michno. A! miły panie. Jakżebym ja rad od słuchania tych pięknych słówek wyrwał się ku wam! Gdyby mnie puścił??
Schylił się do ucha Skarbimierza.
— Słowom jego nie wierzcie! — zdradę knuje.
— Wiecie co o tem? — pytał poseł.
— Nie mówiłbym na wiatr — rzekł Michno. Dla tego że oczy i uszy mam, lękam się iż mnie ztąd wypuścić nie zechce.
— Mówcie co wiecie, na Boga! — począł Skarbimierz.
— Po pijanemu z Marka, który mu służy, dobyć można wszystko, — mówił z cicha Michno. Sobiejucha potajemnie do Pragi jeździł, pewno nie dla jednego pokłonu. Pomorcy tu wczoraj sami dla jakiejś narady zjeżdżali.
— Zdało mi się żem ich ztąd wracających spotkał na drodze rano — rzekł Skarbimierz, ale zobaczywszy obcych, w bok się zaraz rzucili.
— Oni to byli pewnie — potwierdził Michno. Ja nie wielebym wiedział i zobaczył, ale z Marka, gdy mu się gadać chce, nie ciągnąc go dostaję języka. Królewicz przed nim spowiada się ze wszystkiego, a on nie strzyma co wié, gdy się dobrze napije.
Sto razy słyszałem odgróżki i napomknienia że Czechów i Pomorców pewni są, którzy im pomagać mają.
— Na brata, którego łaską żyw jest i bezpieczny? — podchwycił poseł.
Michno się uśmiechnął. — A za cóż brat mocen, sławny i szczęśliwy? — dla czego przoduje i codzień silniejszym się staje! Toć wina nie do przebaczenia. Sam nie może nic, radby i drugiemu nie dał a zgubił go. Przywiązałby mu kamień do szyi, gdyby mógł.
Czasu wesela, wszyscy się zbiorą do Krakowa, kraj będzie stał otworem — azali nie dobra pora?
Skarbimierz strząsnął się z gniewu i oburzenia, po rycersku klątwa mu z ust wybiegła.
— Bodaj zczezł zdrajca!
— Albożeście myśleli że tu co innego zastaniecie? — kończył stary.
Jakim się człowiek urodził takim umiera. Niemacie tu co robić długo, żegnajcie i powracajcie co rychléj, aby się mieć na pogotowiu.
Skarbimierz zadumany szeptał jeszcze.
— A taką nam miłość oświadczał!
— I większa jeszcze okazywać będzie, aby was uśpić — mówił Michno. Znać go potrzeba jakim on jest. Ja nań codziennie patrząc, na wylot go przenikam, choć bystrym nie jestem. — Wężową naturę ma, pełznie nizko i pokornie aby kąsać.
Siedli nad brzegiem aby obszerniéj rozmówić się swobodnie, bo nikogo dokoła nie było, Michno wytrząsając małe rybki z więcierzy do saka, bo połów nie był szczęśliwy, o swém życiu, o dworze, obyczajach i zajęciach Zbigniewa rozpowiadał. Pomorców tu już nie po raz pierwszy widziano, zmowy z niemi przeciw Bolkowi dawno były rozpoczęte, nie wojowali téż ze Zbigniewem i szanowali granice jego, brali i przywozili podarki. Tak samo na dworze pragskim przyjaciół sobie jednał książe potajemnie, czując że bez tych pomocników, brata nie zmoże, a występować jawnie nie śmiejąc.
— Co tylko krakowskiemu panu nieprzyjaznego jest, — mówił Michno, — co mu szczęścia zazdrości, wszystko to do nas zdąża, gromadzi się i naradza. Gdyby dobrego pana łatwo zgubić było, jużby dawno go obalili.
Gdy się wiadomości wyczerpało, a wieczór nadchodził, Michno pożegnawszy starego znajomego, dla niepoznaki, sam saki na plecy wziąwszy powrócił na zamek, inną mu ścieżynę wskazawszy.
Gdy Skarbimierz przyszedł nazad do izby, znalazł tam już jednego z komorników królewicza, który go zapraszał do pana.
Zbigniew chciał z nim mówić sam na sam i przyjął z większą jeszcze uprzejmością niż zrana. Wino już na stole przygotowane było, które i książe popijał i zapraszał gościa na nie, sam mu kubek nalewając.
Ufając w swą zręczność Zbigniew badać go próbował i ciągnął z niego wiadomości, których potrzebował. A że Skarbimierz głośnym już był jako jeden z najdzielniejszych dowódzców, starał się książe obietnicami wielkiemi sobie go pozyskać.
Nie powiodło mu się z nim jednak, na wiele pytań krótkiemi słowy odpowiadał poseł, a gdy przyszło zachęcenie do służby, rzekł, że w krakowskiem ojczycem był, i z ziemi swéj wynosić się nie chciał, choćby mu gdzieindziéj lepiéj być miało.
Dosyć zręcznie zapytywał po tém książe o wojsko jak liczne było, o przymierza z sąsiady, zwłaszcza o Ruś, o Czechów i Niemców, oświadczał się z wielką miłością dla brata i troską o te ziemie, które oba dzierżeli.
Potajemnie i poufnie — dodał że na Pomorców miał oko, posądzając ich iż zdradę knuli.
Ponieważ się bez tego obejść nie mogło, kazał książe podarki ślubne przynieść dla brata i posłowi je wręczył. Pokaźne one były choć nie wiele warte, bo co najlichsze i najlżejsze srébra wybrano, tak kowane misternie aby się na oko ciężkiemi wydawały. Kilka téż sztuk bławatu dodano, który w sklepie długo chowany poblaknął i zleżał się. Dla Skarbimierza łańcuch i kubek, dla o. Hilarjona téż pierścień z okiem szafirowém ofiarował książe, oświadczając życzenie aby się wesele szczęśliwie i spokojnie odbyło.
Powtórzył to kilkakroć z uśmiechem osobliwym i pożegnawszy posła, szedł do izb swoich.
Skarbimierz chwili jednéj nie tracąc chciał co rychléj ruszać w drogę. Konie kazał mieć pogotowiu, tak go nagliło to o czém się tu dowiedział.
Ojciec Hilarjon powrócił od biskupa zafrasowany, gdyż tęż samą tam otrzymał przestrogę i napomnienie aby się czasu wesela na ostrożności mieli.
Nie było już wątpliwości że się tu zdrada potajemnie gotowała zdawna, oczekując tylko pory przyjaznéj.
Michno, który wkrótce potém nadszedł także, szepnął że wyrwać się na teraz z niewoli nie może, aby nie obudzać podejrzenia, ale się spodziewa innego zażyć sposobu dla uwolnienia ze służby książęcéj.
Sobiejucha nie puszczając jeszcze posłów gwałtownie ich do siebie prosił na napitek, czemu odmówić nie mógł Skarbimierz. O. Hilarjon podziękował.
Znalazło się tu kilku starszych komorników, przyszedł Michno i wzajem próbowano się u dzbana wybadywać. Z posła wszakże dobyć co było trudno, a Sobiejucha podchmieliwszy sobie, pierwszy się wygadał.
Chodziły gęsto kubki, rozprawiano o wojnach o dawnych i nowych czasach, o młodych królewiczach. Marko im więcéj pił, tem ochotniéj i weselej wygadywał co mu ślina do ust przyniosła.
— Wiemy my, — mówił, — iż nas ogadują jakobyśmy byli ludzie nie rycerscy i leniwi! — A kto to wie czy nie przyjdzie czas, gdy my rycerzy pobijemy? — Co mi to za sztuka pałką w łeb dać, swojego nadstawiając; nie lepiéj nasłać drugiego żeby guza napytał i nabił.
Śmiał się Sobiejucha, a Skarbimierz mu pomagał, udając że nic nie rozumie. Spróbował jeszcze azali się Zbigniewa przez ulubieńca zyskać nie uda.
— Nim co będzie, — rzekł nim do guzów przyjdzie, wy tu miły panie przodujecie, ucho pańskie macie, powinnibyście tego dokazać aby do nas na to wesele jechał! — Jabym wam za tą przysługę sutą szubę krytą pięknie i srébra kilkadziesiat grzywien móg ofiarować nie licząc pomniejszych podarków. Bolko nasz szczodrym jest.
Sobiejucha głową kręcił.
— Szubę bym wziął, dzbanom srébrnym i grzywnom byłbym z duszy rad, — rzekł — ale tego dokazać nie potrafię, aby mój pan zrobił to czego nie chce.
— Dla czego? — dla czego? — pytał poseł. Czerwony już i mocno napity Marko bełkotał.
— Chcecie prawdy? — Nam bo nie w smak patrzeć jak drudzy miody podbierają a nam się susz zostaje. Komu śpiewają chwałę żołnierze? Bolkowi, kto mężny? — on, kto dobry, kto praw kto wielki! — zawsze on! Naszemu panu od początku wciąż się krzywda dzieje. Odsadzili go, jak kota od misy, od Krakowa, od starszeństwa, popchnęli w kąt na Mazury. I wy chcecie żebyśmy my naszą biedę i wstyd na świat wywlekali, aby na weselu starszy brat szedł, niosąc kraj płaszcza młodszemu?
— Za się, nie! — rzekł Skarbimierz — starszyby pewnie miejsce miał poczesne.
— Hej! hej! — plótł Marko — co o tém rozprawiać! — Jam się włócząc po świecie dużo napatrzył braterskich miłości i nasłuchał o nich. Trudno się całować gdy złość dusi.
— My się nie mamy o co złościć! — odparł Skarbimierz.
— Nie bajajcie! — rozśmiał się Marko. Wzięliście dużo a chce się wam więcéj jeszcze, bodaj i Mazurów i Płocka i Gniezna a Poznania. Bolko by rad na gwałt być Chrobrym! — Znamy was! znamy!
Napiwszy się Marko, niby z wesołości śpiewać począł jakąś pieśń starą o dwu braciach Lechu i Kraku.
Miało to swe znaczenie. Skarbimierz zrozumieć nie chciał.
Nie wiele mówiąc sam, dobył przez ten wieczór poseł więcéj z Marka, niż od innych. Miał taką prostoduszność żołnierską, iż przebiegły Sobiejucha za nierozgarniętego człowieka biorąc go, cale nie wystrzegał.
— Wy miłujecie Bolka — mówił ochmistrz — a ja powiadam że u mego pana służyć najlepsza rzecz. Prawda że rozsierdziwszy się pięścią sięga do gęby nie szanując zębów starych, że i za ucho targnie, gdy mu co dokuczy, — ale za to ja tu jestem panem nad drugiemi i innym mordy rozbijam jak chcę. Pracy takiéj utrapionéj jak u was nie mam. Wylegam się do białego dnia, czeladzią się posługuję sam, bo na wyprawy ani na łowy nie chodziemy... Złote życie! — Ręce podniósł z kubkiem w górę.
— U was jak w klasztorze klauzura i dzwonek, dzień podzielony, spoczynku niema nigdy, służba jak niewola, u nas człowiek brzucha dostanie i dobrze mu.
Pogładził się po piersiach.
Późno w noc przyjęcie u ochmistrza skończyło się śpiewaniem, do którego i małżonkę swą Gretę wezwał Marko, bo dla mienia i łaski pańskiej ożenił się z nią stary Sobiejucha.
Nie było to już piękność dawna, ale niewiasta otyła, blada i ociężała, z wypłowiałemi oczyma. Na prośbę męża zaczęła śpiewać pieśni niemieckie, które nie wszyscy rozumieli, ale wesołe był musiały, bo ona sama i mąż śmieli się z nich mocno.
Zasłyszawszy o weselu Bolka, odezwała się do Skarbimierza z ubolewaniem że książe Zbigniew, także żenić się nie myślał, a z ladajakiemi niewiastami żył nie porządnie: mąż jéj wprędce usta zamknął, nie dając się z tém zbyt rozgadywać, bo była téż po kilku kubkach i nad miarę otwartą.
Korzystając z tego iż wszyscy dobrze byli podchmieleni gdy się rozchodzili, Michno przeprowadził do izby Skarbimierza, szepnąwszy mu przy rozstaniu, że wieczorem nawet nowego gońca do Pragi wysłano.
Niekładnąc się już na spoczynek posłowie dnia tylko doczekawszy, jak na brzask w drogę ruszyli, spieszac z powrotem bardziéj jeszcze, niż do Płocka. Raźniejszą była ta podróż, gdyż im się więcéj ku Krakowu zbliżali, tém w liczniejszéj gromadzie ją odbywali. Łączyły się z niemi mnogie dwory i poczty ziemian, które na wesele także dążyły.
Wszyscy nieśli podarki, a występowali z końmi, ludźmi i przyborem takim, by swemu panu wstydu nie uczynili.
Skarbimierz to z jednemi to z drugiemi kawał drogi razem jadąc, wymijał ich i pospieszał, mając na sercu to o czém się w Płocku dowiedział.
Zazdrość Zbigniewa zrozumiałą była posłowi, gdy wśród panów, których spotykał znalazł wielu i z dzielnicy Mazowieckiej pospieszających z hołdem do Bolka, którego za zwierzchniego pana głos powszechny uznawał. Ze wszystkich ziem, od Poznania, Gniezna, Szląska, zarówno jak z Sandomierskiéj i krakowskiéj, jechali ziemianie.
Na zamek krakowski ledwie się już dobić było można, gdy posłowie wrócili, a do królewicza dostać nie łatwo, gdyż ciągle otoczony, coraz nowo przybywających sam przyjmował. Przygotowania do wspaniałego i uroczystego obrzędu, olbrzymie były, gdyż kilkanaście dni trwać miały uczty, a goście liczyli się na tysiące.
Pora do napaści na dzielnicę Bolkową, w istocie była dobrze wybraną, rycerstwo niemal wszystkie gromadziło się w Krakowie.
Skarbimierz, zaledwie z konia zsiadłszy szedł do komnaty pańskiéj, aby się z nim rozmówić na cztery oczy i z poselstwa zdać sprawę. Choć weselną chwilę zatruć miał wiadomością, jaką przynosił, Skarbimierz taić jéj nie mógł.
Począł więc po prostu swą powieść, co zastał w Płocku, jak był przyjęty, co widział i słyszał, księdza wzywając na świadectwo; Bolko się w początku oburzył wierzyć nie chcąc, wreście niemogąc wątpić o prawdzie, zasmucił się wielce jakby brata utracił.
Zwołano kilku wojewodów na radę, wszyscy zgodnie oświadczyli, że podobne poszlaki i głosy mieli zdawna, a zdrada była pewną.
— Nieprzyjaciół się tak bardzo nie zlękniemy — odezwał się królewicz — człowieka mi żal, którego kochać chciałem, a z nienawidzieć muszę, choć mi jest bratem.
Na zamku nic się na oko nie zmieniło, rada odbyła potajemnie. Postanowiono na niéj siły zgromadzić po lasach, nie wyprowadzając ich na jaw, tak aby nieprzyjaciel sam wpadł w zasadzkę, gdy chciał zastawić sidła.
Umawiano się do późnéj nocy, kogo i gdzie wyprawić, gdzie postawić oddziały. Szlaki któremi zwykle Czesi na Szląsk i krakowskie ciągnęli znane były, drogi, jakiemi Pomorcy mogli wtargnąć również wiedziano, mógł więc Bolko uprzedzić, zwłaszcza że bezpiecznie ciągnąć mieli, nie obawiając się przeszkody żadnéj.
Na zamku śpiewano, rozlegała się gędźba, stoły obsadzone wesołemi biesiednikami nie opustoszały; znaku nikt nie dostrzegł iż między starszyzną radzono, słano i umawiano się przez noc prawie całą.
Bolko to do gości szedł z twarzą wesołą, to do Skarbimierza, Żelisława, Wojsława i Magnusa powracał. Niepostrzeżeni wysuwali się dowódzcy, wychodzili tysiącznicy i sotnicy, co było najdzielniejszego znikało. Nikt tajemnicy słowem ani skinieniem nie zdradził.
Jak to bywa gdy sam pan co duszą wszystkiego jest, milczeć umié, a w sługi karność przelewa; otoczenie królewicza na jego obyczaj i podobieństwo urobione, posłuszne było i tajemnicę zachować umiało. Milczeli wszyscy gdy było potrzeba, szli, wracali, bili się, nie szemrząc, nie skarżąc się i nie okazując nic po sobie.
Bolko, choć w nim zawrzał gniew i oburzenie, bo był prędki wielce i do wybuchów skłonny, gdy pierwszy ogień spłonął, umiał się poskromić, usta zamknąć i oblicze przybrać wesołe.
Niepoznał po nim nikt co miał w sobie. Tak samo czyniła drużyna.
Tydzień cały trwały uczty od rana do nocy, płynęli i odpływali ludzie, skarbiec się wypróżniał na podarki, a dwa silne wojsk oddziały od granic stały już na czatach.
Bolko czekał hasła i znaku, aby od młodéj żony odbiedz i do swojego rycerstwa pospieszyć.
Gdyby był w dzień wesela przybył od granicy goniec że nieprzyjaciel nadciąga, zerwałby się królewicz do miecza i zbroi, lecz gońca od granic nie było.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.