Krzyż w Kościeliskiej dolinie/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Krzyż w Kościeliskiej dolinie |
Pochodzenie | Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom IX, 1884 |
Wydawca | Towarzystwo Tatrzańskie |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia Władysława L. Anczyca i Spółki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W kursie letnim 1852 roku uczył nas W. Pol geografii Polski w wykładzie prawdziwie świetnym, zatytułowanym „Północne stoki Karpat.“
Najobszerniej traktował Tatry, bo opisowi ich poświęcił kilka z rzędu prelekcyj, posługując się wielką przez siebie sporządzoną mapą, na której dokładnie narysowaną była siatka wszystkich górzystych pasem, potoków i dolin. Była to właściwie mówiąc karta sztabowa przez W. Pola poprawiona i dokładnością przewyższająca wszystkie dotąd znane. Napisy były polskie. Pracował nad nią lat kilka i miał zamiar wydać dla użytku publicznego. Co się z nią stało? Niewiem. Szkoda byłaby, gdyby zaginąć miała.
Gdy wykłady zbliżały się do końca, W. Pol zapowiedział podróż naukową w Tatry w czasie zbliżających się wakacyj. Kto chciał w niej wziąć udział, — zapisać się musiał na liście, w mieszkaniu profesora na Piasku niedaleko kościoła Karmelickiego.
Miała to być druga w tym roku uniwersytecka wycieczka. Z pierwszej, pod przewodnictwem wielce zasłużonego profesora geologii L. Zejsznera odbytej do Wieliczki i pomiędzy pasma wzgórzy ciągnące się od Podgórza do Wieliczki, nie dawno powróciliśmy. Jeżeli z tej krótkiej podróży odnieśliśmy niemały pożytek naukowy, jakżeż się nam wielkiemi zapowiadały korzyści i przyjemności z podróży w Tatry, pod przewodnictwem takiego znawcy gór, jak autor „Pieśni o ziemi naszej.“ Radość nasza nie miała więc granic. Całowaliśmy po rękach serdecznego naszego profesora za samą obietnicę pokazania nam niebotycznych Tatr.
W. Pola kochaliśmy jak ojca, bo też i on kochał nas jakby synów swoich i dbał o to, ażebyśmy wyrośli na dobrych obywateli kraju. Podróże uważał za uzupełnienie swoich w Uniwersytecie wykładów. Dopiero bowiem w podróży, na łonie przyrody, w cieniu borów lub na szczytach gór rozwiązywał cały skarb swojego ziemioznawstwa, podobny w tem do Wojciecha Jastrzębowskiego, znakomitego przyrodnika i filozofa, który podróżując po kraju z studentami, zwykł uzupełniać naukę o rodzinnej ziemi, wykładaną w szkole rolniczej w Marymoncie.
Na wycieczkę w Tatry wybrał Wincenty Pol drugą połowę lipca i pierwszą sierpnia, jako porę najmniej w górach dżdżystą. Zostawało więc kilka tygodni czasu. Nie chcąc go spędzać na bruku miejskim, postanowiłem zwiedzić tę okolicę, która w plan podróży uniwersyteckiej niewchodziła, — to jest Babią górę. Ułożywszy się z W. Polem o miejsce i godzinę przyłączenia się do jego gromady podróżnej, — sam tymczasem wyjechałem z moim kolegą uniwersyteckim Majem do Sidziny pod Babią górą.
Ojciec mojego kolegi był zamożnym gospodarzem. Poczciwy, pracowity, był doskonałym typem górala babiogórskiego. Uczonego swego syna przyjął serdecznie lecz z powagą ojcowską. Mnie też był rad jako gościowi i towarzyszowi jego syna. W zacnym domu tego włościanina spędziłem kilka tygodni bardzo przyjemnych, z niemałym pożytkiem dla mojej wiedzy.
Wiele się od tych górali dowiedziałem i wiele się nauczyłem. Moim przewodnikiem był dwudziestoletni Janek, parobczak zręczny wielkiej urody i rozumny. On mnie zaprowadził na szczyt Babiej góry, z nim zwiedziłem wysokie pasma ciągnące się od niej w różnych kierunkach po nad szerokiemi a głębokiemi dolinami, w których się rozsiadły ludne góralskie wsie, niezmiernie starożytnej osady.
Z tych wsi, jeżeli nie największa to może najciekawszą jest Sidzina. Urządzenia jej gminne, sądy włościańskie, wiece, jako też forma posiadłości gruntowej, przetrwały niezmienione od najdawniejszych, bo jeszcze od pogańskich czasów. Kto chce wiedzieć jak dawna, pierwotna bezpańska wieś polska rządziła się, niech zajrzy do Sidziny.
Wincenty Pol mówiąc do mnie o urządzeniach społecznych i o prawie zwyczajowem Sidziniaków twierdził, że tylko pod Babią górą i na Podhalu przechowały się wzory starożytnego bytu Słowian. Pierwotna, słowiańska gmina zniknęła w przeróżnych przekształceniach, — w żadnej słowiańskiej ziemi nieznajdziesz jej śladu. Tylko polscy górale Babiej góry i Tatr zachowali pierwotną, wspólną całemu plemieniowi gminę.
Należy tu zauważyć, że według podań Słowaków Tatry i okolice były gniazdem Słowian.
Wacław Alexander Maciejowski, zawiadomiony przez W. Pola o sposobie odbywania narad czyli wieców, o sądach, rządzie i o trojakiego rodzaju gruntowej własności (indywidualnej, wydzielanej do uprawy gospodarzom i wspólnej) u Sidziniaków, przyznał im również wielką starożytność.
Czy w ciągu ostatnich lat trzydziestu dawne urządzenia gminne nie uległy jakiej zmianie? Nie jest mi wiadomem.
Do przechowywania tych żywych pamiątek społecznego bytu naszych praojców pod Babią górą gorliwie zachęcał ksiądz Wojciech Blaszyński, pleban sidziński. Był to człowiek wielkiego ducha i niepospolity, prawdziwy dobroczyńca ludu, który też czci jego pamięć jako świętego. W czasie mojej bytności w Sidzinie żył on jeszcze i był czynnym, niestrudzenie pracując nad umoralnieniem, oświeceniem górali i podniesieniem ich bytu. Ślady jego użytecznego działania i wpływu, co krok spotykałem. Ludu więcej czystego w obyczajach, więcej wstrzemięźliwego i powściągającego się w swoich chuciach i żądzach, jak byli Sidziniacy za jego plebańskich rządów, nie widziałem. Pijaka i złodzieja we wsi nie było ani jednego. Sądy austryackie przez lat wiele nie miały, jak mi mówiono, żadnej sprawy z Sidziny ani kryminalnej ani cywilnej, do osądzenia. Wszelkie spory rozstrzygał i godził sąd polubowny lub pleban. Jeżeli się zdarzyło, że który Sidziniak popełnił występek kryminalny, karał go sąd gminny. Najwięcej wykroczeń przeciw moralności dopuszczała się burzliwa młodzież, chociaż i te rzadkie bywały. Niepoprawnych skazywano na kunę, to jest wystawienie przed kościołem na publiczne zawstydzenie.
Ducha obywatelskiego nie brak było pomiędzy mieszkańcami Sidziny. W roku 1846 dali przytułek zagrożonej w równinach szlachcie i powstrzymali falę ludowej czarniawy. Oświatą górowali nad sąsiadami. Ks. Blaszyński przez lat kilkanaście sam w szkole nauczał. Jak zaś nauczał, miałem sposobność przekonać się z licznych z nimi rozmów, w których okazywali znajomość dziejów Polski.
Nastał wreszcie czas opuszczenia Sidziny. Z Majami, ojcem i synem serdecznie pożegnałem się, zachowując najmilsze wspomnienie ich gościnności.
Janko przeprowadził mnie przez pasmo babiogórskie do Orawy, zkąd idąc piechotą lub zabierając się na wózki góralskie, jakie napotykałem po drodze, przybyłem na Podhale do wsi rodzinnej Ks. Blaszyńskiego. Chochołów wsławiony wypadkami 1846 r. nie był jeszcze ozdobiony gotyckim kościołem. W rok dopiero po mojej w nim bytności, położono fundamenta pod tę okazałą świątynię, wybudowaną kosztem Ks. Blaszyńskiego a podług planu F. Księżarskiego. Nabożeństwo odbywało się w starym, drewnianym kościółku, pełnym wspomnień zacnego Ks. Kmietowicza, wikarego i dzielnego Jana Kantego Andruszkiewicza, organisty.
W Chochołowie krótko zabawiłem, spieszyć się bowiem musiałem do Kościelisk, gdzie według umowy, połączyć się miałem tego jeszcze dnia z gromadą podróżnych, pod komendą Wincentego Pola.
Od Kościelisk dzieliła mnie dwu-milowa przestrzeń. Droga wprawdzie niedaleka, lecz szybko po niej jechać nie mogłem z powodu dziur, kamieni i błota.
Słońce zaszło i czerwonym blaskiem oświeciło Tatry. Dopóki jasno było koń omijał pnie i kamienie, lecz gdy zmrok zgęstniał i nastała noc czarna, ustawicznie o nie potykał i wózek tłukł się między drzewami. Baczność górala nie uchroniła nas od przygody, szczęściem skończyło się na wywróceniu wózka, bez innych następstw. Niechcąc narażać się na nowe wywroty, szedłem wraz z góralem obok konia i idąc wolno noga za nogą doszliśmy późno w nocy do Kościeliska.