Krzyż w Kościeliskiej dolinie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Agaton Giller,
Walery Eljasz-Radzikowski
Tytuł Krzyż w Kościeliskiej dolinie
Pochodzenie Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego, Tom IX, 1884
Wydawca Towarzystwo Tatrzańskie
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia Władysława L. Anczyca i Spółki
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron



KRZYŻ W KOŚCIELISKIEJ DOLINIE.
Wspomnienie
Agatona Gillera


I.

Trzydzieści dwa lata minęło, gdy ostatni raz słyszałem Wincentego Pola wykładającego geografię w Uniwersytecie Jagiellońskim a dotąd jeszcze zostaję pod wrażeniem uroczego słowa jego wykładów. Piękne to były wykłady! Umiejętność i talent uczyniły je tak pod względem treści, jak formy znakomitemi.
Jako człowieka wiedzy, wielu krytyków sądzi Wincentego Pola fałszywie. Mają go za dyletanta w nauce, gdy on był w całem znaczeniu tego słowa specyalistą-geografem. Nad geografią pracował pilnie i długo, nic mu też obcem nie było, co przyniósł postęp i szybki, zwłaszcza w ostatnich czasach, rozwój tej nauki, która, ściśle rzecz biorąc, dopiero od czasów Karola Rittera stała się systematycznie zbudowaną umiejętnością. Dzieła Rittera znał gruntownie i wszystko, co można było i należało z nich przyswoić, stało się jego duchową własnością, tak dalece, że możnaby W. Pola nazwać uczniem Rittera w geografii, gdyby taż sama metoda badania i kierunek usprawiedliwiały tę nazwę. Wincenty Pol nie poprzestał jednak na umiejętnych zdobyczach Rittera, — poszedł on dalej i swojemi badaniami rozszerzył horyzont geograficznej wiedzy, umiejętność uzupełnił i wzbogacił faktami, przez poprzednika niedostrzeżonemi.
Zasługi więc Wincentego Pola w geografii są rzeczywiste i nie małe, szczególniej też w geografii północnych stoków Karpat. On pierwszy nauczył nas patrzeć na ziemię od Odry aż do kotliny Dniepru jako na całość geograficzną o właściwej sobie a zupełnie odrębnej od ziem sąsiednich fizyonomii i wskazał podstawę tej odrębności w jedności wszystkich fenomenów natury.
Jest ona pomimo wielkiej rozmaitości kształtów jej przestrzeni jednolitą, — jak jednolitym jest charakter narodu, który się pod jej wpływem wyrobił i historycznie rozwinął. Mało dawniej zwracano uwagi na oddziaływanie natury na charakter człowieka. Jest ono przecież faktem niezaprzeczonym. „Gdyby, mawiał do nas Wincenty Pol, miejsce narodu polskiego zajął inny lud, nie ulega wątpliwości, iż z czasem, pod wpływem czynników właściwych naturze przestrzeni, leżącej na stokach północnych Karpat, wyrobiłby w sobie podobne usposobienia i charakter, jakim się odznacza naród polski, odwieczny dziedzic tej ziemi.“
Gdy fakta i suche daty w ustach W. Pola nabrały życia i dotknięte promieniem rzeczywistego światła, poczęły objaśniać ważne zagadnienia społecznego i historycznego bytu narodu, katedra geografii w Uniwersytecie Jagiellońskim nabrała znaczenia, jakiego nigdy dotąd nie miała. Młodzież ucząca się zrozumiała je i dobrze pojmowała korzyści, jakie przynosiły wykłady Wincentego Pola. Biegliśmy z ochotą i z zapałem słuchać jego nauki.
Za moich czasów, tylko na wykłady filozoficzne Józefa Kremera spieszyła młodzież w tak wielkiej liczbie jak na wykłady W. Pola. Pociągała nas ku nim nietylko ważność przedmiotów nauczanych, lecz i sam sposób nauczania. W głosie Wincentego Pola miękkim, dźwięcznym, pełnym słodyczy był ton, który serca podnosił i uwagę utrzymywał zawsze w jednakowem natężeniu. Słuchałem go przez dwa lata z niezmienionem a wielkiem ciągle zajęciem i z taką uwagą, iż wszystko przedemną znikało. Oprócz profesora na katedrze nikogo w sali nie widziałem a gdy mówił, niedochodziły do uszów moich największe wrzaski z ulicy. Podobne zajęcie budził nieomal we wszystkich swoich słuchaczach, szczególniej, gdy zachęcał do poznawania i ukochania ziemi ojczystej i w obrazach piękniejszych niż Ruysdala i Calama malowidła kreślił jej widoki. Nie wiele słów potrzebował, kilka wyrazów właściwie dobranych wystarczało mu na uwydatnienie charakteru krajobrazu.
Nikt lepiej od W. Pola nie znał ziem polskich, lecz ażeby, tak wdzięcznie i pouczająco o nich mówić jak on mówił, niedość było znać je, trzeba było jeszcze kochać całem sercem. Miłość jego do naszej ziemi odczuwaliśmy z każdego słowa, jakie wymówił i wiedzieliśmy o jej potędze z siły wzrastających uczuć w własnych naszych piersiach. Prawdą jest, że tylko człowiek wierzący natchnąć może wiarą, tylko miłujący wywołać może miłość. Wincenty Pol uczył nas nie tylko poznawać lecz i kochać rodzinną ziemię i to było wielką zaletą jego profesorskiej nauki.

II.

W kursie letnim 1852 roku uczył nas W. Pol geografii Polski w wykładzie prawdziwie świetnym, zatytułowanym „Północne stoki Karpat.“
Najobszerniej traktował Tatry, bo opisowi ich poświęcił kilka z rzędu prelekcyj, posługując się wielką przez siebie sporządzoną mapą, na której dokładnie narysowaną była siatka wszystkich górzystych pasem, potoków i dolin. Była to właściwie mówiąc karta sztabowa przez W. Pola poprawiona i dokładnością przewyższająca wszystkie dotąd znane. Napisy były polskie. Pracował nad nią lat kilka i miał zamiar wydać dla użytku publicznego. Co się z nią stało? Niewiem. Szkoda byłaby, gdyby zaginąć miała.
Gdy wykłady zbliżały się do końca, W. Pol zapowiedział podróż naukową w Tatry w czasie zbliżających się wakacyj. Kto chciał w niej wziąć udział, — zapisać się musiał na liście, w mieszkaniu profesora na Piasku niedaleko kościoła Karmelickiego.
Miała to być druga w tym roku uniwersytecka wycieczka. Z pierwszej, pod przewodnictwem wielce zasłużonego profesora geologii L. Zejsznera odbytej do Wieliczki i pomiędzy pasma wzgórzy ciągnące się od Podgórza do Wieliczki, nie dawno powróciliśmy. Jeżeli z tej krótkiej podróży odnieśliśmy niemały pożytek naukowy, jakżeż się nam wielkiemi zapowiadały korzyści i przyjemności z podróży w Tatry, pod przewodnictwem takiego znawcy gór, jak autor „Pieśni o ziemi naszej.“ Radość nasza nie miała więc granic. Całowaliśmy po rękach serdecznego naszego profesora za samą obietnicę pokazania nam niebotycznych Tatr.
W. Pola kochaliśmy jak ojca, bo też i on kochał nas jakby synów swoich i dbał o to, ażebyśmy wyrośli na dobrych obywateli kraju. Podróże uważał za uzupełnienie swoich w Uniwersytecie wykładów. Dopiero bowiem w podróży, na łonie przyrody, w cieniu borów lub na szczytach gór rozwiązywał cały skarb swojego ziemioznawstwa, podobny w tem do Wojciecha Jastrzębowskiego, znakomitego przyrodnika i filozofa, który podróżując po kraju z studentami, zwykł uzupełniać naukę o rodzinnej ziemi, wykładaną w szkole rolniczej w Marymoncie.
Na wycieczkę w Tatry wybrał Wincenty Pol drugą połowę lipca i pierwszą sierpnia, jako porę najmniej w górach dżdżystą. Zostawało więc kilka tygodni czasu. Nie chcąc go spędzać na bruku miejskim, postanowiłem zwiedzić tę okolicę, która w plan podróży uniwersyteckiej niewchodziła, — to jest Babią górę. Ułożywszy się z W. Polem o miejsce i godzinę przyłączenia się do jego gromady podróżnej, — sam tymczasem wyjechałem z moim kolegą uniwersyteckim Majem do Sidziny pod Babią górą.
Ojciec mojego kolegi był zamożnym gospodarzem. Poczciwy, pracowity, był doskonałym typem górala babiogórskiego. Uczonego swego syna przyjął serdecznie lecz z powagą ojcowską. Mnie też był rad jako gościowi i towarzyszowi jego syna. W zacnym domu tego włościanina spędziłem kilka tygodni bardzo przyjemnych, z niemałym pożytkiem dla mojej wiedzy.
Wiele się od tych górali dowiedziałem i wiele się nauczyłem. Moim przewodnikiem był dwudziestoletni Janek, parobczak zręczny wielkiej urody i rozumny. On mnie zaprowadził na szczyt Babiej góry, z nim zwiedziłem wysokie pasma ciągnące się od niej w różnych kierunkach po nad szerokiemi a głębokiemi dolinami, w których się rozsiadły ludne góralskie wsie, niezmiernie starożytnej osady.
Z tych wsi, jeżeli nie największa to może najciekawszą jest Sidzina. Urządzenia jej gminne, sądy włościańskie, wiece, jako też forma posiadłości gruntowej, przetrwały niezmienione od najdawniejszych, bo jeszcze od pogańskich czasów. Kto chce wiedzieć jak dawna, pierwotna bezpańska wieś polska rządziła się, niech zajrzy do Sidziny.
Wincenty Pol mówiąc do mnie o urządzeniach społecznych i o prawie zwyczajowem Sidziniaków twierdził, że tylko pod Babią górą i na Podhalu przechowały się wzory starożytnego bytu Słowian. Pierwotna, słowiańska gmina zniknęła w przeróżnych przekształceniach, — w żadnej słowiańskiej ziemi nieznajdziesz jej śladu. Tylko polscy górale Babiej góry i Tatr zachowali pierwotną, wspólną całemu plemieniowi gminę.
Należy tu zauważyć, że według podań Słowaków Tatry i okolice były gniazdem Słowian.
Wacław Alexander Maciejowski, zawiadomiony przez W. Pola o sposobie odbywania narad czyli wieców, o sądach, rządzie i o trojakiego rodzaju gruntowej własności (indywidualnej, wydzielanej do uprawy gospodarzom i wspólnej) u Sidziniaków, przyznał im również wielką starożytność.
Czy w ciągu ostatnich lat trzydziestu dawne urządzenia gminne nie uległy jakiej zmianie? Nie jest mi wiadomem.
Do przechowywania tych żywych pamiątek społecznego bytu naszych praojców pod Babią górą gorliwie zachęcał ksiądz Wojciech Blaszyński, pleban sidziński. Był to człowiek wielkiego ducha i niepospolity, prawdziwy dobroczyńca ludu, który też czci jego pamięć jako świętego. W czasie mojej bytności w Sidzinie żył on jeszcze i był czynnym, niestrudzenie pracując nad umoralnieniem, oświeceniem górali i podniesieniem ich bytu. Ślady jego użytecznego działania i wpływu, co krok spotykałem. Ludu więcej czystego w obyczajach, więcej wstrzemięźliwego i powściągającego się w swoich chuciach i żądzach, jak byli Sidziniacy za jego plebańskich rządów, nie widziałem. Pijaka i złodzieja we wsi nie było ani jednego. Sądy austryackie przez lat wiele nie miały, jak mi mówiono, żadnej sprawy z Sidziny ani kryminalnej ani cywilnej, do osądzenia. Wszelkie spory rozstrzygał i godził sąd polubowny lub pleban. Jeżeli się zdarzyło, że który Sidziniak popełnił występek kryminalny, karał go sąd gminny. Najwięcej wykroczeń przeciw moralności dopuszczała się burzliwa młodzież, chociaż i te rzadkie bywały. Niepoprawnych skazywano na kunę, to jest wystawienie przed kościołem na publiczne zawstydzenie.
Ducha obywatelskiego nie brak było pomiędzy mieszkańcami Sidziny. W roku 1846 dali przytułek zagrożonej w równinach szlachcie i powstrzymali falę ludowej czarniawy. Oświatą górowali nad sąsiadami. Ks. Blaszyński przez lat kilkanaście sam w szkole nauczał. Jak zaś nauczał, miałem sposobność przekonać się z licznych z nimi rozmów, w których okazywali znajomość dziejów Polski.
Nastał wreszcie czas opuszczenia Sidziny. Z Majami, ojcem i synem serdecznie pożegnałem się, zachowując najmilsze wspomnienie ich gościnności.
Janko przeprowadził mnie przez pasmo babiogórskie do Orawy, zkąd idąc piechotą lub zabierając się na wózki góralskie, jakie napotykałem po drodze, przybyłem na Podhale do wsi rodzinnej Ks. Blaszyńskiego. Chochołów wsławiony wypadkami 1846 r. nie był jeszcze ozdobiony gotyckim kościołem. W rok dopiero po mojej w nim bytności, położono fundamenta pod tę okazałą świątynię, wybudowaną kosztem Ks. Blaszyńskiego a podług planu F. Księżarskiego. Nabożeństwo odbywało się w starym, drewnianym kościółku, pełnym wspomnień zacnego Ks. Kmietowicza, wikarego i dzielnego Jana Kantego Andruszkiewicza, organisty.
W Chochołowie krótko zabawiłem, spieszyć się bowiem musiałem do Kościelisk, gdzie według umowy, połączyć się miałem tego jeszcze dnia z gromadą podróżnych, pod komendą Wincentego Pola.
Od Kościelisk dzieliła mnie dwu-milowa przestrzeń. Droga wprawdzie niedaleka, lecz szybko po niej jechać nie mogłem z powodu dziur, kamieni i błota.
Słońce zaszło i czerwonym blaskiem oświeciło Tatry. Dopóki jasno było koń omijał pnie i kamienie, lecz gdy zmrok zgęstniał i nastała noc czarna, ustawicznie o nie potykał i wózek tłukł się między drzewami. Baczność górala nie uchroniła nas od przygody, szczęściem skończyło się na wywróceniu wózka, bez innych następstw. Niechcąc narażać się na nowe wywroty, szedłem wraz z góralem obok konia i idąc wolno noga za nogą doszliśmy późno w nocy do Kościeliska.


III.

Towarzyszy uniwersyteckich zastałem w karczmie, zbudowanej za pierwszą bramą Kościeliskiej doliny, w tem miejscu, gdzie rozszerzone skały zamykają łąkę zawsze majowej zieloności i znajdują się ślady dawnych kuźnic oraz budynków różnego przeznaczenia.
Wincentemu Polowi niemogłem się z powodu późnej godziny przedstawić, udał się już bowiem do domku leśniczego na spoczynek wraz z towarzyszącą mu starszyzną. Studenci pokładli się w karczmie pokotem na sianie. Nie wszyscy jeszcze zasnęli. Udałem się więc pomiędzy tych co gawędzili i przywitawszy znajomych, umieściłem się obok przyjaciela Floryana Janickiego.
Od niego dowiedziałem się, że podróżnych była spora gromada, przeważnie z uczniów Uniwersytetu Jagiellońskiego złożona. Wincenty Pol był z starszym synem swoim, chłopcem lat kilkunastu. Był z nami Dr. Kuczyński, profesor fizyki w naszym Uniwersytecie, który przy pomocy uczniów swoich robił pomiary barometryczne wzniesień w Tatrach; był z nami T. Żebrawski, inżynier któremu pomagaliśmy chwytać motyle i rożne owady; był malarz Nagajski, który rysował piękniejsze widoki w górach; było dwóch studentów z Uniwersytetu Dorpackiego; było dwóch czy trzech obywateli z Królestwa Polskiego i z Litwy; był wreszcie nadleśniczy, który od lat kilku towarzyszył W. Polowi w jego po górach i lasach naukowych wędrówkach, — wszystkich razem było nas może ze sto osób.
Nocleg w małej Kościeliskiej karczmie mógł się wydać bardzo niewygodnym dla tych, co przywykli do hoteli alpejskich w Szwajcaryi, dla nas jednak nie wybrednych a uczących się twardego życia, niezawierał nic nieprzyjemnego i niewygodnego. Na świeżem sianie z hal tatrzańskich spaliśmy smaczniej niż na miękich puchach. Snem wzmocnieni, powstaliśmy o świcie z naszego legowiska zupełnie zdrowi i w wesołem usposobieniu. Wyszedłem za innymi z karczmy, ażeby się umyć w źródle Lodowem.
Co za widok, jaki poranek! Stanąłem oczarowany pięknością doliny! Piękniejszej, nawet w rojeniach fantastycznych nie wyobrażałem sobie. Wrażenie, jakie na mnie zrobił jej przecudowny widok, odbiło się w mej duszy podniesionem uczuciem swobody. Za każdem spojrzeniem nowy obraz i nowy urok! Ile kształtów i barw, tyle myśli i uczuć. Chwytałem je całą duszą i składałem w mej pamięci jako skarby drogocenne, dla podziału z ukochanym narodem. Powietrze zdawało się mi być samem zdrowiem. Oddychając niem czułem woń fijołków i zapach żywiczny świerków, rosnących na urwiskach skalnych. Obłoczki białe suną jak duchy Ossyanowe po nad doliną lub czepiają się turni, oblanych promieniami wschodzącego słońca.
Zapatrzony w zmieniającą się pod oświetleniem barwę skał i borów i wsłuchany w szum potoku, roztrącającego swe kryształowe fale o kamienie, nie spostrzegłem zbliżającego się do mnie Wincentego Pola. Przywitał mnie słowami: „Czy zdrów przybywasz z Babiej góry?“
W. Pol był wielce na mnie łaskaw jako dla pilnego swojego ucznia. Ja zaś miałem do niego takie zaufanie, iż nic nigdy przed nim nie ukrywałem. Nawet tajemnica nazwiska, które w ówczesnem położeniu, zrobiło mi możebnem uczęszczanie do Uniwersytetu Jagiellońskiego i korzystanie z nauki, dla nas młodych z za kordonu, zamkniętej siedmiu pieczęciami urzędu, była przed nim odkrytą. Z stosunku życzliwego nauczyciela do ucznia, wywiązał się następnie stosunek przyjaźni, który przetrwał aż do jego zgonu, a którego ujmujące i wielce szlachetne z jego strony dowody, miałem w czasie mego przebywania w Wschodniej Syberyi.
Wysłuchawszy krótkiego mego opowiadania o podróży na Babią górę, polecił mi znajdować się w spacerze po Kościeliskiej dolinie przy swej osobie, — poczem poszedł dowiedzieć się, czy już wszyscy są po śniadaniu. Gdy już ostatni wypił mleko i zjadł kawał chleba, — W. Pol dał hasło zebrania się i pochodu.
Wyruszyliśmy z pod karczmy i rozpoczęliśmy zwiedzanie Kościeliskiej doliny od źródła Lodowego, którego obfite wody bijąc od dna w górę, rozdzielają się na swej powierzchni w trzy różnokierunkowe spławy.
Towarzyszyło nam kilku przewodników. Starsi wskazywali nam skały odznaczające się wysokością lub dziwacznością kształtów i wymieniali ich nazwy, wzięte z podobieństwa tych kształtów, — młodsi szli niosąc pakunki. Pomiędzy przewodnikami byli Jędrzej Wala i Maciej Sieczka z Zakopanego, później powszechnie znani, wówczas jeszcze młodzi. Sieczka młodszy od swego towarzysza był dorodnym młodzieńcem, już wtedy uznany za dobrego przewodnika.
Nie górale jednak lecz sam Wincenty Pol był naszym, rzeczywistym w tej podróży przewodnikiem. Chodził po szczytach jak góral a Tatry znał dokładnie.
Z jego opowiadania dowiedziałem się, że od wyjazdu Seweryna Goszczyńskiego do Francyi, rozpoczął systematyczne, naukowe zwiedzanie gór polskich. Prawie każdego roku spędzał w nich czas dłuższy a zdarzało się, że i zimą Tatr nie opuszczał.
Pomiędzy góralami począwszy od Szląska aż do Mołdawii miał wielu przyjaciół i życzliwych. Dzięki tej przyjaźni mógł W. Pol być świadkiem wiecowania górali na Podhalu. Jeden z gazdów ukrył go na wyżce swojej chaty, z której mógł się przysłuchiwać obradom, zwyczaj bowiem niedopuszczał nikogo z obcych na wiece. Starożytny sposób zwoływania wieców za pośrednictwem buławy, jeszcze się wtedy utrzymywał, wiele też innych dawnych zwyczajów, dziś już zapomnianych, zachowywali Podhalanie. Seweryn Goszczyński wielką oddał przysługę nauce przez spisanie cudownych baśni, w których się ukryły ostatnie ślady dawnej, pogańskiej wiary naszych przodków. Dzisiaj świat ten nadzmysłowy grubszą mgłą przysłonięty został i byłoby już niepodobnem jego opisanie.
O Goszczyńskim wiele nam mówił Wincenty Pol w tej podróży i ukazywał w Kościeliskiej dolinie miejsca upamiętnione jego pobytem. „Góry nęciły Seweryna nie tylko pięknością widoków, lecz jako zaczarowana kraina poezyi i najstarożytniejszych w świecie słowiańskim podań religijnych. Zdaje się, że ustępujące przed krzyżem słowiańsko-polskie pogaństwo, schroniło się w zacisznych ustroniach dolin przylegających do Tatr i tu pomiędzy wysokiemi szczytami najdłużej przetrwało, nigdzie bowiem niezachowało się tyle śladów dawnego wierzenia co tutaj. Dla podróżnika, mówił dalej W. Pol, przedstawia się ta wyniosła kraina wspaniale i malowniczo lecz i pustynnie zarazem, jako martwa, bezludna okolica. Lud atoli ożywił ją, czyniąc Tatry mieszkaniem duchów. Cudowne ich postacie zaklęte w skały, w źródła, w drzewa, występowały na rozkaz jego czarodziejskiej fantazyi, lecz były one dostępne tylko wierzącemu ludowi, — Goszczyński uczynił je widocznemi dla wszystkich.“
„Wdzięczny góralom za wprowadzenie go w świat nadzmysłowy pierwotnej wiary, odpłacił im hojnie posiewem dobrego ziarna polskiej cywilizacyi. Ziarno padło na grunt urodzajny i pięknie się rozwija w drzewo narodowej samowiedzy i wyda błogie dla całego kraju owoce. Wiele więc mają górale do zawdzięczenia autorowi Zamku Kaniowskiego, przyczynił się bowiem także więcej od innych do tego, że Tatry przestały być dla nas ziemią nieznaną. Wybierając Kościeliską dolinę za miejsce dla swojej Sobótki, sprawił, że światło poetycznej łuny, padło nie tylko na poszarpane skały i posępne świerki tej najpiękniejszej w Tatrach okolicy, ale padło także na głębokie pokłady podań historycznych i wyprowadziło z nich pełne blasku prawdziwego legendy. Dawne wyszły na światło dzienne, nowe, piękniejsze i wznioślejsze od dawnych, zstąpiły jak ów Król Zamczyska w Odrzykoniu w podziemia serc uczciwych, aby ideał narodu zachować tam, niczem w swej czystości niezamącony.“
„Nie trzeba lekceważyć podań historycznych i legend ludowych, — kryją się w nich częstokroć ślady ważnych wypadków. W Tatrach i w Pieninach krążą pomiędzy góralami liczne podania i legendy, nie tylko o świętej Kunegundzie i ścigających ją Tatarach.“ „Ja sam, mówił Pol, słyszałem podanie o Bolesławie Chrobrym, jakoby przekopał skałę pod Czorsztynem i spuścił Dunajcem wodę z jeziora, które przypierało do podnóża północnego Tatrów. Osuszone dno tego jeziora utworzyło obszerną dolinę Nowotarską. Słyszałem także od starych ludzi podanie o młynarzu“ wypłukującym w Kościeliskiej dolinie złoto dla króla Zygmunta pierwszego, i na jego mogiłę wkrótce was zaprowadzę.“
Gdy to mówił, zbliżaliśmy się do skały Pisanej, z pod której wypływa bystry potok Czarnego Dunajca, w ciągłych wodospadach przepływający całą dolinę.
Pieczarę pod Pisaną zwiedzał Goszczyński. Szedł brnąc dość głęboko w wodzie aż do miejsca, w którem pieczara mocno zwężona nie przedstawiała dostatecznej szerokości do przesunięcia się w dalszy ciąg podziemia.
Gdy niektórzy z towarzyszy odczytywali nazwiska na skale Pisanej, — inni ryli na niej scyzorykami swe imiona, — tymczasem W. Pol prowadził dalej swe opowiadanie. Wyliczając znakomitych podróżników tatrzańskich, obszerniej mówił o tych, którzy jak Stanisław Staszic, Seweryn Goszczyński, Ludwik Zejszner (zebrał pieśni Podhalan) pisali o Tatrach i zachęcali naszą publiczność do poznania najpiękniejszej krainy w polskiej ziemi. W tem wyliczeniu pominął sam siebie, chociaż więcej od wszystkich innych miał pod tym względem zasług.
Za skałą Pisaną dolina jest cokolwiek węższą lecz równie jak dotąd malowniczą. Porównanie widoków jest niemożebne gdy każdy wydaje się patrzącemu najpiękniejszym i najbardziej romantycznym.
Wśród ciągłego zachwytu, doszliśmy do miejsca, w którem dolina rozszerza się znowuż a pomiędzy drzewami otwiera się widok na dość jeszcze odległą górę Pyszną czyli Bystrą. Zamyka ona dolinę a wierzchołek swój podnosi do 7,117 stóp wysokości. Z mostku ułożonego z okrąglaków, Pyszna przedstawia się w majestatycznej okazałości.
Niedaleko tego mostku na brzegu potoku, wskazał nam W. Pol na słaby już ślad jakiejś budowli i dwa młyńskie kamienie, a po za drogą na pochyłości góry mogiłę.
„Tu w tem miejscu, rzekł do nas, stać miała za czasów króla naszego Zygmunta Igo płuczka, w której woda ściekająca po równi pochyłej oddzielała złoto od piasku. Górale nazywali ją młynem. Podanie o tym młynie i o młynarzu, który złoto Zygmuntowi dostarczał, słyszałem w pierwszych latach moich po Tatrach wędrówkach. Jest ono prawdopodobne, nie ulega bowiem wątpliwości, że złoto w dawnych wiekach znajdowano w Kościeliskim potoku. Z czasem jak wszędzie, wyczerpało się i zaniechano exploatacyi. Zdaje się, że to nastąpiło już za panowania wspomnianego króla, opowiadali mi bowiem starzy ludzie, że ostatni młynarz, który złoto w tym młynie dla króla Zygmunta I. wypłukiwał, został przez opryszków zabity i oto w tej mogile został pochowanym. Na mogile zabitego stał krzyż wprawiony w kamień młyński. Słoty krzyż zniszczyły, burza go obaliła — kamień zaś z mogiły, który widzicie na brzegu potoku, spławiły gwałtownie z gór ściekające wody[1]. Panowie, szanujmy podania i pamięć tych, co polskim królom wiernie służyli, — wtoczmy kamień na mogiłę i postawmy w nim krzyż na pamiątkę młynarza króla Zygmunta, z przesławnego rodu Jagiellonów.“
Słowa ukochanego profesora były dla nas rozkazem. Jedni z towarzyszy, wziąwszy z sobą kilku górali, udali się z leśniczym na górę pomiędzy starodrzew, ażeby wyciosać krzyż świerkowy; drudzy i ja w tej liczbie, zajęliśmy się wtaczaniem kamienia na dawne miejsce po za drogą na mogiłę. Nie łatwo go było poruszyć, wrósł już bowiem w ziemię na brzegu potoku i wiele trzeba było wysileń, żeby go ztamtąd wyważyć. Gdyśmy go wydobyli, podkładaliśmy podeń drągi i gałęzie, które się nam pod ciężarem kamienia ustawicznie łamały, — powoli jednak, posuwaliśmy go naprzód po pochyłości w górę. Dużo czasu zeszło zanim zdołaliśmy go na mogiłę wtoczyć. Robotę utrudniał nam deszcz, który zaczął padać w chwili jej rozpoczęcia. W. Pol z starszyzną schronił się pod skałę i nam toż samo radził uczynić, lecz niechcieliśmy roboty przerywać i pomimo deszczu pracowaliśmy dalej.
Gdyśmy spoceni i przemoczeni, dokonawszy co nam było poleconem, siedli wreszcie do odpoczynku, — nadeszła wyprawa z lasu, niosąc z sobą krzyż wysoki, pięknie z drzewa świerkowego wyciosany. Była to robota młodzieży, w której dopomagali im górale.
Po złożeniu krzyża na ziemi, nastąpiła narada nad tem: czy ma być na nim napis i jaki napis? Gdy się zgodzono, że napis być powinien, projektowano rozmaite słowa, lecz wszystkie jako niestósowne, zostały odrzucone.


KRZYŻ W DOLINIE KOŚCIELISKIEJ.
Rysował Walery Eljasz.

Wincenty Pol milczał. Gdy się rozprawa uciszyła, wskazując ręką na szczerbate turnie, rzekł jakby w natchnieniu:„Natura w tej dolinie rozwinęła wszystkie wdzięki i uroki swoje. Człowiek zdumiały stojąc wobec tych piękności, gotów w uniesieniu uznać naturę — dzieło rąk boskich za samego Boga — a jednak nic nie ma nad Boga! W nim jest dopiero rzeczywista piękność, jak jest rzeczywiste dobro i rzeczywista prawda.“ Niechaj więc te słowa Śgo. Pawła: I nic nad Boga“, będą wyryte na krzyżu, w najpiękniejszej dolinie Tatrów, — stojącym na mogile wiernego sługi dobrego i mądrego naszego króla Zygmunta I.“
Okrzyk „i nic nad Boga!“ był wyrazem powszechnej wszystkich obecnych zgody na ten wzniosły a tak stosowny w tem miejscu napis.
T. Żebrawski, inżynier, wydobył nóż z kieszeni i zaczął ryć na krzyżu te słowa. Wyrył je, — krzyż podnieśliśmy i utwierdziliśmy go mocno na kamieniu, przygniatającym mogiłę.
Deszcz padać nie przestawał. Stanęliśmy wszyscy przed krzyżem a W. Pol rzekł: „Niemamy kapłana i wody święconej z sobą, więc psalmami i pieśniami poświęćmy ten krzyż“ i zaintonował „Kto się w opiekę poda Panu swemu.“
Z psalmów Dawida w tłómaczeniu J. Kochanowskiego psalm ten stał się narodowym w Polsce, wszyscy go znają i śpiewają z uczuciem zaufania w bezpieczeństwo opieki Bożej. Psalm ten wiary ratował nas niejednokrotnie z toni nieszczęść, bronił od rozpaczy i bywał i jest błogosławieństwem żywota. Śpiewając go z zapałem, wierzyliśmy, iż krzyż ten i Kościeliską dolinę, góry i górali, całą Polskę i cały naród oraz samych siebie oddajemy pod skrzydła opieki Wszechmogącego; wierzyliśmy, iż jakby w twierdzy obronnej, przetrwamy pod tą opieką, wolni od złych przygód i prześladowania.
„I nic nad Boga“ wyższego, rozumniejszego, potężniejszego, lepszego, sprawiedliwszego, piękniejszego i więcej miłującego, pomyślałem patrząc na krzyż, — czyżby więc czystej wiary i miłości tony, jakie brzmiały w melodyi śpiewanego psalmu, nie były dostateczną tarczą przed nieprzyjacielem? Jakby w odpowiedzi na tę wątpliwość, rozsnuły się nagle chmury pod nad krzyżem, — pokazał się błękit, słońce i promienie ozłociły wyryte w drzewie słowa „I nic nad Boga!“ Krzyż stanął w aureoli, deszcz przestał padać, a gdy ostatnie echo psalmu Dawidowego ucichło pomiędzy skałami, rozbrzmiała pieśń Cześć polskiej ziemi, cześć!“ Po tej pieśni odśpiewaliśmy jeszcze śpiew proroczy W. Pola, zaczynający się od słów: Bracia! rocznica, więc po zwyczaju“ i kilka innych jeszcze pieśni utworu naszego ukochanego i czcigodnego profesora a przewodnika.
Na tem zakończyła się ceremonia poświęcenia pieśniami krzyża w Kościeliskiej dolinie.
Wieczór się zbliżał, chmury znowuż od Pysznej nadciągać i dolinę nakrywać poczęły, — że zaś wdrapywać się na szczyt góry po świeżej ulewie nie byłoby rzeczą łatwą, więc nasz przewodnik dał hasło do odwrotu.
Od krzyża zawróciliśmy do Zakopanego. Dopóki szliśmy Kościeliską doliną, pogoda była, chociaż słońce schowało się za chmurą, lecz gdyśmy wyszli za pierwszą jej bramę, aby pójść przez bór na prawo drogą pod Reglami, lunął deszcz powtórnie dnia tego i już nas nieopuszczał aż do Kuźnic w Zakopanem.
Do Kuźnic przyszliśmy o zmroku aż do nitki przemoczeni. Kilkunastu nas poszło do budynku, w którym topiono rudę żelazną, ażeby się przy wielkim piecu osuszyć i zarazem przyjrzeć strasznemu widokowi płomieni i roztopionego żelaza, Pol zaś ze starszyzną schronił się we dworze. Homolacze, bo wtedy jeszcze do nich Zakopane należało, przyjęli nas gościnnie, zapraszając całe towarzystwo na kolacyę do dworu.
Po noclegu w karczmie, zwiedziliśmy nazajutrz źródło Białego Dunajca i poszliśmy w gorę do Gąsienicowych stawów. Lecz wrażenia z dalszej podróży po Tatrach i Pieninach już nie należą do tego opisu.
W Szczawnicy rozstałem się z W. Polem i z towarzyszami. Oni wrócili do Krakowa, ja zaś puściłem się piechotą traktem podkarpackim przez Nowy-Sącz, Jasło, Krosno, Sanok i Sambor do Lwowa, ztamtąd zaś do Pieniak w Złoczowskiem, gdzie byłem oczekiwany w szanownym domu pani Klementyny Miączyńskiej jako nauczyciel jej syna.
Przez myśl mi nawet wtedy nie przeszło, że wzniesienie krzyża w Kościeliskiej dolinie i poświęcenie go pieśniami, stanie się przedmiotem policyjnego i sądowego dochodzenia. Kogo nie pytano, kogo nie badano w tej sprawie? Ja sam w pięć miesięcy potem byłem zapytywany we Lwowie urzędownie przez komisarza policyjnego p. Brynkowskiego: czy byłem w Kościeliskiej dolinie i należałem do tych, co krzyż stawiali i śpiewali psalm Dawida i pieśń na cześć polskiej ziemi? Takie to były czasy! Badania dokończono w cytadeli warszawskiej. W rok zaś po niem, byłem zmuszony odbyć także piechotą ośmnaście miesięcy trwającą podróż z Warszawy do syberyjskiej Dauryi, przezwanej Nerczyńskim krajem.
Gdy już przybyłem na miejsce, patrząc w Szyłce na bystrą i szeroką rzekę tejże nazwy i na malowniczo wzniesione nad nią góry, przystrojone lasem modrzewiowym, przypomniał się mi krzyż w Kościeliskiej dolinie i w tęsknem lecz w pełnem zaufania uczuciu zawołałem: I nic nad Boga!“

Zamek Rapperswylski 24 Kwietnia 1884 r.






Przypis uzupełniający.

Wytrwał ów krzyż do roku 1867., w którym to, gdy mu podstawa ugniła, runął. Następnego lata (r. 1868.) dałem wyrobić podobny krzyż z drzewa Maciejowi Sieczce, u którego wówczas mieszkałem. Napis na nim tenże wyrżnąłem sam i zawiózłszy go na miejsce przeznaczenia, umieściłem w tym również młyńskim kamieniu, w jakim tkwił krzyż pierwotny.
W kilkanaście lat potem przy jakichś rozgraniczeniach w dolinie Kościeliskiej, i to bez potrzeby zrzucono z kopca ów kamień młyński na ziemię, przyczem naturalnie krzyż nadwerężono tak, iż wnet zniszczał zupełnie. W r. 1882. już krzyża tu żadnego nie było.
Aby lepiej utrwalić pamiątkę po ukochanym wieszczu, wniósłem na posiedzeniu Wydziału Tow. Tatrzańskiego projekt sprawienia krzyża żelaznego kosztem Towarzystwa, i osadzenia tegoż w tradycyjnym głazie. Wydział T. T. wniosek przyjął i polecił mnie tegoż wykonanie.
Zamówiony krzyż w fabryce maszyn L. Zieleniewskiego w Krakowie odlano z żelaza, 2 metry wysoki, z napisem: „I nic nad Boga“ głoskami wystającemi na zewnątrz, poczem zawieziony do Zakopanego czekał ulokowania w dolinie Kościeliskiej do dnia 3. września 1883 r. Wtedy z pomocą kilku górali, powyżej owej mogiły zawsze zasłanej gałęziami, na wzniesieniu ułożonem z głazów spoczął tenże sam kamień młyński, a na nim w otworze osadzony i ołowiem zalany, stanął nowy krzyż.
Dziwnym zbiegiem okoliczności ten góral, Maciej Sieczka, słynny przewodnik tatrzański, który pomagał przy stawianiu pierwotnego krzyża, posłużył do wzniesienia drugiego, brał udział również czynny przy postawieniu trzeciego obecnie, żelaznego krzyża.
Na dołączonej illustracyi przedstawionym jest ten ostatni krzyż z widokiem na okoliczne turnie doliny Kościeliskiej, które tworzą dla niego piękne tło, a tem samem uwydatniają genezę napisu.

Walery Eljasz.







  1. Jest inne jeszcze podanie o tej mogile. Walery Eljasz w „Illustrowanym Przewodniku do Tatr, Pienin i Szczawnic“ (Poznań), nakład J. K. Żupańskiego 1870 r. str. 70) tak je opisuje. „Doszedłszy do miejsca, gdzie po wschodniej stronie drogi leży kupa suchych gałęzi, jest na brzegu potoku ogromny kamień młyński a na zachodniej po nad drogą wśród drzew drugi taki kamień, w którym tkwi krzyż drewniany z napisem „I nic nad Boga“ przewybornie odpowiadający miejscu swego istnienia. Krzyż ten wzniesiono za staraniem Wincentego Pola. Tu się wydarzyło, że jakiś Podhalanin założył się, iż na Ornaku obrobiony kamień młyński zwiezie do wsi. Wioząc go, w tem właśnie miejscu wóz się wywrócił i człowieka tego zabił. Miało to stać się w niedzielę. Pochowano go, gdzie stos suchych gałęzi, bo każdy z przechodniów, według starego zwyczaju rzuca gałąź suchą na grób nieszczęśliwego. Krzyż pierwotny ognił, upadł i zniszczał, aż w r. 1868 postawiłem nowy, ten sam napis wyrywszy wielkiemi głoskami.“
    Podanie przytoczone przez W. Eljasza zaprzecza podaniu, o którem mówił nam W. Pol.
    Jest to jednak sprzeczność pozorna, w rzeczy samej bowiem są to dwa zupełnie różne podania i oba mogą być i zapewne są prawdziwe. Pol słyszał podanie o młynarzu złota przed półwiekiem, w ciągu tego czasu mogło z pamięci górali ulecieć, zwłaszcza, że istniało drugie, o człowieku wiozącym kamień z Ornaku. Człowiek ten przypadkowo zabity, leży pochowany w mogile, na której leży kupa suchych gałęzi, — młynarz zaś zamordowany spoczywa w drugiej mogile, na której krzyż wznieśliśmy z polecenia W. Pola.
    Za podaniem o płuczce złota przemawiały ślady budowli, przed 32 laty jeszcze widoczne i owe dwa młyńskie kamienie. Machina płuczka używana do wydzielania złota z piasku, posiada dwa młyńskie kamienie. Obecnie podobno innych machin używają. Dawnej konstrukcyi płuczki widziałem w 1855 r. w Syberyi, — podobne były do tych, jakie przed wiekami były w Europie używane i miały dwa kamienie.
    Otóż, jak obecność dwóch kamieni w tem miejscu przemawia za podaniem o płuczce złota, — tak dwie mogiły, zdają się potwierdzać podanie o zamordowaniu młynarza Zygmuntowego i o przypadkowej śmierci górala jadącego z Ornaku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Walery Eljasz-Radzikowski, Agaton Giller.