Kurjer carski/Część druga/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kurjer carski |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Bankowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | Michel Strogoff. Le courier du tzar. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II Cały tekst |
Indeks stron |
Po ośmiu dniach od wyjścia z Tomska t. j. w dniu 26 Sierpnia Michał i Nadja dotarli do Krasnojarska. Jeżeli podróż nie trwała o połowę krócej, to dlatego, że Pigasow mało spał, a przeto Michał nie mógł pobudzić konia do szybszego kłusa.
Nie było tu jeszcze przednich straży Tatarskich, co mocno dziwiło Strogowa. Nie wiedział bowiem, że 25 Sierpnia siły rosyjskie starły się z Tatarami pod Tomskiem, próbując odzyskać to miasto. Nie podołały temu, gdyż były zbyt nieliczne w stosunku do 250.000 żołnierzy połączonych chanatów, ale wstrzymały nieco pochód najeźdźców. W każdym razie Strogow widział, że wyprzedza Tatarów o dni kilka i nabrał nadziei, że do Irkucka, odległego jeszcze o 900 wiorst, dotrze przed poruszającym się wolniej obozem wrogów. W Krasnojarsku spodziewał się odsłonięciem swojej misji zyskać pomoc gubernatora, czyli pojazd.
Ale i Pigasow nie wyrzekał się dowiezienia Nadi do ojca — tak bardzo ujęła jego serce. Wzorowy urzędnik zamierzał zatrzymać się w Krasnojarsku, „o ile znajdzie tu miejsce telegrafisty.“ Gdyby tu okazał się zbytecznym, gotów był w poszukiwaniu pracy jechać do Udinska — a choćby, do samego Irkucka, czyli służyć Nadi i jej bratu swoją kibitką na podróż dalszą.
O godzinie siódmej wieczorem kibitka zatrzymała się. Na ciemnem niebie zarysowały się sylwety cerkwi.
— Gdzie jesteśmy, siostro? — spytał Strogow.
— O pół wiorsty od pierwszych domów — odparła.
— Dziw! Nie słyszę żadnego szumu.
— A ja nie widzę żadnego światła.
— Osobliwe miasto — mruknął zdziwiony Pigasow. Widocznie kładą się tu wcześnie spać.
Strogow rażony był złem przeczuciem.
— Czemu zatrzymaliśmy się? — zapytał.
— Obawiam się zbudzić mieszkańców — odparł Mikołaj.
Smagnął lekko konia. Pies zaszczekał parękroć. Wjechano wolno w główną ulicę.
Co za rozczarowanie! Krasnojarsk świecił pustką. Nie było ani jednego Ateńczyka w tych „Atenach północy“ według określenia podróżniczki pani de Bourboulon. Ani powozów przed wspaniałemi gmachami w szerokich ulicach. Ani eleganckich Sybiraczek, naśladujących ostatnie mody paryskie. Dzwony cerkiewne milczały. Ani żywej istoty! Pustka absolutna.
Powodem jej była ostatnia otrzymana tu depesza cesarska, trafna, czy nie — to nie podlega tu dyskusji — nakazująca metodą Rastopczyna nie pozostawić w mieście niczego, co mogłoby stać się użytecznem dla najeźdźców. Wojskowi i cywilni mocą tego nakazu podążyli ukryć się w Irkucku.
Nasi podróżni osłupieli, przebiegając to martwe teraz miasto. Strogow doznał na moment wściekłości wobec zdruzgotania jego nadziei. Położenie w istocie było rozpaczliwe. Wypadało przeprawić się przez burzliwy, wezbrany o tej porze, głęboki i rwisty Jenisej, a niewątpliwem było, że uchodźcy zabrali barki, statki, zniszczyli mosty, promy — słowem, wszystkie środki komunikacji z przeciwległym brzegiem rzeki.
— Zobaczymy jutro! — usiłował pocieszyć Strogowa Pigasow. Nadja westchnęła. Zrozumiał i poprawił się: „Wybacz pan! Wiem, że dla ciebie dzień i noc — to jedno. Ale my obejrzymy za ciebie wybrzeże...“
Nazajutrz o świcie kibitka dotarła do lewego brzegu Jeniseju. Ale nadaremnie Nadja i Pigasow biegali tam i sam brzegiem rzeki. Próżno dopytywał się Strogow, sam wpijając ślepe oczy we mgły, jakby je mógł przedrzeć: „Czy widzicie co?“ — odpowiadali: „Nie! żadnej łodzi, ani tratwy“.
Pojechali brzegiem rzeki, rachując na szczęśliwy los. W pobliżu zamarłego portu napotkali gospodę. Weszli — była pusta.
— A to co?! — zapytał Strogow, obmacując ściany.
— Tu wiszą miechy — „bukłaki“, napełnione kumysem! — krzyknął wesoło Pigasow. Jest ich dwanaście. Będziemy mieli prowizję!
— Weź parę. Wypróżnij inne. Teraz wiem, że przeprawimy się.
— W jaki sposób?!
— Zawiesimy miechy z boków kibitki, która jest sama przez się lekka i na biodrach konia. Posłużą jak pęcherze...
Plan był śmiały, ale wróżył powodzenie.
— Nie boisz się, Nadziu? — zapytał Strogow, gdy oryginalny „statek“ zsuwał się w wodę.
— Nie! — rzekła. A pan, panie Mikołaju?
— A ja jestem zachwycony. Pływać w karetce!
Niebezpieczeństwo było wszelako wielkie. Koń pogrążył się po szyję. Groziło mu zaduszenie. Rwisty potok niósł kibitkę wdół. Porwał ją wir i miotał długo. Lada chwila groziło podróżnym zatopienie. Nadja nie wydała ani okrzyku. Pigasow gwizdał, może nadrabiał miną, Strogow — nie mógł widzieć niebezpieczeństwa... Jednak w najgroźniejszej chwili — jakby wiedziony instynktem — skoczył w wodę, odciążając brykę, odszukał lejce, wziął i mocną dłonią wyprowadził kibitkę na brzeg.
— Hurra! — krzyknął Pigasow, klepiąc psa, który otrząsał się z wody, przebywszy rzekę wpław.
Gdy odpoczywano, susząc się na słońcu, Strogow zauważył:
— Co tak było trudnem dla nas, da Bóg — będzie niemożliwością dla Tatarów.