Kurjer carski/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kurjer carski |
Podtytuł | Michał Strogow |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Bankowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Leo Belmont |
Tytuł orygin. | Michel Strogoff. Le courier du tzar. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
JULJUSZ VERNE
KURJER CARSKI
(CZEŚĆ DRUGA: OD MOSKWY DO IRKUCKA)
OPRACOWAŁ
LEO BELMONT
NAKŁAD BIBLJOTEKI GROSZOWEJ Sp. z ogr. odp.
Warszawa, Moniuszki 11
|
W odległości jednodniowego marszu od Koływani, o kilka wiorst przed Djaczyńskiem, ciągnie się obszerna równina, którą ocieniają olbrzymie sosny i cedry. Zwykle służy ona za pastwisko dla licznych stad pasterzy sybirskich. Obecnie kipiała życiem całkiem odmiennem.
Po krwawej walce z Rosjanami rozłożył się tu obozem okrutny Emir Buchary, Feofar–Chan. Tutaj siódmego sierpnia sprowadzono jeńców rosyjskich, zabranych pod Koływanią, kilkuset żołnierzy, ocalałych z wziętego między dwa ognie tatarskiego oddziału. Tym sposobem inwazja posunęła się głęboko wewnątrz Syberji. Odcięty od komunikacji z Europą Irkuck oczekiwał w nieświadomości swego losu. Z upadkiem tej stolicy, Rosji groziła utrata Syberji. Czy zdążą z odsieczą wojska z nad Amuru i z Jakucka? Czy też Wielki książę wpadł w mściwe ręce Iwana Ogarewa?
Michał Strogow, wprowadzony do obozu tatarskiego, w liczbie innych jeńców, miał wszelkie powody do desperacji, ale pełen hartu — nie uległ jej. Dopóki żył i zachował list cesarski i swoje incognito, miał wiarę w to, że celu swego dosięgnie. Ostatecznie, powleczony przez Tatarów w stronę Omska, zbliżał się do Irkucka i wyprzedzał Iwana Ogarewa. Myślał jeno o tem, jak w stanowczym momencie wymknąć się z rąk Tatarów.
Stożkowate namioty ze skór i materji jedwabnych, połyskujące w słońcu różnobarwnemi wstęgami, sprawiały imponujące wrażenie krasą i liczbą. Pawilon specjalny, ozdobiony buńczukiem, otoczony strażą, wskazywał miejsce pobytu głównego wodza. Namioty oficerów wysokiej rangi wyróżniały się również bogactwem i artyzmem.
Obozowało tu najmniej 150 tysięcy żołnierzy wszystkich rodzajów broni — piechota, kawalerja, artylerja. Była to zbieranina wszelkiego rodzaju typów ludzkich, zamieszkałych w Turkestanie i na rupieżach Syberji. Byli tu rudobrodzi i niscy Uzbekowie, płaskolicy Kirgizi, zbrojni w łuki, czarnowłosi Mongołowie. Obok brzydkich Turkomenów spotykali się piękni Arabowie. Niewolnicy perscy szli z hordami Feofara–Chana na wspólny rabunek. Byli i Żydzi w roli służby. Rasy końskie, niemniej niż ludzie, odznaczały się rozmaitością. Były konie pociągowe i stepowe, niskorosłe i wysokie, włochate i gładkie. Pasały się na łąkach wkrąg namiotów. W cieniu drzew odpoczywały okazowe wielbłądy i dromadery. W obozie był ruch olbrzymi. Strzelano na uciechę. Grały trąby, dzwoniły brzękadła.
Namiot Feofar–Chana zajmował środek obozu. Był urządzony czysto po wojskowemu. Harem bowiem ze służbą wyprawiony został do Tomska. Przed namiotem na inkrustowanym drogiemi kamieniami stole leżała święta księga Koranu — na kartach z blaszek złotych rytowane były misternie przepisy Mahometa. Wokół tego namiotu rozłożyły się inne, należące do wysokich dostojników.
W chwili sprowadzenia jeńców Emir nie ukazał się. Było to szczęściem dla nich. Jeden gest jego, jedno słowo — bywały sygnałem do rzezi. Ale wschodni władca dla zachowania majestatu nie raczył pokazywać zbyt często oblicza swego poddanym, aby nie spowszedniało.
Jeńców trzymano w obszernem ogrodzeniu pod strażą. Wystawieni na żar słońca, niemal niekarmieni, traktowani grubjańsko, omdlewali ze znużenia, oczekując łaski lub niełaski Chana.
Najcierpliwiej znosił swój los Strogow. Zasłyszał, że ma być z partją jeńców skierowany do Tomska. To zgadzało się z jego rachubami. Jako jeniec, był względnie bezpieczniejszy w pasie zalanym przez Tatarów. Nadto wyprzedzał zawsze o 12 godzin Ogarewa. Trzeba się było tylko wyślizgnąć we właściwej chwili, kiedy obóz zbliży się do rubieży, jeszcze znajdujących się w rękach Rosjan. Lękał się przecież, aby wcześniej nie połączyły się wojska Feofara i Ogarewa i nasłuchiwał, czy fanfary nie ogłoszą przybycia adjutanta Emira. Nadto czasem ściskało mu się serce boleśnie, kiedy rozmyślał o losie Nadi i matki, będących, jak i on, w więzach Tatarskich.
Do współtowarzyszy niewoli, Joliveta i Blounta, nie zbliżał się, niepewny ich zdania o sobie od przykrego wypadku w Iszymie. Zresztą przekładał nad gawędę swoje samotne rozmyślania.
Jolivet okazał się niezmiernie czułym wobec swego angielskiego kolegi. Gdyby Harry Blount nie znalazł oparcia na jego ramieniu, z pewnością padłby w drodze na skutek osłabienia i upływu krwi. Korespondent „Daily Telegraph“ nie poniżył się do powoływania się przed barbarzyńcami na swoje stanowisko — wiedział, że to byłoby próżne. Ale godność jego w niewoli cierpiała bardziej, niż ciało od rany. Natomiast Francuz, pełen zawsze ducha filozofji praktycznej, zachowywał pogodę i humor.
Po przybyciu do obozu zajął się przedewszystkiem zbadaniem rany Blounta.
— Nic ważnego, drogi kolego. Lekkie zadrapanie ramienia. Wystarczą trzy opatrunki, a rana się zagoi.
— Ale któż je zrobi?
— Ja.
— Pan... jesteś medykiem?
— Wszyscy Francuzi są troszkę medykami.
Rozdarł chustkę, obmył ranę, zabandażował ramię; zręcznością swoją zdumiewał Blounta. Przytem przygadywał:
— Leczę pana zapomocą wody, której cudowną moc lekarze odkryli dopiero po sześciu tysiącach lat, wprowadzając hydroterapję.
— Usłał Blount’owi łoże z liści po drzewem...
— Dziękuję koledze — mówił rozrzewniony Blount.
— Za co?? To samo zrobiłbyś pan ma mojem miejscu...
— Nie wiem — odparł Blount naiwnie.
— Z pewnością! Anglicy są szlachetni...
— Jednak Francuzi...
— Są dobrzy i... głupi! Ale to się rekompensuje przez to, że są... Francuzami. Zresztą nie gadajmy o tem. Wymagasz pan absolutnego wypoczynku.
— Jeżeli nie mogę mówić, to mogę słuchać. Jak pan sądzisz? Czy depesze nasze doszły?
— Z Koływani... z pewnością!
— A pańska kuzynka... w ilu egzemplarzach roznosi pańskie wiadomości? — postawił Blount po raz pierwszy niedyskretne pytanie.
— Ach! ona byłaby niepocieszoną, gdybym mówił panu o niej w chwili, gdy potrzebujesz pan snu.
— Nim zasnę, muszę wiedzieć co pańska kuzynka myśli o inwazji tatarskiej w Syberji.
— Władza rosyjska ją przetrwa.
— Pycha gubiła już większe państwa — rzekł Blount z pewną dozą animozji angielskiej względem konkurencyjnej potęgi rosyjskiej w Azji.
— Ach, kolego... Rozmowa o polityce jest zakazaną przez Fakultet przy ranach obojczyka.
— Więc mówmy o naszej niewoli. Nie mam zamiaru pozostawać w niej długo.
— Wyobraź pan sobie — ja także nie!
— Uciekniem?
— Jeżeli nie znajdzie się lepszy sposób.
— A jaki?
— Jesteśmy neutralni. Będziemy reklamowali.
— Przed tem bydlęciem Feofar–Chanem?
— Nie! przed jego adjutantem, Ogarewym.
— Ależ to hultaj!
— Tak! Jednak on jest Rosjaninem; wie, że nie należy igrać z prawem narodów. Przytem postara się wyciągnąć zysk moralny z faworyzowania cudzoziemców.
— Ależ niema go tutaj.
— Spodziewany jest lada chwilę dla ofenzywy.
— A cóż zrobimy, gdy będziemy wolni?
— To, co dotychczas. Pan już miałeś wprawdzie przyjemność być rannym na usługach Daily Telegraph. Ja muszę mieć szansę otrzymania rany na usługach mej kuzyny. Udamy się na pole bitwy...
Blount już zasypiał. Jolivet notował coś w karnecie i zaraz sporządzał kopję dla towarzysza. W nieszczęściu nie było już mowy o zazdrości konkurencyjnej.
Tedy to, co było pożądanem dla dziennikarzy — oczekiwane przybycie Ogarewa — trwożyło Strogowa. Ta różnica interesów jeszcze bardziej odsuwała tego ostatniego od ex–towarzyszy podróży. Starał się nie wpadać im w oczy.
Minęły dwa tygodnie. Nie było mowy o ucieczce wobec zdwojonych straży. Jeńców karmiono ochłapami z flaków kozich i kumysem kobylim w skąpej ilości. Dokuczały im zmiany atmosferyczne — ostre wichry i gwałtowne deszcze. Wymierali ranni, kobiety i dzieci. Jeńcy zniewoleni byli sami grzebać swoje trupy. Strogow i dwaj korespondenci radą i czynem byli pomocni towarzyszom niedoli i błogosławieni przez cierpiących.
Feofar–Chan nie ruszał się z miejsca. Czekał. Aż zdarzył się wypadek, tak upragniony dla dziennikarzy. 12 Sierpnia zabrzmiały trąby, zadudniały bomby, rozległy się strzały na wiwat. Od drogi koływańskiej posuwał się gęsty obłok. Przybywał do obozu Ogarew na czele tysięcy ludzi.
Iwan Ogarew przyprowadzał Emirowi cały korpus — piechotę i kawalerję. Nie mogąc wziąć górnego Omska, pozostawił tam dostateczny garnizon oblężniczy, i nie chcąc opóźniać operacyj wojennych, przybywał celem połączenia się z Feofar–Chanem. Postanowiono obrać Tomsk za podstawę przyszłej ofenzywy.
Z Ogarewym przybyła również gromada jeńców, pobranych po drogach. Bez ochrony nad głową,
nędznie karmieni, ci nieszczęśliwi nie wiedzieli, jaki los ich czeka. Czy kapryśny Emir zdziesiątkuje ich przez kaprys? — to było tajemnicą.
Za korpusem ciągnęły tłumy żebraków, maruderów, kupców, cyganów — wszyscy, co korzystali z łupów wojny w pustoszonym kraju. Śród nich była gromadka cyganów, towarzysząca Ogarewowi na statku „Kaukaz“, wyprzedzona przezeń w drodze do Iszyma, później znów z nim połączona. Strogow rozpoznał w tej grupce cygankę Sangarrę, która kiedyś zmierzyła go przenikliwem spojrzeniem. Kobieta–szpieg była złym duchem Ogarewa, wspólniczką wszystkich jego intryg. Ona to przez członków swej bandy pozyskiwała dlań mnóstwo uszu i oczu w krajach najechanych. Zresztą Ogarew opłacał grubo tę bandę szpiegów.
Niegdyś zesłana za jakąś ciężką zbrodnię na Sybir znalazła ratunek dzięki oficerowi rosyjskiemu i przez wdzięczność zaprzedała mu się duszą i ciałem. Nie mając ojczyzny ani rodziny, posłuszna instynktom swojej rasy, podzielała z rozkoszą awanturniczy żywot zdrajcy. Jej dzika energja nie znała pardonu i litości. Sangarra była godną wigwamu Apasza.
Gotowa też była z okrucieństwem czerwonoskórej poddać torturom wleczoną za obozem Martę Strogową, dla wydarcia jej sekretu, mogącego przynieść pożytek jej panu. Ale godzina dogodna nie nadchodziła. Stara Sybiraczka, śledzona, podsłuchiwana i podpatrywana przez Sangarrę, zamknęła się w milczeniu. Wyczekiwane słowo: „Syn“ nie wyszło z jej ust.
Na dźwięk fanfarów naczelny koniuszy i szef artylerji emira wyszli złożyć hołd Ogarewowi, zamierzając towarzyszyć mu do namiotu Feofar–Chana. On przyjmował hołdy dostojników tatarskich ze zwykłą obojętnością. Odziany był skromnie — przez bezwstydną brawurę nosił jeszcze mundur oficera rosyjskiego.
W chwili gdy dosiadał konia przy kordonie obozowym, zbliżyła się doń Sangarra.
— I cóż? — zapytał.
— Nic jeszcze.
— Bądź cierpliwa.
— Czy zbliża się godzina, gdy stara przemówi?
— Tak, w Tomsku.
— Kiedy tam będziemy?
— Za trzy dni.
Z błyskawicami w czarnych oczach odeszła.
Ogarew na czele eskorty ruszył przed namiot Chana. Feofar oczekiwał go śród swojej Rady Wojennej. Ogarew zsiadł z konia i znalazł się przed obliczem Emira.
Feofar–Chan liczył około lat czterdziestu. Twarz blada, złe oczy, spadająca na piersi broda, wysoki wzrost — wszystko składało się na wrażenie imponujące i groźne. W kostjumie, błyszczącym złotem i srebrem, z jataganem, wysadzonym drogiemi kamieniami, w kasku zdobnym w djamenty, wydawał się jako by Sardanapalem tatarskim, potężniejszym władzą od swego pierwowzoru. Jednym gestem mógł odbierać i darowywać życie.
Kiedy Ogarew wszedł do namiotu, siedzieli tam na poduszkach ze złotemi festonami dygnitarze wokół Feofara. Chan powstał i stąpnął po dywanie bucharskim naprzeciw gościowi. Dał mu pocałowanie. Było to oznaka najwyższej łaski — przyjęci do rady wojennej. Ogarew zasiadł przy Chanie w charakterze wysokiego sztabowca („Khodja“).
Chan przemówił:
— O nic nie pytam, Iwanie. Mów sam. Wszystkie uszy cię słuchają.
— Takhsir — rzekł Ogarew, poczynając przemówienie tatarskie mianem, dawanem sułtanowi Buchary — nie pora na próżne słowa. Twoi jeźdźcy mogą pławić dziś konie swoje w Iszymie i Irtyszu, które stały się rzekami tatarskiemi. Trakt syberyjski od Iszymu do Tomska jest w twojej mocy. Możesz pchnąć kolumny na zachód, lub na wschód, według swojej woli.
— A jeśli pójdę przeciw słońcu?
— Zdobędziesz ziemię od Tobolska do Uralu.
— A jeśli pójdę z biegiem słońca?
— Zagarniesz z Irkuckiem najbogatsze kraje Azji środkowej.
— Jednak armje sułtana Petersburskiego...? zatrzymał się, dając to dziwne określenie.
— Tych nie lękaj się ani na wschodzie, ani na zachodzie. Nim zdążą, wszystko będzie w twej mocy. Gdy zjawią się, zginą jak pod Koływanią.
— A co każe ci iść z nami? — zapytał znów po chwili milczenia.
— To, że z wpadnięciem w Twoje ręce stepów wschodu, zmaleje władza Cara, a z upadkiem władzy Cara — Wielki Książe wpadnie w moje ręce.
Ogarew uznawał się za następcę Stieńki Razina, dążącego do rozkładu potęgi rosyjskiej w XVII. wieku. Parła go nieubłagana nienawiść względem Wielkiego Księcia, żądza zemsty.
— Dobrze, Iwanie — rzekł Feofar.
— Co rozkażesz, Takhsir?
— Dziś nasza kwatera generalna przeniesioną będzie do Tomska.
Ogarew skłonił się. Wyszedł, aby wykonać rozkazy Emira.
Gdy zamierzał dosiąść konia i udać się na przednie pozycje, nagle usłyszał jakieś krzyki i kilka wystrzałów. Zatrzymał się zdziwiony. Biegli ku niemu dwaj jeńcy, ścigani przez żołnierzy. Ci ostatni dopadli uciekających tuż przy Ogarewie. Wysoki urzędnik, który mu towarzyszył, housche–begui, uczynił gest, oznaczający dla jeńców śmierć. Ogarew rozpoznał w skazanych cudzoziemców — wstrzymał kaźń.
Byli to nasi znajomi, Blount i Jolivet. Niedopuszczani przez brutalne straże przed oblicze Ogarewa, wymknęli się z obozu jeńców i omal nie przypłacili samowoli śmiercią. Ogarew zawezwał ich. Gdy podchodzili doń, Jolivet szepnął do ucha Blountowi:
— Bacz! Ależ to jest ten grubjanin z Iszymu! Nie chcę patrzeć mu wprost w pysk. Wyłóż ty naszą sprawę. Masz zimniejszą krew...
I stanął bokiem do oficera–zdrajcy. Ogarew wniósł z postawy Francuza, że ten nim gardzi. Ale ukrył to; bodaj postanowił zaimponować cudzoziemcom swoją ogładą.
— Kim jesteście panowie? — zapytał niezwykle miękko.
— Dwaj korespondenci dzienników angielskich i francuskich — odparł Blount.
— Macie dokumenty?
— Oczywiście. Jesteśmy akredytowani u władz rosyjskich przez nasze rządy. Oto one.
— A! — przejrzał z uwagą papiery — i chcecie upoważnienia do śledzenia naszych operacji wojskowych?
— Chcemy być wolni, abyśmy mogli robić to, co się nam podoba.
— Pańska odpowiedź jest piękna. Jesteście wolni. I z przyjemnością będę czytał pańską kronikę w Daily Telegraph.
— To będzie kosztowało pana 6 funtów za numer z przesyłką! — odparł z flegmą Blount.
Ogarew nie zmarszczył brwi — skinął głową dziennikarzom, wskoczył na konia i znikł w obłoku kurzu.
— Co pan myślisz o tym pułkowniku Ogarewie — spytał Blount Jolivet’a.
— Nie zaimponował mi wcale. Gest Tatara, nakazujący ściąć nam głowy, zrobił na mnie większe wrażenie — odparł z uśmiechem Jolivet.
Uścisnęli się. W nieszczęściu zbliżyli się do siebie. Nie było już mowy między nimi o małostkowej rywalizacji. Teraz połączyli swoje zdolności — oko i ucho — ku większemu zadowoleniu swoich różnonarodowych czytelników.
— Tedy skorzystamy z naszej wolności, aby iść z wojskami tatarskiemi aż do Tomska, nieprawdaż? — spytał Blount.
— Tak daleko, póki nie spotkamy rosyjskich wojsk. Nie mam wcale chęci statarzyć się. Jestem pewny, że bańka mydlana tego najazdu pęknie pod podmuchem wiatru rosyjskiego. Jest to kwestją czasu..
Ogarew wybawił dziennikarzy z opresji. Michał Strogow oczekiwał odeń zguby. Lękał się, że ten go pozna — przypomni spór o pojazd w Iszymie — przeniknie jego zamiary. Zamierzał już uciec z obozu, ryzykując postrzał, pogoń, wreszcie pojmanie w drodze. Na szczęście, dowiedział się, że Ogarew i Feofar wyjechali natychmiast do Tomska z awangardą wojsk.
Postanowił tedy na razie wlec się jeszcze z gromadą jeńców aż do tego miasta. Miała to być wędrówka trzydniowa. W Tomsku obiecywał sobie znaleść lepszą szansę do ucieczki. Gromada jeńców tymczasem urosła. Przyłączono do niej grupy wziętych przez Ogarewa i oddziały wywiadowców. Nieszczęsni szli zgłodniali, wychudzeni, prażeni przez słońce, gorejące na niebie bezobłocznem, popychani kolbami. Wypadało przejść 150 wiorst po okrutnych drogach. Wielu jeńców umierało. Przeganiając ich konno, Jolivet i Blount, patrzyli z żałością na ludzi, których losu cudem nie podzielili nadal.
Wpośród jeńców znajdowała się stara Sybiraczka. Mimo wieku musiała zdążać pieszo. Na postojach nieruchoma sprawiała wrażenie posągu boleści. Ale w milczeniu znosiła trudy i cierpienia: przedziwnie wytrzymała! Czasem Cyganka Sangarra zwracała na nią śledzące roziskrzone ślepia. Kobieta ani drgnęła pod tem spojrzeniem. Była to Marta Strogow.
Śród jeńców była także młoda dziewczyna, uderzająca pięknością twarzy, smutkiem oczu, dumną męką twarzy. Ona także bez skargi znosiła trudy podróży i męki niewoli. Zbliżyła się ze starą — podpierała ją w drodze — i bodaj bez jej pomocy Marta musiałaby paść z wysiłku. Stara przyjmowała jej czułą pomoc z milczącą wdzięcznością. Zgadywała, że jej młodą towarzyszkę trapi również, jak ją, jakaś troska niezmierna, przewyższająca cierpienia fizyczne.
Nadja — bo to było oczywiście ona — cierpiała okrutnie na myśl o cudownym towarzyszu, którego straciła. Była pewna, że zginął. Brała ją rozpacz. Z nimi razem zginęła jej nadzieja odnalezienia ojca. Bolała nad tem, że misja Strogowa nie została dopełnioną — zabrał jej tajemnicę, nie zwierzając się towarzyszce, która rada byłaby przejąć jego obowiązek.
Burzyła się na myśl, że nie pomścił obelgi w Iszymie. Marzyła o tem, aby stać się mścicielką jego obrazy, jego śmierci. Obraz Strogowa towarzyszył jej myślom nieustannie. Obie kobiety zbliżyły się ku sobie — nie wiedząc, że łączy je wspólność myśli o jednej kochanej głowie. Sprawiały wrażenie pary — babki i wnuczki — którą obóz otaczał podziwem i sympatją.
W pierwszych dniach znajomości Marta ograniczała się w rozmowie z Nadją niemal do tych kilku wyrazów: „Niechaj Bóg ci wynagrodzi to, co uczyniłaś dla mnie, starej!“ Obawiała się mówić więcej, aby nie wydać przed nikim, nawet przed nią, swojej troski matczynej. Nadja pierwsza rozbiła milczenie, dając ulgę wezbranemu sercu opowieścią o swoim szlachetnym opiekunie, Marta rozrzewniła się.
— Mów–że mi jeszcze o tym Mikołaju Korpanowie. Oh, to imię — znam je! Jakże mi jest drogie. Czyś pewna, że zwał się Korpanow, córko?
— Czemuż miałby mnie zwodzić?
— Powiadasz, że był nieustraszony.
— O, tak!
Jak mój syn — myślała Marta.
— I silny — i nie tracący głowy w niebezpieczeństwie i czuły zarazem?
— Był dla mnie bratem... siostrą... matką!
— I bronił cię, jak lew?
— Jak lew!
Mój syn! — myślała Sybiraczka.
— A jednak zniósł w Iszymie obelgę?
— Tak! Ala nie potępiaj go! — z drżeniem zawołała Nadja. Wtedy podziwiałam go najbardziej. Ciążył na nim jakiś wielki tajemniczy obowiązek... Był wówczas piękniejszy, niż kiedykolwiek.
— To był mój syn! — wyrwało się z ust starej.
— Twój syn?!
— Czy ci mówił kiedy o matce?
— O, tak!... Kochał ją mocno... Ale powiadał, że mu nie wolno zobaczyć jej, zanim dopełni swojej misji. To był obowiązek honoru i sumienia.
Teraz Marta zrozumiała wszystko. Nie wątpiła więcej, że nie omyliły jej oczy matki i że syn jej, wyrzekając się jej, działał pod musem, który ona winna uszanować, choćby jej samej zginąć wypadło wśród mąk najsroższych.
— Dziękuję ci, Nadju, za ten promień, który rzuciłaś w moje serce. Przebacz, że ci więcej powiedzieć nie mogę.
Sądziła, że nie powinna, a to w obawie jakiejś nieostrożności zawiadomić młodej dziewczyny, iż Strogow nie zginął — widziała go przecie późnej, po rzekomem utonięciu. Ale położyła jej dłoń na głowie i rzekła:
— Miej nadzieję, dziecko. Bóg dobry sprawi, że zobaczysz ojca, a może i... twego towarzysza podróży. Miej nadzieję, Bóg sprawia cuda. Ta moja żałoba nie jest po synu.
Marta znalazła pociechę: zrozumiała postąpienie syna. Nadja dziękowała Bogu, że zbliżył ją z matką tego, którego opłakiwała. Obie nie wiedziały jednego; że Strogow dąży z nimi razem do Tomska w jednej z partji olbrzymiego pochodu jeńców — wojskowych i cywilnych, mężczyzn, kobiet i dzieci. Rozsypani łańcuchem postępowali śród kolumn żołnierzy, poganiani, jak bydło.
Michał Strogow, należący do oddziału najpilniej strzeżonych jeńców, nie domyślał się nawet, że dwie tak bliskie jego sercu kobiety dzielą jego ciernistą wędrówkę, szedł w przednich szeregach jeńców.
Nad nimi świstał nieraz bicz. Łykali gęsty kurz, rzucany przez poprzedzającą ich kawalerję. Prażyli się na nielitościwym upale. Postoje były krótkie, marsz przyśpieszony, sto pięćdziesiąt wiorst zdawały się drogą bez końca. Otaczała ich monotonna, bezwodna pustynia, dzieląca koryta oddalonych rzek Obi i Jeniseju. Wprawdzie trafili na okolicę z obfitszą roślinnością, zroszoną przez dopływ rzeczki Tomu, w pobliżu miasteczka Zabedjero, ale tu nie pozwolono im odpocząć — pędzono jeszcze spieszniej, wobec posłuchu o jakiejś zasadzce ze strony jakiegoś garnizonu rosyjskiego. Trupy jeńców gęsto usłały wielki szlak Syberyjski.
Michał Strogow, o ile mógł, pomagał towarzyszom niedoli. Budził w nich otuchę, podtrzymywał upadających. Zjawiał się z pomocą wszędzie, póki lanca kawalerzysty nie wskazywała mu ponownie jego miejsca w szeregu. Nie uciekał — niepodobna było wymknąć się i nie godziło się: byłby zaraz ujęty przez żerujące dokoła oddziały wywiadowcze. Pocieszał się w myśli, że „podróżuje na koszt Emira aż do Tomska“.
15 Sierpnia konwój dosięgnął Zabedjero, miasteczka odległego o 30 wiorst od Tomska. Droga szła tu brzegiem Tomu. Spragnieni jeńcy rzucili się ku rzeczce. Ale straż odpędziła ich; obawiano się ucieczki wpław i zdwojono czujność. Strogow obliczał szanse wymknięcia się w tem miejscu rzutem we wzburzone wody.
Wojska rozłożyły się obozem u brzega na noc. Nazajutrz rankiem miano się zainstalować w Tomsku. Feofar–Chan planował z tej okazji wielką uroczystość. Ogarew pozostawił go w Tomsku i powrócił do Zebedjero, aby zorganizować jutrzejsze wejście armji do nowej kwatery głównej w imponującym szyku. Jeńcy legli umęczeni na spoczynek.
Nadja przyprowadziła Martę nad szumiący potok. Staruszka klękła; Nadja zwilżała wodą jej zmęczone powieki. Potem odświeżyła swoją twarzyczkę. Noc była jasna, rozświecona księżycową pełnią.
Odchodziły. Nadja odwróciła się nagle. Mimowoli wydarł się z jej piersi okrzyk. Przed nią stał — Michał Strogow.
Zadrżał... Poznał ją i matkę. Ale opanował wzruszenie. Oddalił się bez słowa. Nadja chciała biedz za nim.
— Matko! to on! żyje!
— Zostań! — wstrzymała ją Marta. Ja — matka, a nie idę ku niemu. Naśladuj mnie.
Tej nocy Strogow przeżył okrutną męczarnię. Dwie istoty, tak bliskie jego sercu, były tuż obok, a on nie mógł się do nich zbliżyć. Jeżeli uda mu się zbiedz, odejdzie, niemogąc uścisnąć matki, podać dłoni Nadi. Był jednak rad, że to spotkanie nie przyniosło krzywdy ani jemu, ani drogim mu istotom.
Przerachował się. Jakkolwiek przelotną i nikłą była owa scena, jej szczegóły nie ominęły oczu szpiega–Sangarry. Nie dojrzała wprawdzie jeńca, który szybko odwrócił się i odszedł. Ale dostrzegła gest matki i blask jej oczu. Nie wątpiła, że goniec carski, syn jej, jest w obozie śród jeńców. Wiedziała przecie, że dalsze szpiegostwo nie odkryje poszukiwanego. Kobiety wszakże były ostrożne — nie zbliżyły się doń w owej chwili — będą trzymały się zdala i później. Był inny sposób: uprzedzić Ogarewa i...
W kwadrans potem zapukała do domku, w którym zamieszkał adjutant Feofara. Wyszedł ku niej.
— Czego chcesz, Sangarro?
— Syn Marty jest tu, w obozie.
— Jeniec?
— Jeniec.
— Widziałaś go?
— Nie. Ale widziałam gest matki.
— Jest–żeś pewna? Rozumiesz wagę tego?! On ma list Cara do Wielkiego księcia — tak niezbędny mi.
— Jestem pewna.
— Ale w obozie są tysiące jeńców. Jakże go poznasz?
— Ja nie poznam... Ale — matka.
— Nie powie!
— Trzeba, aby przemówiła!
— Rozumiem cię! Jutro przemówi.
Wyciągnął ku niej rękę. Ucałowała ją niewolniczo.
Księżyc zaszedł. Korzystając z mroku Sangarra wślizgnęła się między jeńców. Legła wpobliżu obu niewiast — nasłuchiwała. Nie spały. Były zbyt wzruszone. Nadja — szczęsną myślą, że Michał żyje. Marta — niejasnem przeczuciem możliwych nieszczęść z powodu tego spotkania. Rozsądny instynkt wstrzymywał je od rozmowy. Sangarze nie udało się słyszeć nic korzystnego.
Nazajutrz, 16 sierpnia, fanfary zbudziły obóz o świcie. Żołnierze zwyczajem swoim chwycili za broń. Iwan Ogarew wjechał konno na czele oficerów tatarskich w środek obozowiska, Michał Strogow, ukryty za plecami innych jeńców, zobaczył jego twarz. Leżał na niej jakiś cień ponury. Była dzikszą, gniewniejszą, niż wówczas, gdy ją widział po raz pierwszy. Serce Strogowa ścisnęło się złem przeczuciem.
Ogarew zsiadł z konia i zajął miejsce w centrze obozu śród dostojników tatarskich. Przecisnęła się doń Sangarra i szepnęła mu: „Nic nowego, Iwanie — milczały.“ Nie mrugnął nawet — i wydał zaraz rozkaz oficerowi straży.
Natychmiast pojawiły się tłumy nieszczęsnych jeńców, popychanych na plac razami bicza i uderzeniami lanc. Otoczył je poczwórny łańcuch konnicy. Przedrzeć się przezeń było niepodobieństwem.
Milczenie. Nowy znak Ogarewa. Sangarra kieruje się ku Marcie. Stara Sybiraczka zgaduje, co ma zajść. Uśmiech wzgardy wykwita na jej zwiędłych wargach. Pochyliła się ku Nadi — szepnęła:
— Nie znasz mnie! Cokolwiek się stanie, jakkolwiek ciężką będzie próba, nie wiesz, kim jestem. Nie o mnie — o niego chodzi.
Sangarra kładzie dłoń na ramieniu starej.
— Pójdź!
Marta staje przed Ogarewym. Syn spuszcza oczy, aby nie wydać się ich blaskiem. Matka krzyżuje ręce na piersi.
— Ty jesteś matką Strogowa? — pyta Iwan Ogarew.
— Tak.
— Pamiętasz, coś mi rzekła przed trzema dniami w Omsku?
— Nie.
— Że nie wiesz, czy Michał Strogow, kurjer Carski, jest w Omsku. Że nie widziałaś go na stacji pocztowej.
— Nie wiem. Nie widziałam.
— I nie widziałaś go śród jeńców?
— Nie.
— Ale gdybym ci go pokazał — poznałabyś?
— Nie!
Szmer rozszedł się po zgromadzeniu na tę niespodziewaną odpowiedź. Ogarew powstrzymał gest groźby.
— Posłuchaj, Marto Strogow. Oto przejdą przed tobą wszyscy jeńcy, wzięci od Omska do Koływani. A jeżeli nie poznasz syna, czeka cię — knut!
Ogarew pojmował, że zacięta matka nie zdradzi się. Ale liczył na mimowolny gest syna — jakieś drgnięcie, którem ten się zdradzi. Mógł wprawdzie nakazać zrewidowanie wszystkich jeńców. Ale wówczas Strogow postarałby się zniszczyć list. Zresztą, doszedłszy do Irkucka, stanowiłby żywe poselstwo i bez listu. Trzeba było mieć w ręku samego wysłańca, nie list. Nadja słyszała wszystko — teraz zrozumiała, jaki obowiązek obciążał Strogowa.
Przed Martą przeszły kolumny jeźdźców. Stała, jak posąg. Ani jeden rys nie drgnął w jej twarzy. Jej syn szedł w ostatnich szeregach. Nadja zamknęła oczy, aby nie patrzeć. Michał Strogow przeszedł przed matką obojętny i spokojny. Nikt nie widział, jak krwawiły jego dłonie, w które wpijał paznogcie, aby zdobyć tem spokój.
Ogarew został zwyciężony — przez syna i matkę.
— Doskonale! — krzyknął rozgniewany — wysmagać mi tę czarownicę, póki nie wypuści tchu!
Żołnierz tatarski zbliżył się z knutem. Obciążające pasy ze skóry metalowe kulki sprawiają, że dwadzieścia uderzeń tego bicza równa się wyrokowi śmierci. Obnażono klęczącej plecy. Związano jej z tyłu ręce. Umieszczona pochyło wprost piersi szabla musiała je przebić przy lada nachylenia się z bólu — ostrze sterczało ledwie o kilka cali przed nią. Marta wiedziała, że czeka ją śmierć. Oczekiwała jej ze spokojem.
Tatar czekał sygnału.
— Bij! — zakomenderował Ogarew.
Knut świsnął w powietrzu. Lecz nim spadł, czyjaś ręka wstrzymała ramię kata.
Michał Strogow zniósł ongi cios, który spadł na niego.
Ale złamał się w obec ciosu, który groził matce.
— Michał Strogow! — krzyknął Ogarew triumfująco.
— Ach! znajomy z Iszymu! — dodał przystępując doń.
— Tak jest! — i twój dłużnik! — odparł Strogow.
A wyrwawszy z rąk tatara knut, ciął Ogarewa mocno w policzek, zawoławszy:
— Cios za cios!
— Pięknie zwrócony! — krzyknął jakiś głos, który na szczęście zgubił się w tłumie.
Dwudziestu żołnierzy rzuciło się na Strogowa; chcieli go ubić.
Iwan Ogarew, któremu wydarł się okrzyk bólu i wściekłości, powstrzymał ich gestem.
— Ten człowiek oddany zostanie pod sąd Emira!
Przy rewizji zabrano Strogowowi list, którego w nagłem wzruszeniu nie zdołał zniszczyć.
Człowiekiem, który pochwalił „dobrze zwrócony cios“ — był Jolivet. On i Blount byli świadkami całej powyższej sceny.
— To było piękne zakończenie tej awantury Iszymskiej! — rzekł Francuz do przyjaciela. Ci barbarzyńcy rosyjscy mają gesty, które muszą zdumiewać zachód.
— To nie było zakończenie — odparł posępnie Anglik. I dodał:
„Zakończenie nastąpi, Strogow jest człowiekiem śmierci. Nie powinien był się mieszać.“
— I matkę oddać pod knut?
— Czy sądzisz, że ją ocalił... i siostrę?
— Jednak nie postąpiłbym inaczej. Taka krycha na pysku tego zdrajcy! Ostatecznie ma się w żyłach nie wodę, lecz krew...
— W każdym razie jest to piękny artykuł dla gazety — rzekł Blount. Szkoda, że Strogow nie oddał nam tego listu.
Ogarew, obtarłszy krew z policzka, złamał pieczęć na liście. Wczytywał się weń z uporem, jakby chciał wyryć sobie w mózgu jego treść.
Strogow odesłany został pod mocną strażą do Tomska. Ogarew ruszył tam na czele wojsk. Grały trąby, biły bębny. Armja postępowała ceremonialnym marszem przed oblicze wodza.
Tomsk, założony w r. 1604 niemal w sercu Rosji Azjatyckiej, jest jednem z najznaczniejszych miast Syberyjskich, znajduje się nad główną drogą, idącą z Irkucka do Kiachty, leżącej na pograniczu Chin. Stoi nad rzeką Tomem, na stokach wzgórz, rozgałęziających się od gór Ałtajskich, obfitujących w złoto, srebro, miedź, żelazo, ołów, węgiel, granit, jaspis i t. d. Miasto przemysłowców i kupców, wzbogaconych na kopalniach, rywalizuje zbytkiem ze stolicami Europy. Co do jego piękna — podróżni różnią się w zdaniach; jedni mówią o jego malowniczem położeniu, inni o jego brudzie i pijaństwie. Henri Russel Killongh ogłosił, że jest to jedno z najpiękniejszych miast świata, sławił jego stylowe domy i kościoły. To jednak jest pewne, że podczas najazdu tatarskiego raziło ono swoją szpetotą, zalane, łupione, niszczone przez hordy barbarzyńców.
Wszelako wypada oddać hołd pięknu samej uroczystości przyjęcia przez Emira jego zwycięskich wojsk.
Teatr dla tej ceremonji, połączonej z tańcami, śpiewami, widowiskami, był obrany z wielkim gustem na stoku zielonego wzgórza, pod cieniem wspaniałych sosen i cedrów, śród malowniczo rozsypanych kręgiem wykwintnych budowli i uwieńczonych kopułami cerkwi. Na wysokim tarasie zbudowano improwizowany pałac w stylu pół-tatarskim, pół–maurytańskim — była tu loża dla Chana i jego dworu, dygnitarzy wojskowych, aljantów i ich haremów.
Uderzała śród widzów mieszanina strojów i rysów twarzy. Orjentalne kostjumy, kapiące złotem, dziwaczne w kroju, wielobarwne, powłóczyste i kuse, a obok piersi i ramiona obnażone. Turbany, klejnoty, bransolety, obrączki nawet w uszach męskich. Tu i owdzie zakwefione damy. Ciężkie hafty i lekkie materje. Czarujące oczy, olśniewające białością zęby, delikatna cera kobiet, wyraziste męskie twarze, pełne dumy i powagi — a tuż pyski potworne, dzikie, budzące wstręt i zgrozę. Lśniąca broń wszelakiego rodzaju, bogato ornamentowana, podnosiła ogólny urok widowiska.
Na dole tłoczyli się wojskowi niższej rangi i pospólstwo cywilne, która przyszło, pogapić się na triumf nowych panów miasta — nieopisana mieszanina typów plemiennych. W tej ciżbie można było rozpoznać cudzoziemców z Mandżurji, Buchary, Persji, Chin, Turkestanu. Brakło tylko Syberjaków. O ile nie umknęli zawczasu, siedzieli zamknięci po domach, trzęsąc się na myśl o grabieży, która mogła nastąpić po uroczystości za zezwoleniem Emira, danem żołdactwu.
Po przedefilowaniu wojsk przed Feofarem, siedzącym na koniu, który nosił na łbie olbrzymi djament — ów zsiadł z konia i wstąpił na taras. Naprzeciw niemu postąpiła olśniewająca przepychem szat swoich pierwsza z kobiet jego haremu, naczelna małżonka, Persjanka przedziwnej urody, mająca twarz odsłonioną, wbrew nakazom muzułmańskim, zgodnie z kaprysem swego władcy. Sułtanka — jeżeli to miano przystoi żonom chanów Buchary — zajęła miejsce w loży przy boku Feofara.
Wówczas siedli także inni dygnitarze i pomniejsi chanowie, otaczając półkolem stół, na którym leżała rozwarta księga Koranu.
Iwan Ogarew zatrzymał się przed namiotem Feofara — zsiadł z konia — wstąpił na taras. Szedł na czele eskorty oficerów. Na ten raz nosił uniform tatarski. Na jego twarzy pozostała od rana krwawa pręga. Ktoś w tłumie szepnął: „Pręga“ — i przydomek ten przyjęty został cichą aprobatą. Feofar–Chan z chłodną wyniosłością despoty wschodniego przyjął ukłon Ogarewa.
Jolivet i Blount mimowoli doznali zachwytu nad tą umiejętnością zachowywania swego dostojeństwa. Obaj znajdowali się śród ciżby widzów. Wprawdzie napatrzywszy się na okrucieństwa tatarskie, marzyli o wydobyciu się z obozu Feofara i zamierzali już byli udać się do Irkucka w nadziei wyprzedzenia wywiadowców tatarskich i dostania się pomiędzy wojska rosyjskie. Ale nie chcieli zaniedbać okazji zobaczenia uroczystości zwycięzców, licząc na ciekawy materjał do swoich zapisek dziennikarskich.
Na widok zdrajcy, Jolivet odwrócił się wzgardliwie i ozwał się do Blounta, jakby był w operze:
— Drogi przyjacielu! Ten wstęp mierzi mnie. Należało przyjść po podniesieniu kurtyny... na balet końcowy.
— Jaki balet?
— Ale będzie z pewnością! — przyłożył lornetę do oczu, szukając „primaballeriny teatru Feofara.“
Jednak balet musiał być poprzedzony przez ohydną ceremonję publicznego poniżenia zwyciężonych.
Przed Chanem winny były przejść poganiane biczami tłumy jeńców, zanim miano je rozkwaterować w więzieniach miasta.
W przednich szeregach szedł Michał Strogow, strzeżony osobliwie czujnie przez oddział żołnierzy, odkomenderowanych przez Ogarewa. Tuż blisko postępowały za nim matka i Nadja. Stara Sybiraczka drżała o syna. Wiedziała, że skoro Ogarew powstrzymał ręce, gotowe zabić jej syna, to jeno z tego względu, że od azjatyckiej sprawiedliwości Feofara wyczekiwał sroższej pomsty nań za doznaną obelgę. Matce i synowi nie pozwolono zbliżyć się do siebie, zamienić choćby słówko. A jakże chętnie błagałaby o wybaczenie za to, że swoim porywem czułości macierzyńskiej wówczas w Omsku dała początek zbliżającej się katastrofie. A Strogow drżał na myśl, że prowadzą matkę za nim, by podzieliła jego męki — choćby tylko współczującem sercem. Co się tycze Nadi, wiedziała o tem, że — cokolwiek się stanie — winna zachować spokój, aby zachować siebie na chwilę przyszłą, gdy znajdzie sposobność pomścić tamtych dwoje.
Pierwsi jeńcy przeszli przed Emirem — każdy musiał padać plackiem na ziemię i czoło zanurzać w kurzawę na znak poddania się u wstępu przyszłej niewoli. Opornym konwojowi przyginali kark do piachu.
— To podle! Odejdźmy stąd! — rzekł oburzony Jolivet.
— Patrz! — krzyknął naraz Jolivet. To ona... jego siostra. Musimy ją ocalić.
— Mieszając się, możemy jej zaszkodzić.
Nadja, osłoniwszy twarz włosami, przemknęła szybko przed Emirem, nie ściągnąwszy na siebie uwagi i zdoławszy nawet ominąć obowiązek pochylenia się.
Marta Strogow szła wyprostowana. Z tyłu pchnięto ją brutalnie. Upadła. Michał Strogow uczynił ruch groźny. Straż musiała go zatrzymać. Marta podniosła się — popychano ją dalej.
— Niech ta kobieta tu zostanie! — rozkazał Ogarew.
Nadja została odciśnięta między stłoczoną gromadkę jeńców, zatrzymaną na boku.
Teraz przed Emirem przechodził Strogow.
— Czołem ku ziemi! — krzyknął Ogarew.
— Nie! — odparł Strogow.
Dwuch strażników chciało go zgiąć. Ale to on jednym potężnym rzutem powalił obu na płask.
— Umrzesz! — zwrócił się groźnie do Strogowa Ogarew.
— Umrę! Ale twoja podła twarz do śmierci nosić będzie znamię knuta, zdrajco!
Ogarew pobladł straszliwie. Emir spytał chłodno:
— Co to za człowiek?
— Szpieg rosyjski! — odparł Ogarew, pewny skutku tego oskarżenia.
Kilku ludzi trzymało Strogowa, który rwał się ku Ogarewowi, groźny i dumny.
Emir wskazał księgę Koranu. Tłum poruszył się. Zrozumiano powagę chwili. Sam Allah miał wyznaczyć karę. Znaczyło to, że palec Emira winien był dotknąć na ślepy traf kart podanej mu niezwłocznie Świętej księgi. Dotknięty werset ulegał interpretacji Emira.
Szef ulemów, duchowny muzułmański, odczytał cicho ustęp wskazany na chybił–trafił palcem Emira:
„I nie zobaczy on więcej rzeczy tej ziemi.“
— Szpiegu rosyjski! — ozwał się — przyszedłeś obaczyć, co się dzieje w obozie Tatarów. No, to wytrzeszcz–że ślepia!
I patrz!..
Wytrzeszcz oczy!
Iwan Ogarew, znający obyczaje tatarskie, zrozumiał znaczenie tego komentarza do wersetu, gdyż na moment rysy jego wykrzywił złośliwy uśmiech.
Zajął miejsce obok tronu Chana w cierpliwem oczekiwaniu.
Matka Strogowa przypadła do ziemi, zgniębiona, niezdolna patrzeć ani słuchać.
Trąbki zapowiedziały początek widowiska.
— Oto i balet! — zauważył Jolivet. Ci barbarzyńcy dają go, wbrew zasadzie, przed dramatem.
Michał Strogow — skrępowany — miał rozkaz patrzenia.
I patrzył.
Obłok tancerek w zawojach wschodnich wdarł się na plac. Zagrała orkiestra, złożona z dziwacznych instrumentów wschodnich: dutar, kobz, czibizgów, tam–tamów. Ozwały się półtony oryginalnej muzyki. Dysonanse tworzyły osobliwą harmonję. Muzyce towarzyszył gardłowy przyśpiew chórzystów. Brzękły nadto harfy i mandoliny odmiennego rodzaju, niż europejskie.
I rozpoczęły się tańce. Baletnice nie były niewolnicami. Były to wygnanki perskie. Uprawiały wolny swój zawód. Wypędzone z Teheranu przez surowość nowego dworu monarszego, szukały fortuny po świecie. Ubrane były w świetne kostjumy narodowe. Lśniły od pereł, wstęg srebrzystych i złocistych, brylantowych spięć. Na szkarłatnych przepaskach miały wyhaftowane wersety z Koranu... Twarze ich były odsłonięte, lecz w gracji tańca przesłaniały się gazą, jako ich gibkie figury. To chyliły się w grupach nisko ku ziemi, to wyciągały ku niebu ręce w podskokach, jakby chciały zająć miejsce śród hurys raju Mahometa. Ale co uderzyło Joliveta — to, że brakło im furji egipskich alme. Poruszały się jakoś sennie, niby chłodne bajadery indyjskie...
Za Strogowem stał egzekutor wyroków Chana ze wzniesioną olbrzymią szablą i od czasu do czasu powtarzał mu wyrazy napomnienia:
— Wytrzeszcz ślepia! Patrz!
Tymczasem służba przyniosła trójnóg, na którym żarzyły się bezdymnie węgle. Unosił się z nich zapach kadzideł, aromat mieszaniny olibanu i benzoesu.
Z kolei nastąpił balet cygański. Jolivet poznał trupę wędrowną z Niżnego–Nowogrodu. Szepnął Blountowi do ucha.
— Oczy tych cyganek przynoszą im więcej zysku, niż ich nogi!
I Strogow rozpoznał śród tej grupy przywódczynię szpiegów — Sangarrę. Była pełna dumy i powagi w swoim narodowym stroju, podnoszącym jej niezwykłą piękność. Nie tańczyła sama. Wykonywała podrygiem ramion, zwinnemi skrętami figury, sceny mimiczne, w otoczeniu tancerek, które reprezentowały oryginalne typy włóczęgowskiego plemienia, rozsianego po całym świecie.
Cymbały, klekotki, tamburyna baskijskie pobudzały taneczną ochotę tych prawdziwych korybantów. Wystąpił potem piętnastoletni cygan i śpiewał piosnkę o dziwacznym rytmie, uderzając w takt jej w dwie brzęczące struny swojej dutary. Tańczące otaczały go skocznym wiankiem.
Z rąk Emira, a jego śladem — z rąk dygnitarzy i oficerów posypał się na tancerzy istny potok złota i srebra.
— Cudowny deszcz złodziejski! — szepnął Jolivet.
W istocie był to owoc rabunków. Prócz tomanów i cekinów tatarskich sypały się dukaty i ruble moskiewskie.
Coraz głuchszy głos kata powtarzał za plecami Strogowa: „Wytrzeszcz oczy! Patrz!“... Ale wykonawca wyroku nie miał już szabli w ręku.
Tymczasem słońce zaszło. Rozpostarł się zmierzch. Pojawiły się na placu setki niewolników z pochodniami w ręku. Cyganki i Persjanki wyginały się w oryginalnych pozach i grupach przed tronem Emira, kołysząc palcami różnokolorowe latarki. Brzęczały harfy. Brzmiały gardłowe głosy chórów. Widok ruchomej iluminacji sprawiał wrażenie czarodziejskie.
Teraz między tancerki wmieszali się z brawurą żołnierze. Wywijali obnażonemi szablami, strzelali z pistoletów. Z luf, nabitych kolorowym prochem chińskim, wywijały się serpentyny obłoczne — czerwone, zielone, błękitne... Baletnice i żołnierze zmieszali się w szalonym wirze i wrzawie, ogarnięci furją uciechy.
Jakkolwiek Jolivet był zblazowany, jednak kręcił głową tym ruchem, który na bulwarze Montmartre oznacza: „Nieźle! Wcale nieźle!“
Naraz na znak Emira wszystko zmilkło, pierzchło ze sceny. Pozostali tylko ludzie z pochodniami.
— Sądzę, że czytelnicy Daily Telegraph nie będą ciekawi szczegółów egzekucji tatarskiej! — ozwał się niezwykle smutnym głosem Jolivet.
— Myślę, że i twoja kuzynka nie na wszystko patrzeć jest w stanie! — odparł posępnie Blount.
— Więc musimy odejść, gdyż temu biednemu chłopcu nie jesteśmy w stanie pomódz — zadecydował Jolivet.
— Jakkolwiek winniśmy mu pomoc za jego przy sługę! — westchnął.
— Możemy tylko to jedno: udać się do wojsk rosyjskich i zagrzać je do kampanji rewanżu.
Odeszli śpiesznie — a w godzinę potem kopyta ich koni tętniały na szlaku do Irkucka.
Tymczasem Strogow stał wyprostowany przed Emirem. Na Ogarewa nie patrzył, pełen dlań wzgardy. Oczekiwał śmierci, lecz Emir próżno wyglądał w utkwionych weń oczach skazańca iskierki przestrachu. Dostojni widzowie zostali na miejscach. Upajali się zgóry największą atrakcją tego wieczora.
Emir rzekł:
— Przyszedłeś patrzeć, szpiegu rosyjski. Przed chwilą oczy twoje po raz ostatni patrzały.
Więc nie śmierć... Ale coś sroższego od śmierci!... Groziła mu ślepota.
Jednak nie drgnął na wyrok przeznaczonej mu męki. Tylko oczy rozwarł szeroko, jakby całe swe życie chciał ześrodkować w ostatniem spojrzeniu. Błagać tych ludzi okrutnych?... — gdyby to nie było bezużytecznem, było jego niegodnem. Pomyślał tylko o niedopełnionej swojej misji, o matce, o Nadi, których nigdy już nie zobaczy. Ale nie zdradził swych uczuć. Jeno zwrócił się do Ogarewa:
— Iwanie! zdrajco! Moje ostatnie groźne spojrzenia ślę tobie i wróżę ci odpłatę Nieba!
Ten wzruszył ramionami.
Strogow omylił się. Nawprost niego stanęła matka. Zebrała całą moc swoją, by przybiedz doń, zajrzeć mu w oczy tej ostatniej chwili, gdy było w nich światło.
— O, tak, matko! — wykrzyknął — zanim mnie oślepią, Tobie należy się moje ostatnie spojrzenie, nie temu nędznikowi. Niech widzę Twą twarz ukochaną!
— Odpędzić tę kobietę! — wrzasnął Ogarew.
Dwaj żołnierze odepchnęli ją. Potoczyła się, ale pozostała o parę kroków, wyprostowana, posągowa.
Zjawił się kat. W ręku dzierżył rozpaloną do białości szablę, którą wyciągnął z wonnych węgli, gorejących na trójnogu. Strogow miał być oślepiony obyczajem tatarskim — przeciągnięciem przed oczyma rozżarzonego metalu.
Nie próbował się opierać. Tylko pożerał wzrokiem matkę. Ona patrzyła — patrzyła, wyciągnąwszy ku niemu ręce, przykuta do miejsca.
Stal przeszła przed oczyma. Strogow był ślepcem.
Widzowie rozeszli się. Lecz zostali ludzie z pochodniami i... Ogarew. Nędznik chciał zadać mu jeszcze cios ostatni — katowskiego sarkazmu. Przysunął mu przed oczy list cesarski i rzekł:
— No, wczytaj się teraz i idź do Irkucka donieść, coś przeczytał! Teraz kurjerem cesarskim jest Iwan Ogarew!...
Ze śmiechem schował list — odszedł. Za nim ludzie z pochodniami.
Michał Strogow pozostał sam w pobliżu matki, która upadła — może nieżywa. Nastawił uszu. Z oddali dochodziły krzyki i śpiewy, hałasy orgji. Tomsk iluminowany święcił triumf tatarski.
Poczołgał się, macając wokół całem ciałem nad ziemią. Odnalazł matkę — jej rękę — przylgnął uchem do piersi. Badał czy serce jej bije. Potem przyciszonym głosem jął jej coś mówić do ucha.
Czy żyła jeszcze? Czy słyszała słowa syna?
Niewiadomo. Pozostała bez ruchu.
Ucałował jej czoło, jej siwe włosy. Potem ostrożnie przesuwając nogi, próbując zwolnić ręce z więzów, szedł na skraj placu.
Nagle zjawiła się Nadja.
Szła wprost ku niemu. W ręku miała puginał. Jednym ruchem przecięła jego więzy.
Rzekła tylko jedno słowo.
— Bracie!
Wiedział teraz, kto go wyzwalał.
— Nadziu! — jęknął — Nadziu!
— Idźmy, bracie! — odparła. Teraz moje oczy będą twojemi i powiodą cię do Irkucka!
W pół godziny potem Michał i Nadja byli już za Tomskiem.
Udało się jej umknąć tego dnia, gdyż oficerowie i żołnierze podochoceni alkoholem, rozbawieni ucztą, rozluźnili węzły dotychczasowej baczności. Uciekło wielu jeńców.
Wmieszana w tłum widziała wszystko. Ale jakkolwiek rozdzierało się jej serce na widok okrutnej stali, rozżarzonej dobiała, przesuwającej się przed oczyma „brata“–bohatera, nie wydała okrzyku. Żyła jedną myślą:
— Będę psem ślepego!
Uniesiona przez tłum, wydarła się zeń, powróciła na taras i ujrzała go w chwili, gdy czołgał się ku matce gdy całował jej siwe włosy...
Wkrótce potem, splótłszy ręce, wychodzili z miasta przez szczęśliwą lukę w łańcuchu strażniczym.
Pociągnęła go szybko. Nazajutrz mogli im odciąć drogę wytrzeźwieni po orgji wywiadowcy. Należało ich wyprzedzić, dosięgnąć przed nimi Krasnojarska, odległego o 533 wiorsty, a nie zejść z głównego szlaku. Zejście na manowce byłoby wyrokiem śmierci dla obojga.
Jak zdołali znaleść moc fizyczną i duchową do forsownego marsza tej nocy z 16 na 17 Sierpnia? Stopy ich krwawiły, jednakże jest faktem, że w 12 godzin potem znaleźli się w miasteczku Leniłowskoje, o 50 wiorst za Tomskiem. On nic nie mówił; raczej on trzymał jej rękę i stąpał zwykłym ochoczym krokiem, niźli ona go wiodła. Ale drgnięcia jej dłoni wskazywały mu kierunek.
Miasteczko było puste. Mieszkańcy uciekli przed najściem Tatarów, unosząc swój dobytek. Nadja wprowadziła towarzysza do jakiegoś opuszczonego domku na skraju miasta. Oboje potrzebowali wypoczynku. Wypadało też pomyśleć o posiłku i zapasach na daleką podróż.
Usiedli na ławie. Nadja spojrzała towarzyszowi w oczy, jak nigdy dotąd. Gdyby mógł widzieć, ujrzałby w nich tkliwość bez granic.
Powieki ślepca były zaróżowione, lecz suche, stwardniałe, nieco opuszczone. Wyglądała zza nich źrenica osobliwie zwiększona. Brwi i wąsy były opalone przez nielitościwą stal rozgrzaną. Tęczówka była jakoby błękitniejsza. Ale naogół spojrzenie nie ucierpiało. Jeżeli nie widział, musiało to być wynikiem osłabienia czułości siatkówki i paraliżu nerwu wzrokowego.
— Czy jesteś tu, Nadziu? — zapytał.
— Tak... I będę zawsze. Nie opuszczę cię, Michale.
Pierwszy raz rzekła to imię. Drgnął. Wiedziała zatem, że jest synem Marty.
— Nadziu! musimy się rozstać.
— Czemu, Michale?
— Nie chcę być przeszkodą w twej podróży do ojca.
— Ojciec przekląłby mnie, gdybym cię opuściła. Jestem teraz bardziej potrzebna tobie, niż ojcu. Przecież nie wyrzekłeś się zamiaru udania się do Irkucka.
— Nigdy! — uścisnął jej dłoń tak mocno, że odczuła, iż nie stracił dawnej energji.
— Jednak... nie masz tego listu.
Ogarew mi go skradł! To nic, Nadziu! Potraktowano mnie, jak szpiega... Pójdę, jako szpieg, do Irkucka, opowiem, com widział i słyszał. I klnę się Bogiem, zdrajca ujrzy mnie kiedyś twarzą w twarz. Ale trzeba, abym przybył przed nim do Irkucka.
— I mówisz o rozstaniu?!
— Nadju! ci nędznicy zabrali mi wszystko.
— Mam nieco rubli i oczy dla nas obojga.
— Ale jak udamy się dalej?
— Pieszo!
— A z czego żyć będziemy?
— Z jałmużny.
— Idę, Michale!
Poszli. Bliżsi sobie, już nazywali się po imieniu. Nadja, obiegłszy ulice wyludnionej osady, wyżebrała przecież gdzieś nieco czarnego jęczmiennego chleba i miodowego płynu. Nakarmiła go, podając mu jadło kawałkami, napoiła łykami. Niepokoił się, że sobie zostawia skromne resztki, aczkolwiek zapewniała go, że z tej nędznej jałmużny posiliła się również. Oboje nie nasycili się.
I znowu byli w drodze. Młoda dziewczyna opierała się znużeniu. Nie słysząc jej skargi, ani westchnienia — szedł śpiesznie. A jakże marzyć mógł, że ślepy, bez środków, dotrze do Irkucka przed Tatarami? Gdyby nie miał jej przy sobie, musiałby ledz na kamieniu przydrożnym i wyzionąć ducha. Jednak rachował, że w Krasnojarsku odkryje gubernatorowi, kim jest, i zyska, jego pomoc.
Mówili mało, pogrążeni w myślach. Zresztą nie trzeba im było słów do rozumienia się. Czasem, gdy rzekł do niej:
„Mów do mnie, Nadziu!“ — odpowiadała: „Po co?... Myślimy razem.“
Czasem, zdawało się, że serce jej ustawało — traciła dech, ramię jej opadało, krok zwalniał się. Wtedy on zatrzymywał się, kierował oczy na nią, jakby po przez swój mrok pragnął ją dojrzeć. Nabierała tchu. A on znów pociągał ją energicznie.
W tej uciążliwej podróży zdarzyła się okoliczność szczęśliwa. W kilka godzin po wyjściu z Leniłowska, Strogow zapytał.
— Nadziu! czy nikogo niema na drodze?
— Nikogo!
— Jednak wsłuchaj się...
— W istocie jakiś szum.
— Jeżeli to Tatarzy, trzeba się ukryć...
Przypadł w gąszczu traw do ziemi. Nadja wybiegła na drogę. Powróciła.
— To kibitka.
— Ilu pasażerów?
— Jeden. Młody człowiek.
Strogow uradował się. Nie chodziło mu o siebie. Gotów był uczepić się kibitki i iść przy niej — to by mu starczyło do pokrzepienia sił. Ale Nadja była wyczerpana. Gdyby dla niej znaleźć miejsce!
Kibitka zwykle zaprzężona jest w trzy konie i mieści trzech pasażerów. Ale tę ciągnął jeden tylko koń, niski, o długiej sierci, rasy sybirskiej. Pasażer widocznie oszczędzał konia. Bo ten szedł drobnym truchtem. Trudno było uwierzyć, że młodzieniec posiadać mógł tyle flegmy, jadąc drogą, którą każdej chwili mogli przeciąć mu Tatarzy.
Był to Rosjanin. Zdawało się, że nadewszystko interesuje się swoim psem, który oparł łeb na jego kolanach.
Ujrzawszy dwoje ludzie, którzy stanęli na jego szlaku, zatrzymał się.
— A wy dokąd? — zwrócił się do Strogowa:
— Do Irkucka.
— Oho, to daleko!... I pieszo!
— Wiem, że daleko... Jednak pieszo?
— A ta panienka — też pieszo?
— To moja siostra... Też pieszo!
— Gołąbku! Wierzaj mi, twoja siostra nie dojdzie.
— Wiem o tem. I błagam — weź ją pan. Ja pobiegnę za kibitką. Nie bój się, nie opóźnisz twej jazdy.
— Nie chcę, panie! Mój brat musi jechać, on jest ślepy.
— Ślepy!? — powtórzył głos wzruszony.
— Tatarzy wypalili mu oczy!
— Ach, tak?!... Biedny ojczulku!... No, to... Jadę do Krasnojarska. Zmieścimy się wszyscy troje. A mój pies... ustąpi wam miejsca. Przespaceruje się trochę. Sirko, zejdź.
Pies zeskoczył. Nadja i Strogow znaleźli w głębi kibitki niby wysiane sianem gniazdko.
Młodzieniec zasiadł na przodzie.
— Imię pańskie? — spytał Strogow.
— Mikołaj Pigasow.
— Nie zapomnę go. Pozwól, uścisnę ci ręce.
Wyciągnął swoje, szukał dłoni towarzysza.
— Proszę, uściśnij, jeżeli ci to sprawia przyjemność.
Kibitka ruszyła. Jej jednostajnie kołyszący ruch uśpił wnet Nadję, która popadła w stan prostracji. Młodzieniec był wzruszony. A jeżeli z ócz Strogowa nie spadła żadna łza, to przeto, że ostatnią wypaliło nikczemne żelazo.
— Ona jest bardzo miła, ta pańska siostrzyczka — mówił Mikołaj, odwracając się do Strogowa.
— O, tak!
— Idziecie zdaleka?
— Z bardzo daleka.
— A czy bardzo bolało, gdy wypalono ci oczy?
— O, bardzo.
— Nie płakałeś?
— Płakałem.
— Ja bym też płakał! Nie widzieć tych, których się kocha! Jedyna pociecha, że widzą cię kochający!
Zamilkł. Od samego początku Strogow miał wrażenie, że słyszał kiedyś głos tego młodzieńca.
— A pan... czyś nie widział mnie nigdy?
— Nigdy! — odparł zdziwiony Pigasow.
— Jednak... znam pański głos.
— Skąd?... Ja pochodzę z Koływani.
— A!... Czyś pan nie służył w telegrafie?
— Tak jest.
— Kiedy pewien Anglik telegrafował wersety biblijne, a pewien Francuz — kuplety?
— Może... Ale ja nie mam zwyczaju pamiętać depesz. Zapominać — to mój obowiązek.
Tak jechano dwie godziny. Wypoczywano godzinę. Na postoju podróżni jadali z wiernym psem Sirko. Mikołaj zachęcał gości do korzystania z jego prowizji, której zapasy mogły starczyć dla dwudziestu osób aż do Krasnojarska.
Po dniu podróży Nadja odzyskała siły. Nocą spała wybornie. Mikołaj również chrapał. Wówczas Strogow w ciemności namacywał lejce i przyśpieszał trucht konika, zbyt oszczędzanego przez flegmę pana. Koń biegł kłusem. Mikołaj budził się zdziwiony. Ale podróżni zyskiwali wiorst kilka.
Tak przekroczono rzekę, Iszymsk, osady Berykilskoje, Kiskoje i t. d. — wszystkie wyludnione skutkiem ucieczki ludności przed najazdem. Przebyto olbrzymie lasy jodłowe, z których zda się nie było wyjścia, wszędzie rozciągała się pustynia.
Dnia 22 Sierpnia po sześciu dniach wspólnej podróży dotarto do Atczyńska. Dzieliło ich jeszcze 120 wiorst od Krasnojarska. Nadja i Strogow z niepokojem myśleli o chwili, kiedy wypadnie rozstać się z miłym, acz flegmatycznym towarzyszem. Starał się on rozerwać ślepca, zastępując mu za przykładem Nadzi brak oczu opisem szczegółowym przebieganej drogi.
— A jaka pogoda? — spytał raz Strogow.
— Nie zła. Ale to koniec lata. Jesień jest krótka. Nastąpią zimna. Może Tatarzy powstrzymają się w pochodzie na Irkuck.
— Nie!... jestem tego pewny.
— Masz słuszność! Mają kogoś, co ich popycha. Czy słyszałeś o Iwanie Ogarewie.
— Tak.
— To zdrajca. Zdradzać swój kraj — to podłość.
— Zapewnie! — odparł Strogow, starając się zachować chłód.
— Ojczulku! Nie posiadasz dość rosyjskiego serca, skoro nie burzysz się na dźwięk tego imienia.
— Nie bój się! Nienawidzę go dosyć.
— Nie tak, jak ja. Gdybym napotkał tego człowieka, który tyle krzywd przyniósł naszej Świętej Matce Rusi, to...
— To co byś zrobił?
— Zdaje mi się, że zabiłbym go!
— A ja jestem tego pewny! — odparł Michał Strogow.
Po ośmiu dniach od wyjścia z Tomska t. j. w dniu 26 Sierpnia Michał i Nadja dotarli do Krasnojarska. Jeżeli podróż nie trwała o połowę krócej, to dlatego, że Pigasow mało spał, a przeto Michał nie mógł pobudzić konia do szybszego kłusa.
Nie było tu jeszcze przednich straży Tatarskich, co mocno dziwiło Strogowa. Nie wiedział bowiem, że 25 Sierpnia siły rosyjskie starły się z Tatarami pod Tomskiem, próbując odzyskać to miasto. Nie podołały temu, gdyż były zbyt nieliczne w stosunku do 250.000 żołnierzy połączonych chanatów, ale wstrzymały nieco pochód najeźdźców. W każdym razie Strogow widział, że wyprzedza Tatarów o dni kilka i nabrał nadziei, że do Irkucka, odległego jeszcze o 900 wiorst, dotrze przed poruszającym się wolniej obozem wrogów. W Krasnojarsku spodziewał się odsłonięciem swojej misji zyskać pomoc gubernatora, czyli pojazd.
Ale i Pigasow nie wyrzekał się dowiezienia Nadi do ojca — tak bardzo ujęła jego serce. Wzorowy urzędnik zamierzał zatrzymać się w Krasnojarsku, „o ile znajdzie tu miejsce telegrafisty.“ Gdyby tu okazał się zbytecznym, gotów był w poszukiwaniu pracy jechać do Udinska — a choćby, do samego Irkucka, czyli służyć Nadi i jej bratu swoją kibitką na podróż dalszą.
O godzinie siódmej wieczorem kibitka zatrzymała się. Na ciemnem niebie zarysowały się sylwety cerkwi.
— Gdzie jesteśmy, siostro? — spytał Strogow.
— O pół wiorsty od pierwszych domów — odparła.
— Dziw! Nie słyszę żadnego szumu.
— A ja nie widzę żadnego światła.
— Osobliwe miasto — mruknął zdziwiony Pigasow. Widocznie kładą się tu wcześnie spać.
Strogow rażony był złem przeczuciem.
— Czemu zatrzymaliśmy się? — zapytał.
— Obawiam się zbudzić mieszkańców — odparł Mikołaj.
Smagnął lekko konia. Pies zaszczekał parękroć. Wjechano wolno w główną ulicę.
Co za rozczarowanie! Krasnojarsk świecił pustką. Nie było ani jednego Ateńczyka w tych „Atenach północy“ według określenia podróżniczki pani de Bourboulon. Ani powozów przed wspaniałemi gmachami w szerokich ulicach. Ani eleganckich Sybiraczek, naśladujących ostatnie mody paryskie. Dzwony cerkiewne milczały. Ani żywej istoty! Pustka absolutna.
Powodem jej była ostatnia otrzymana tu depesza cesarska, trafna, czy nie — to nie podlega tu dyskusji — nakazująca metodą Rastopczyna nie pozostawić w mieście niczego, co mogłoby stać się użytecznem dla najeźdźców. Wojskowi i cywilni mocą tego nakazu podążyli ukryć się w Irkucku.
Nasi podróżni osłupieli, przebiegając to martwe teraz miasto. Strogow doznał na moment wściekłości wobec zdruzgotania jego nadziei. Położenie w istocie było rozpaczliwe. Wypadało przeprawić się przez burzliwy, wezbrany o tej porze, głęboki i rwisty Jenisej, a niewątpliwem było, że uchodźcy zabrali barki, statki, zniszczyli mosty, promy — słowem, wszystkie środki komunikacji z przeciwległym brzegiem rzeki.
— Zobaczymy jutro! — usiłował pocieszyć Strogowa Pigasow. Nadja westchnęła. Zrozumiał i poprawił się: „Wybacz pan! Wiem, że dla ciebie dzień i noc — to jedno. Ale my obejrzymy za ciebie wybrzeże...“
Nazajutrz o świcie kibitka dotarła do lewego brzegu Jeniseju. Ale nadaremnie Nadja i Pigasow biegali tam i sam brzegiem rzeki. Próżno dopytywał się Strogow, sam wpijając ślepe oczy we mgły, jakby je mógł przedrzeć: „Czy widzicie co?“ — odpowiadali: „Nie! żadnej łodzi, ani tratwy“.
Pojechali brzegiem rzeki, rachując na szczęśliwy los. W pobliżu zamarłego portu napotkali gospodę. Weszli — była pusta.
— A to co?! — zapytał Strogow, obmacując ściany.
— Tu wiszą miechy — „bukłaki“, napełnione kumysem! — krzyknął wesoło Pigasow. Jest ich dwanaście. Będziemy mieli prowizję!
— Weź parę. Wypróżnij inne. Teraz wiem, że przeprawimy się.
— W jaki sposób?!
— Zawiesimy miechy z boków kibitki, która jest sama przez się lekka i na biodrach konia. Posłużą jak pęcherze...
Plan był śmiały, ale wróżył powodzenie.
— Nie boisz się, Nadziu? — zapytał Strogow, gdy oryginalny „statek“ zsuwał się w wodę.
— Nie! — rzekła. A pan, panie Mikołaju?
— A ja jestem zachwycony. Pływać w karetce!
Niebezpieczeństwo było wszelako wielkie. Koń pogrążył się po szyję. Groziło mu zaduszenie. Rwisty potok niósł kibitkę wdół. Porwał ją wir i miotał długo. Lada chwila groziło podróżnym zatopienie. Nadja nie wydała ani okrzyku. Pigasow gwizdał, może nadrabiał miną, Strogow — nie mógł widzieć niebezpieczeństwa... Jednak w najgroźniejszej chwili — jakby wiedziony instynktem — skoczył w wodę, odciążając brykę, odszukał lejce, wziął i mocną dłonią wyprowadził kibitkę na brzeg.
— Hurra! — krzyknął Pigasow, klepiąc psa, który otrząsał się z wody, przebywszy rzekę wpław.
Gdy odpoczywano, susząc się na słońcu, Strogow zauważył:
— Co tak było trudnem dla nas, da Bóg — będzie niemożliwością dla Tatarów.
Wyprzedzono Tatarów nadobre... Przebywając Jenisejsk zmuszeni będą stracić kilka dni na budowę pontonów. Strogow nabrał otuchy. Stanie jeszcze na czas w Irkucku.
Jechano przez puszczę, której wysokie cedry i sosny gęstemi koronami osłaniały podróżnych od skwaru.
Kraj był piękny i bogaty, ale wyludniony przerażał i budził żałość okrutną pustką. Rozkaz władzy wojskowej stworzył tu dla obrony — pustynię!
Pogoda sprzyjała: nie było burz, ani deszczów. Noce świeżym tchem krzepiły bohaterską trójkę, przywracając jej siły po trudach podróży. Pigasow był pełen zachwytu.: „doprawdy, to lepiej, niż sterczeć 12 godzin w krześle telegrafu!“ Przejęty zadaniem zwrócenia córki ojcu–wygnańcowi zezwolił nawet na szybsze tempo jazdy, które silny konik syberyjski znosił wybornie.
— „Muszę być w Irkucku przy scenie spotkania się ojca z dziećmi. Co za radość! Ach, gdyby tylko nie ten ból... ślepy syn. Łzy i śmiech, wszystko w życiu się plącze“...
Robiono tedy 10 — 12 wiorst na godzinę. 28 sierpnia przejechano Bałajsk, 29–go Rybińsk, nazajutrz dotarto do Kamska. Wszędzie po miastach było głucho i pusto. Rozkaz władzy moskiewskiej, pragnącej wstrzymać najazd pustynią, do cna spełniony został przez ślepo posłuszną ludność, zresztą zatrwożoną słusznie okrucieństwami Tatarów. Nigdzie po drodze nie spotkano gospody. Żywiono się zapasami zabiegliwego Pigasowa — świetnem ciastem „pogacza“, które zapijano zabranym z Krasnojarska kumysem.
Do Birjusińska podróż szla gładko. Przy wyjeździe z tej osady zaszedł wypadek. Pigasow nagle krzyknął: Ach!
— Co się stało? — spytał zaniepokojony ślepiec.
— Nie widziałeś?... Ach, prawda, ty nie widzisz...
— Ja też nie widziałam — rzekła Nadja.
— Mój Boże! zając przebiegł nam drogę.
— Ej, Pigasow! czego tu się bać? — uśmiechnął się mimowoli Strogow, nie podzielający przesądnej wiary ludu rosyjskiego w złe znaki.
Lecz Pigasow zatrzymał kibitkę.
— Wam to nic... wyście nie widzieli... Ale dla mnie to przeznaczenie, omen!
Smagnął konia, zasępiwszy się. Ale mimo złego prognostyku dzień przeszedł bez wypadku.
W Alsalewsku na progu pustego domostwa Nadja znalazła dwa noże syberyjskie. Dała jeden Michałowi, sobie zachowała drugi.
Przejeżdżano ostatnie odnogi wzgórz Sajańskich. Pigasow, tak przedtem gadatliwy, stracił humor, milczał stale. Jakkolwiek inteligentny, nie mógł pozbyć się przesądności ludzi północy. Kibitka za to pędziła co się zowie. Właściciel wobec rzuconego nań uroku, już nie uważał za stosowne oszczędzać konia.
Jednak zła wróżba zdawała się spełniać! O trzydzieści wiorst przed Niżnym Udińskiem podróżni ze zdziwieniem natrafili na ślady spustoszenia, które mnożyły się po drodze i zajmowały wielkie połacie ziemi. Nie mogły to być wyniki uchodźtwa. Stratowane dokoła trawy, domy, leżące w zgliszczach, albo porozbijane świadczyły, że przeszła tędy — i to bodaj ledwo przed 24 godzinami — nawała wraża, wielka armja. Nie mogli to być Tatarzy Feofara; ci byli daleko za nimi.
— Jakiż to nowy wróg idzie przeciw Rusi? — rozmyślał ze ściśniętem sercem Strogow, któremu Nadja opisywała napotkane po drodze objawy zniszczenia.
Z pewną ostrożnością posuwano się przecież dalej.
Rankiem 8 września koń zatrzymał się, nie chciał postąpić kroku. Sirko zawył żałośnie. Mikołaj zeskoczył z kibitki. Wrócił wzruszony.
— Na drodze leży trup włościanina! Musimy go pogrzebać, aby go nie rozszarpały zwierzęta...
— Nie! nie wolno nam zatrzymać się ani godziny! — zakrzyknął Michał.
I kibitka ruszyła. W istocie, gdyby chciano grzebać po drodze wszystkie trupy, niepodobna by nigdy przybyć do Irkucka. Spotykano je teraz rozpostarte grupami po dziesięć i dwadzieścia zabitych na tle okrutnej ruiny osad ludzkich.
Miasteczka, których nazwy wskazywały, że założone zostały przez zesłańców polskich, nosiły ślady grabieży i podpaleń.
Tegoż dnia pod wieczór, gdy zarysowały się przed nimi kopuły Udińska, Nadja zakomunikowała Michałowi, że widać łuny na horyzoncie. Czy podpalały miasto wojska rosyjskie z rozkazu władzy, aby nie dało wrogom przytułku, czyto Tatarzy zażegli opuszczoną przez ludność siedzibę — trudno było rozstrzygnąć. Ostrożny Strogow doradził skręcić z głównej drogi i objechać miasto zdaleka.
Pigasow zawrócił konia...
Nagle w ciemnościach błysnęło, gwizdnęła kula, koń padł. Jacyś jeźdźcy otoczyli kibitkę. W mig trzej podróżni znaleźli się w więzach. Strogow, choćby widział, nie znalazłby czasu do obrony, tak znienacka rozegrała się ta scena w mrokach nocy. Za to mógł słyszeć, co mówili napastnicy.
Z urywków rozmowy wniósł, że znalazł się w pętach Tatarów, stanowiących trzecią kolumnę najeźdźców — złożoną z hord Kokandy i Kunduzy, operującą w tym pasie zawczasu według planu Ogarewa, przed połączeniem się w okolicach Irkucka z dwiema innemi armjami Feofara.
Groza położenia dla stolicy Syberji — Irkucka wzrastała. I było niepojętem, że zaciśnięte wargi ślepego jeńca mruczały jeszcze „Dojdę!“
Troje więźniów, z którymi obchodzono się brutalnie, znalazło się nazajutrz w pochodzie tatarskim. Nadja znosiła, jak zawsze, z godnością ciężki los. Mikołaj ledwie tłumił oburzenie. Strogow pod zrezygnowaniem taił energję myśli o ucieczce przy lada sposobności.
Barbarzyńcy, słysząc, że jest ślepy, dali mu ślepego konia: „A może widzi!“ mówili. Nieszczęsne zwierzę, którem jeździec nie był w stanie kierować, pędzone ukłuciami i biczami drwinkarzy, szalało, uderzało się w biegu o drzewa przydrożne. Nagle galopem rzuciło się w bok — ku przepaści. Nadja i Mikołaj wydali krzyk rozpaczy.
Koń stoczył się w przepaść — złamał obie nogi. Strogow, cudem osunąwszy się z siodła nad wyrwą, ocalał, nie doznawszy nawet rany. Zwierzęciu dano zemrzeć w parowie, nie dobiwszy go nawet ciosem łaskawym. Michał, przytroczony do siodła jednego z jeźdźców, zniewolony był odtąd iść pieszo za nim. „Człowiek z żelaza“ — szedł bez skargi!
Na jednym z postojów za Chibarlińskiem, gdzie Tatarzy zalewali się obficie wódką, zdarzył się wypadek okrutny, który pociągnął ważne za sobą następstwa. Dotąd cudem Nadja została uszanowana przez żołnierzy — budziła w nich jakąś przesądną obawę chłodną dumą swego spojrzenia, niby istota wyższa. Tu naraz zbliżył się do niej jakiś dzikus — chciał jej zadać gwałt.
Strogow nic nie widział. Ale Pigasow ujrzał szamocącą się w ramionach żołdaka dziewczynę. Bez chwili namysłu, niemal instynktownie, wyciągnął z olstr przy siodle tatarskiem pistolet i gruchnął w pierś żołnierzowi, rażąc go śmiertelnie. Kamraci zabitego chcieli rozszarpać wybawcę Nadi.
Ale oficer na odgłos wystrzału zerwał się — przybiegł — rozkazał przywiązać nieszczęsnego Mikołaja w poprzek do siodła konia i zakomenderował: „Odjazd!..“ Cały oddział odjechał galopem..
Powróz, tajnie przegryzany przez Strogowa, pękł przy nagłem puszczeniu się w galop konia, za którym jeniec wlókł się dotąd. Pijany jeździec nie spostrzegł zguby.
Michał Strogow i Nadja zostali sami na drodze.
Byli znowu wolni... Ale porzuceni złośliwie na pustyni bez środków do życia, bez sposobu do dalszej podróży. Utrata wiernego przyjaciela krwawiła im serca. Tatarzy znikli w obłoku kurzawy, unosząc swoją ofiarę.
Michał siadł na kamieniu przydrożnym, zakrywszy ślepe oczy, głowę ścisnąwszy oburącz.
— Michale! — rzekła Nadja — dokąd zaprowadzę cię teraz.
Podniósł głowę. Był jakoby zdziwiony.
— Do Irkucka! — odparł.
— Główną drogą.
— Tak. Jest pusta, więc bezpieczna. Ci odjechali. Tamci nie prędko nadejdą. Będzie czas w potrzebie zejść na manowce.
I poszli, znowu trzymając się za ręce. Po drodze Nadja rozglądała się z troską. Czy nie leży gdzie trup Mikołaja? A może oszczędzono go dla okrutnej kaźni publicznej w Irkucku?
Doskwierał im głód. Na szczęście w jakimś domu opuszczonym znaleźli suszone mięso i suchary — posilne mimo utraty smaku. Co do wody, nie brakło jej w miejscowości, gdzie szumi tysiąc potoków Angary.
Michał nie mógł widzieć znużenia Nadi. Ale zgadywał je. „Wyczerpana jesteś, biedne dziecko“. — mówił do niej. „Nie!“ — odpowiadała. „Jeżeli nie będziesz w stanie iść dalej, poniosę cię!“ — „Dobrze!“ — zgadzała się.
Szli wciąż, wziąwszy się za ręce. Przechodzili w bród drobne dopływy Oki. Wszędzie była pustynia — wszędzie trupy i ślady pożogi. Wszelako niebezpieczeństwo nie szło przed nimi; czyhało od tyłu, skąd lada chwilę mogły zjawić się wywiadowcze oddziały przeprawiającej się przez Jenisejsk armji Feofara, zaopatrzonej już w przybyłe zgóry rzeki barki. Tedy odpoczywali o ile mogli najkrócej — po sześć godzin na dobę. I Nadja oglądała się często poza siebie.
Mówili ze sobą niewiele, urywkami. To Nadja wspominała dobroć Mikołaja, zaś on ją — wbrew własnej niewierze — pocieszał, że ten żyje. To prosił ją, aby mówiła mu o jego matce, a wtedy gotów był słuchać jej bez końca. To ku jej zdziwieniu wyrażał obawę drażliwego sumienia, że sprzeniewierzył się przysiędze, matki swej nie ocalił, a naraził misję swoją, tak ważną dla kraju. „Czy Bóg i Car mi to przebaczą?“ — pytał. „Żeś nie zniósł myśli o skatowaniu matki? Azaliż to może być grzechem?“ — odpowiadała zapytaniem. Z kolei wyrażała obawę szlachetnego serca, że, nie mając listu cesarskiego, nie znając jego treści, dąży do Irkucka już tylko dla niej — dla przyprowadzenia jej do ojca. Odpowiadał jej: „Mylisz się! Wystarczy, jeżeli zjawię się przed W. Księciem, zanim zdąży Ogarew“. Ale miała wrażenia, że tai przed nią jakiś ważny sekret.
15 Września dosięgli osady Kimiltejska bez przeszkód, bez niebezpieczeństw. Wataha tatarska przed nimi najwidoczniej przeszła spiesznym marszem: zgliszcza nie dymiły, trupy rozkładały się. Awangarda armji zachodniej nie zjawiała się. To było pomyślne. Irkuck ze swemi siłami mógł wytrzymać nacisk odosobnionej kolumny.
Natomiast niepokoiło Michała ciągłe zatrzymywanie się Nadji. Jej stopy były pokaleczone. Mimo wielkich sił moralnych fizyczne były na wyczerpaniu. Znajdowali się już tylko o 230 wiorst od Irkucka — tak niewiele w stosunku do olbrzymiej drogi, którą mieli za sobą — a gotowa była nieraz wykrzyknąć: „Zostaw mnie w stepie. Idź sam! Niczego się nie boję. Ukryję się. Potem ty z ojcem odnajdziecie mnie.“ Ale on jakby zgadywał tę myśl — brał ją wówczas na ręce — i niósł, a z tym drogim ciężarem postępował szybko, jakkolwiek jego stopy także krwawiły. Potem szła znowu pokrzepiona, ochocza.
W odległości dwuch wiorst zarysowała się rzeka Dinka, przecinająca drogę do Irkucka.
— Noc nadchodzi. Spocznijmy! — rzekła.
— Nadziu! ostatni wysiłek. Musimy mieć Dinkę za sobą...
„Tem pewniej będziemy mieć za sobą awangardę Feofara.“
Poszli. Powietrze było ciężkie, nieruchome. Ale na horyzoncie jawiły się czasem błyskawice. Naraz szczekanie przeleciało przez step.
— Słyszysz? — drgnęła Nadja.
Potem dał się słyszeć krzyk bolesny, rozdzierający. Ktoś wzywał pomocy.
„Mikołaj! Mikołaj!“ — zawołało dziewczę.
I pobiegła tak szybko, jakby rozpacz i nadzieja oskrzydliły ją, dały jej siły niezmożone. Michał ledwie mógł nadążyć za nią. Naraz u stóp Nadi pojawił się pies, zaskomlał — potem prowadził ją tam, skąd wydobywał się głuchy krzyk. Jego treścią było jedno imię: „Michale!“
— Tu... tu.. — wolała Nadja rozpaczliwie, dając znak kierunku Michałowi głosem.
Ujrzała scenę okrutną. Głowa, ludzka — głowa Mikołaja — krzycząca, patrząca obłędnie, napastowana przez sępa. Korpusu nie było widać. Tatarzy okrutnym zwyczajem zakopali nieszczęsnego po szyję w ziemi. Prażyło go słońce przez trzy dni. Nie miał rąk do obrony przed dzikiem ptactwem. Jeno wierny Sirko go bronił, ale i on już ustawał w boju z olbrzymim sępem. Może już trzy dni skazaniec wywoływał daremnie imię przyjaciela.
Nadja skamieniała. Pies wstąpił w ponowny bój z potężnym skrzydlatym drapieżcą. Zgłodniały nie miał już mocy. Trafiony ostrym dziobem w łeb, padł martwy przy głowie pana.
Strogow nadążył już tylko na ostatnią chwilę, aby z ust konającego usłyszeć te wyrazy:
„Żegnajcie, przyjaciele. Rad jestem, żem was jeszcze ujrzał. Módlcie się za mnie.“
Daremnie Strogow z Nadją ryli rękoma, odgarniali piasek — odkopali wpół męczennika. Ale serce już nie biło. Nadja przyklękła do modlitwy. Strogow ponownie zasypywał zwłoki. Przy panu złożył wiernego Sirko.
Wtem stepem poszedł głuchy pobrzęk.
— Patrz, Nadju, patrz! — co tam?!
— Tatarzy! — jęknęła przerażona.
Szły awangardy armji Feofara. Ten, który skonał, ocalił ich przed nową niewolą. Za jego ostatnim krzykiem zeszli daleko na manowce. Byli niewidzialni dla przeciągających wojsk w pomroce wieczora, zdala od bitej drogi.
— Muszę dokończyć pogrzebu; nie oddam jego ciała wilkom i sępom na pożarcie.
Sypał mogiłę.
— A teraz w drogę, Nadziu!
Główny szlak był zajęty przez hordy tatarskie i ich obozy, rozciągnięte długim wężem. Nadja i Michał musieli skręcić w bok. Udawali się na południo-wschód. Znajdowali się teraz o sto kilkadziesiąt wiorst od Irkucka. Ale dotrzeć tam wpoprzek bezmiernego stepu przed armją, dążącą konno prostym szlakiem, nie było–ż to nad siły pieszych, znużonych, zgnębionych — ślepca i młodej dziewczyny?
Jednak szli, a 2–go października roztoczył się przed nimi olbrzymi obrus wodny — jezioro Bajkał!
Jezioro Bajkał, czyli Święte Morze, najgłębsze na ziemi jezioro (gdzieniegdzie sięga blisko 1400 metrów), trzecie z kolei co do wielkości jezioro Azji wewnętrznej, obwodu blisko 2000 klm., obszaru blisko 35000 klm. jest kolosalnem zbiorowiskiem wód słodkich, karmionem przez mnóstwo bystrych rzek, z których najznaczniejszą jest Angara, wypływająca z Jeniseju.
Na jej brzegach dzikich i pustych, gdzie śród skał mieści się niezliczona ilość mew, kruków i jaskółek — oczekiwała, zda się, śmierć Michała Strogowa i Nadję. O sto zaledwie wiorst podróży — po tylu mękach i trudach!
Los jednak tego nie chciał. Nadja, którą niósł na ręku Strogow — ona była jego oczyma, wskazującemi kierunek — nagle krzyknęła: Ludzie!
Drgnął: „Tatarzy“?
— Nie! Rosjanie!...
Omdlała na jego ręku z radosnego wzruszenia. Ale już ich dojrzano. Strogow i Nadja przybyli w samą porę. Grupa uciekinierów, włościan, żon ich, dzieci, mnichów i pielgrzymów z dalekich stron, zgromadziła się w tem miejscu, zamierzając przeniknąć do Irkucka przez Bajkał i Angarę. Chłopskie ręce pościnały grube drzewa i zbiły z wielkich bali tratwę, na której dogodnie zmieścić się mogło owych kilkadziesiąt osób. Miał ją ponieść bystry prąd na zachodniej stronie jeziora, a potem rwiste wody Angary. Tratwa miała właśnie odchodzić. Poczciwcy przyjęli na nią ślepca i młode dziewczę. Stary marynarz — poważny i milczący — objął kierownictwo.
Tym sposobem Strogow dzięki urządzeniu losu zyskał jeszcze szansę dotarcia do Irkucka. Nadja, wyczerpana, zasnęła snem głębokim, Michał, nieomal bezsenny, czuwał przy niej, ująwszy jej dłoń, pogrążony w swoich myślach. Dokoła niego mówiono o przedwczesnem zamarznięciu wód tego roku, (w istocie temperatura spadła nagle poniżej zera), o sporych krach, śród których przebijać musiała się tratwa. Chodziło o to, aby, nagromadzając się, nie zatamowały im wejścia do Angary. Wszelako na razie — jak miarkował z rozmów — kry te opóźniały tylko przybycie do ujścia rzeki, co było na rękę podróżnym, bowiem bezpieczniej było płynąć nocą po falach Angary śród brzegów, na których z obu stron grasowali najeźdźcy. Śród ciszy na jeziorze ulatywały pod niebo głosy mnichów, intonujących śpiewne modlitwy z powtarzającem się stokrotne „Sława Bogu“!...
Nadługo przed zmierzchem dosiężono ujścia Angary i zatrzymano się celem naprawienia tratwy w małym porcie Liwenicznaja — śród skał granitowych. Zamarło w nim życie zupełnie wobec warunków chwili. Już miano odbić od brzegu, gdy z domku na przystani wybiegło dwuch ludzi, krzyczało i machało rękoma zdala, widocznie dopraszając się, aby przyjęto ich na pokład. Nadję obudziło ich wołanie.
— Co się stało? — spytał Strogow.
— Nasi towarzysze z gór Uralu, dziennikarze!
Strogow drgnął. Przekładał rozsądnie zachowanie incognito śród obcych ludzi. A tu zjawiali się ludzie, którzy wiedzieli obecnie, kim był mniemany Korpanow.
Korespondenci ofiarowywali marynarzowi złoto.
— Wejdźcie — odparł sucho — tu się płaci tylko narażeniem życia.
— Nadziu! — rzekł cicho Strogow — gdy wejdą, przyprowadź ich do mnie.
— Dobrze.
Francuz i Anglik byli rozpromienieni. Opuściwszy armję Feofara, oni też zostali odcięci od rzeki Dinki przez nagłe wysunięcie się z południa trzeciej kolumny Tatarskiej. Dotarłszy do portu Angary, zrozpaczyli o możności przedarcia się do Irkucka, nie znalazłszy tu ani statków, ani łodzi, które zdawna uniosły zbiegłą ludność. Aż oto przysłużyła się im przypadkowa tratwa.
Wtem na ramieniu Joliveta spoczęła czyjaś ręka. Odwrócił się, krzyknął radośnie. Stała przed nim urocza Liwonianka. Uczyniła gest milczenia palcem na swoich drobnych ustach. Jolivet powtórzył gest Blountowi. I obydwaj poszli za Nadzią wzdłuż tratwy. Można wyobrazić sobie ich zdziwienie, gdy ujrzeli przed sobą Strogowa, który według nich już dawno musiał przebywać na tamtym świecie — oraz ich współczucie, gdy Nadja szepnęła im:
— „On nie widzi. Tatarzy go oślepili.“
Rozmowa między ślepcem a nimi była lakoniczna.
— Zechcecie panowie zatrzymać w tajemnicy moje nazwisko i charakter mej podróży. Proszę o to. Czy dotrzymacie?
— Pod słowem honoru, tak! — rzekł Francuz.
— Słowo gentlemana! — uroczyście potwierdził Anglik.
Korespondenci półgłosem zakomunikowali Strogowowi ważne nowiny. Trzy kolumny tatarskie już dokonały operacji zjednoczenia się i ruszyły na Irkuck.
Jolivet przed udaniem się na spoczynek, ścisnął rękę Strogowowi:
— Proszę o wybaczenie, żem nie pożegnał pana wówczas w Iszymie. Ale nie spodziewałem się wtedy, że naznaczysz taką znakomitą krychą pysk... tego łotra, Ogarewa.
— I wziąłeś mnie za tchórza. Nie mam ci tego za złe. W Iszymie ja także brzydziłem się sobą...
Gdy odchodzili, Blount rzekł do Joliveta:
— „To człowiek, jak się patrzy!“ Pamiętam to słowo cesarskie. Wpadło mi do ucha na balu w Kremlu.
Jolivet zamyślił się i odparł sentymentalnie:
— On jest promienny i gorący i wysoki, jak te gejzery, które strzelają z głębokiego dna Bajkalskiego jeziora. Dziwnie piękni ludzie wyrastają z mrocznych nizin ludowej duszy rosyjskiej.
Lodowce tarły się o belki tratwy. Pobożni mnisi półgłosem nucili psalmy. Dusze Strogowa i Nadji kołysały się między niepewnością i nadzieją. Jednak zbliżali się wciąż do celu podróży!
Księżyc był na nowiu. Już o ósmej wieczorem głęboka ciemność spowiła niebo i dolinę Angary. Z pośrodka rzeki brzegi były dla płynących niewidzialne. Sprzyjało to zamysłom uchodźców. Rozsypane po wybrzeżach eszelony tatarskie nie mogły ich dostrzedz.
Z wielu względów pożytecznym był i wczesny przepływ kry. Aczkolwiek utrudniał podróż i zniewalał kierownika tratwy wraz z jego ludźmi do ciągłej walki z lodowcami zapomocą wielkich drągów, to przecie zdawało się, że to sama natura nagromadzała te odłamy lodu na rzece, aby zatamować Tatarom dostęp do Irkucka dogodną w innej porze roku drogą wodną. A zarazem owe kry, wielokształtne i ogromne, ścierające się i pękające, przykrywały wysokością swoją i zagłuszały hukiem pochód tratwy w pośrodku szerokiej rzeki, gdyby jakoweś oczy, śledzące z wybrzeży, mogły przebić mgłę nocną i jakoweś uszy rozróżniły odrębny ton śród poszumu fal. Pielgrzymi umilkli — modlili się teraz w sercach...
Najgorszem było, że temperatura spadła nagle, dął mroźny wicher i kłuł poprostu twarze podróżnych. Jolivet i Blount, przytuleniu do siebie, starali się wzajem ogrzać tym aljansem anglo–francuskim. Nadja i Strogow znosili chłód bez skargi, jakkolwiek dotkliwie cierpieli. Strogowa zajmowała tylko jedna myśl: oby narastająca kra nie zatrzymała tratwy przed dopłynięciem do Irkucka. Nadja, zbliżając się do Irkucka, mimowoli ścigała obraz dawno niewidzianego ojca wygnańca, przypominała słowa zmarłej matki, które miała mu zawieźć; poczem myślała o tem, jak wskaże ojcu bohaterskiego „brata“, który mu przywiódł córkę, a sprawionego przez się cudu sam nigdy nie zobaczy! Serce jej ściskało się boleśnie...
Jolivet spojrzawszy na nią, mruknął do Blounta:
— O niej możnaby stworzyć poemat, gdyby nie to zimno...
Blount odparł:
— Na tym mrozie ścina się nawet proza dziennikarskich pomysłów...
Naraz mroki nocy rozdarło czerwone światło. Paliły się wsi i lasy nadbrzeżne. Refleksy ognia na wielokątnych kryształach płynącego lodu sprawiały widok czarodziejski.
Z tym pożarem wiązało się nowe niebezpieczeństwo, nie dające się odparować. Sygnalizował je koledze po fachu Jolivet. Opuściwszy dłoń w rzekę poczuł niezwykłą konsystencję wody — oblepił mu palce niby tłuszcz płynny — zbliżył je do nosa, wzdrygnął się pod wrażeniem przykrego zapachu.
— Kolego! — szepnął do Blounta — płyniemy po fali nafty.
Obaj jęli porozumiewać się cichaczem. Stanęli wobec zagadki, mogącej mleć kilka różnych rozwiązań. Czy to trysnęło z podwodnej studni artezyjskiej źródło naftowe? Bywa to na morzu Kaspijskiem, na jeziorach chińskich... Czy to Irkuck próbował bronić się w ten ryzykowny sposób? Czy raczej Tatarzy naśladowali uroczystości Bakińskich czcicieli ognia, zapalających na rzece płynące strugi nafty — rozleli naftę po wodzie, aby w danej chwili zapalić: morze ognia mogło dojść do Irkucka. Dziennikarze nie obawiali się nieostrożności ze strony pasażerów tratwy; nie palono na niej światła. Ale starczyła iskra z zajętego na brzegu pożarem lasu — a tratwa mogła znaleść się w objęciach ognia. Zadecydowali przecie nie płoszyć towarzyszy widmem niebezpieczeństwa, które nie było pewnością, nie dawało się odpędzić zawczasu, w razie urzeczywistnienia zostawiało jedyną możność: skoku w wodę i dostania się wpław do brzegu.
— Tylko jeden z nas nie ocali się — rzekł ze smutkiem Jolivet.
Pomyślał o ślepcu.
Ale teraz jawiło się nowe, bliższe niebezpieczeństwo. Ostrooki Blount dojrzał przesuwające się po lodowcach przed nimi szare postacie.
— Tatarzy! — wskazał je marynarzowi z grozą w głosie.
— Nie jest tak źle! — odparł tamten. — To tylko wilki. Ale trzeba się będzie bronić przed niemi. I to bez hałasu.
W istocie w kilka chwili potem wściekle z głodu i mrozu zwierzęta natarły na tratwę. Mężczyźni osłonili grupę kobiet i dzieci, skupionych wpośrodku, tocząc trudną walkę z napastnikami, gdyż nie można było puścić w ruch głośnej broni palnej. Walczono drągami, pałkami, nożami. Francuz i Anglik nie próżnowali; ich ręce były zadrapane pazurami, pogryzione zębami wilczemi, ale zarazem splamione krwią zarzniętych krzywdzicieli.
Wszelako bój nie był łatwy. Miejsce zepchniętych z tratwy, zabitych, odpędzonych zajmowały nowe stada. „To niema końca!“ — wyrzekał zrozpaczony Jolivet. Strogow, aczkolwiek ślepy, czołgał się po tratwie, namacywał czworonogich wrogów, ciął potężnie na prawo i na lewo. Ale oto dziesiątek potwornie wielkich okazów wkroczył na tratwę, łyskał gorejącemi ślepiami, rozwierał z wyciem chciwe gardziele — obrońcy wyczerpani długą walką, toczoną w milczeniu, już słabli... Groziła katastrofa...
Naraz stał się cud: napastnicy pierzchnęli z tratwy, z lodowców, z brzegu — skryli się. Cud wyjaśniał się prosto. Osaczona przez wilki tratwa wpłynęła w strefę ognia. Płonęła osada Poszkawsk. Wilki, żerujące z natury w mroku, strwożone wobec światła, umknęły na widok pożaru.
Ale ten ratowniczy dla uchodźców ogień był znamieniem nowego niebezpieczeństwa: tratwa dostała się w pas operacyj armji tatarskiej, manewrującej na obu wybrzeżach. Płonęły liczne domy — całe miasto... Słychać było wycia tatarskich podpalaczy. Jolivet i Blount zadrżeli; oni jedni wiedzieli, czem zagraża iskra tratwie, sunącej po plamach nafty, tworzących łańcuch na wodzie. Jaskrawość ognia nadto mogła odkryć placówkom tatarskim przemykanie się wędrowców — Rosjan. Ale kryły ich cienie wysokich lodowców. I podróżni minęli wreszcie pas pożaru i znaleźli się znowu na ciemnej rzece. Byle tylko dobić się do Irkucka przed świtem... byle tratwa płynąć mogła dalej...
Nadzieja ta okazała się zawodną. Nagle przed podróżnymi stanęła barjera lodu — krzepkie kry stoczyły się w mur granitowy. Tratwa zatrzymała się.
Michał Strogow już wcześniej odgadł z zahamowania biegu bliski zator. Zbliżył się do Nadji i cicho spytał.
— Jesteś gotowa?
— Gotowa! odparła, jak ongi.
Naraz z brzegów rozległy się wycia. Wstawał szary świt. Wędrowców dostrzeżono. Posypał się grad kul z prawa i z lewa na nieszczęsnych podróżnych. Ich los był zdecydowany — śmierć patrzyła z każdego brzega.
— Nadziu! prowadź mnie — rzekł Strogow — ale bacz, aby nikt nie widział, że schodzimy.
Dwa cienie ludzkie ześlizgnęły się ze skraju tratwy. Wstąpiły mężnie między kręte wąwozy śród ruchomych gór lodowych przed nimi. Jakieś kule szły ich śladem, ale rozbijały się o osłaniający ich mur lodu. Szli przez dłuższy czas po skupionej krze, aż wyszli nareszcie tam, gdzie rozwarło się przed nimi znowu gładkie zwierciadło wód. Już zdala doszły ich jęki i gwizd kul.
— Biedni towarzysze nasi! — westchnęła Nadia.
Wstąpili na krę, która odłączyła się od zbitej masy lodu. Prąd zawracał tutaj. Napływ kry, odbijającej się od brzegów, potworzył wiry. Kra poniosła ich.
— Widzę światła wielu domów — rzekła Nadja, — To już chyba Irkuck!
W istocie znajdowali się już tylko o pół wiorsty od upragnionego celu.
— Nareszcie! — szepnął wzruszony głęboko Strogow.
A wtem Nadja wydała głośny okrzyk.
Strogow odwrócił się na ten krzyk — wyprostował się na chwiejącej się pod nim krze. Rękę wyciągnął w kierunku miasta. Jego postać, cała oblana niebieskawemi blaskami, zdawała się posągiem zgrozy. Oczy jakby otworzyły się na światło, zawołał:
— Ach, sam Bóg jest przeciwko nam!
Irkuck — stolica Syberji Wschodniej, ludna, licząca naówczas 30 tysięcy stałych mieszkańców, leży na prawym brzegu Angary, uderza oczy malowniczem położeniem rozsypanych na wzgórzach domów, nad któremi panują szczyty Katedry prawosławnej. Kopuły dzwonnic, minarety, budowle japońskie nadają miastu styl wschodni, smak bizantyński i chiński wiąże się zajmująco z doskonale europejskim smakiem, noszącym znamię nowinek Paryża w charakterze budowli i ruchu ulicznym.
W okresie wypadków naszej powieści ta siedziba generałgubernatorska i wielka arena handlu biła życiem podwójnem i potrójnem, gdyż przyjęła pod skrzydła swoje olbrzymią ilość uchodźców, kryjących się za jej murami fortecznemi, bronionemi przez dwutysięczny garnizon, złożony z pułku kozaków i korpusu żandarmów.
W Irkucku zamknął się brat Cara, Wielki Książe, od chwili inwazji, o której wieść doszła doń podczas powrotu z podróży nad morze Ochockie, przedsięwziętej w celach politycznych. Inwazja zamykała dlań komunikację z Europą. Od czasu przerwania drutów telegraficznych, Irkuck był odosobniony od świata.
Wielki Książe zachował zimną krew. Zorganizował według możności obronę. Wiedział o pogromach oddziałów rosyjskich przez przeważające liczebnie hordy tatarskie pod Iszymem, Omskiem i Tomskiem. Wiedział, że na posiłki z Europy nie prędko liczyć może. Ale postanowił nie oddać żadną miarą stolicy i wytrzymać do ostatniego tchu oblężenie.
Uciekająca do miasta ludność zniosła olbrzymie zapasy żywności i broni.
Z rozkazu Księcia zniszczono dwa mosty, prowadzące na niedające się obronić zarzeczne przedmieście starożytnego miasta, powstałego w r. 1611 przy zbiegu Irkutu i Angary. Zachęcona przezeń ludność cywilna — kupcy, włościanie, wygnańcy — pomagała żołnierzom w sypaniu okopów, ryciu rowów, podnoszeniu fortów.
Osaczająca Irkuck trzecia kolumna tatarska była zbyt słabą, aby wziąć miasto szturmem. Oblegający oczekiwali przybycia dwuch wielkich armji Feofar–chana. Połączenie nastąpiło 25 września na polach Angary. Zamknięci w mieście nie mogli temu przeciwdziałać.
Obecnie kierował operacjami oblężniczemi nieznany Wielkiemu Księciu oficer rosyjski, sprawny inżynier, Iwan Ogarew. Zniewolony został podjąć regularne oblężenie, gdyż do szturmu brakło mu dział i siły tatarskie stopniały w poprzednich bitwach. Zresztą dwie próby wzięcia miasta spotkały się z potężnym odporem załogi i ludności, zakończyły się wielkiemi stratami dla szturmujących.
Ale przeciągnięcie się oblężenia wobec zasobów i energji obrońców groziło najeźdźcom katastrofą. Wiedział Ogarew, że armje rosyjskie maszerowały z gubernji Jakuckiej na odsiecz miastu, że skoncentrowały się nad Leną i w ciągu dni sześciu mogą zajść tyły tatarom. Trzeba było wziąć stolicę przedtem. Odebranie jej od osłoniętych fortami byłoby już dla Rosjan zadaniem nader trudnem.
Tedy Ogarew postanowił użyć podstępu — zdobyć miasto zdradą. Przystąpił z namowy Sangarry do wykonania chytrego planu...
Wieczorem dn. 2 Października odbywała się w pałacowej sali wielka narada wojenna, której przewodniczył sam Wielki Książe.
— Pomimo ciężkiej pozycji — rzekł, wskazując przez okno przednie placówki armji oblężniczej — nie tracę nadziei, że odpędzimy te hordy od naszej stolicy. Ręczy mi za to postawa patriotycznej ludności. Dzięki Bogu nie cierpimy głodu, nie poddaliśmy się epidemji. Za sześć dni — tak sądzę na mocy ostatnio doszłej do mnie depeszy — winniśmy otrzymać posiłki: 50 tysięcy pod wodzą Generała Kisielewa. Byle tylko nie zatrzymały ich mrozy i śniegi...
Poczem zwrócił się do generała Woroncowa:
— Obejrzymy jutro roboty na prawym brzegu Angary. Na rzece podobno pojawiły się w wielkiej ilości kry... To mnie trochę niepokoi... Z tej strony nie jesteśmy dosyć osłonięci.
Obecny przy naradach nad środkami obrony stolicy przedstawiciel kupiectwa ozwał się:
„Wasza Wysokość pozwoli zauważyć, że to zjawisko jest zwykle u nas o tej porze. Ale widziałem już spadek temperatury niżej zera o 30 i 40 stopni. A jednak Angara nie zamarzała całkowicie. Tak bystre są jej wody. Jestem pewny, że od strony rzeki Tatarzy nie zdołają przeniknąć do miasta, bronionego przez ludność z takiem poświęceniem.“
— Właśnie pragnę zanieść do Waszej Książęcej Mości prośbę — rzekł policmajster — od...
— Od kogo? — spytał książę wobec zawahania się mówjącego.
— Od 500 politycznych zesłańców, przebywających w mieście. Są między nimi medycy, profesorowie, nauczyciele, liceiści...
„Dotąd za pozwoleniem Waszej Książęcej Mości brali udział w obronie i dowiedli swego patrjotyzmu.“
— Czego żądają?
— Pragną stworzenia własnego Korpusu śmierci. Są to najlepsi żołnierze!
— To są całą duszą Rosjanie! — rzekł ze wzruszeniem Wielki Książe. Nie mogę odmówić im prawa bicia się za ojczyznę. Ale skąd wezmą odpowiedniego dowódcę?
— Jest już taki, który odznaczył się nieraz.
— Rosjanin?
— Tak jest. Z prowincji Bałtyckich. Zowie się Wasyli Fedor.
Tym zesłańcem był ojciec Nadji. On to opieką lekarską zyskał miłość wygnańców, a teraz natchnął ich poświęceniem w walce z najeźdźcami, dał przykład bohaterstwa, rzucił myśl o stworzeniu własnego korpusu, acz skromny nie pomyślał o zajęciu stanowiska komendanta.
— Czy dawno jest w Irkucku? — spytał W. Książe.
— Od dwuch lat... Sprawuje się wzorowo.
— Przedstawić mi go niezwłocznie!
W półgodziny potem przed W. Księciem stanął człowiek wysoki, lat 40–stu, z długą brodą, o twarzy poważnej i smutnej, zdradzającej, że całe życie Wasylego Fedora zawierało się w cierpieniu i walce. Zresztą rysami przypominał córkę. Wiedział z listu Nadzi, że po śmierci matki wyjechać miała 10 Lipca. Inwazja nastąpiła 15 Lipca. Jeżeli Nadzia nie przybyła dotąd, uprzedzając najeźdźców, znaczyło to, że wpadła im w ręce podczas podróży. Dręczony niepokojem ojciec pałał podwójną nienawiścią do dziczy tatarskiej.
— Wasyli Fedorze! Czy twoi towarzysze rozumieją, że chcą wziąć na siebie obowiązek poniesienia głowy w pierwszych szeregach, oddania życia do ostatniego człowieka?
— Wiedzą. Po to chcą stworzyć korpus śmierci.
— A ciebie mieć pragną za szefa.
— Mnie?
— Chcesz oddać życie?
— Skoro jest Rosji potrzebne — tak!
— Komendancie Fedorze, nie jesteś odtąd zesłańcem.
— Jakże będę mógł dowodzić tymi, co są zesłańcami jeszcze?
— Już nie są nimi — od tej chwili.
Wielki Książe przy swoich szerokich pełnomocnictwach wiedział, że brat jego cesarskim manifestem potwierdzi ten wyrok, w którym mądra sprawiedliwość łączyła się z dobrą polityką. Stanął przy oknie — patrzył na płonące na przedmieściach domy, na płynące po zaczerwienionych wodach, błyszczące refleksami pożaru lodowce i rozmyślał...
Był teraz sam. Wasyli Fedor odszedł. Rozeszli się członkowie Rady.
Wtem powstał hałas za drzwiami. Wszedł adjutant książęcy; wzruszony zameldował...
— Wasza Cesarska Wysokość! Przybył goniec od Najjaśniejszego Pana.
Oficerowie sztabowi, rozchodzący się po posiedzeniu Rady Wojennej, stali zelektryzowani, zgorączkowani u podjazdu pałacowego. Ujrzeli gońca Cesarskiego. Gdyby zastanowili się, uznaliby to za niemożliwość...
Wielki Książe żywo postąpił ku adjutantowi:
— Goniec od Cara. Dawaj go tu!
Wszedł człowiek o twarzy, znamionującej wielkie znużenie. Miał na sobie ubiór włościanina syberyjskiego, zniszczony, podarty podziurawiony przez kule. Rana, źle zabliźniona, szpeciła jego policzek. Nędzne obuwie świadczyło o trudach długiej pieszej podróży.
— Wasza Książęca Wysokość?! — krzyknął odprogu.
— Tyś kurjer cesarski?
— Tak.
— Skąd?
— Z Moskwy.
— Wyjechałeś?
— 15 Lipca.
— Nazywasz się?
— Michał Strogow.
To był bezczelny przywłaszczyciel, Iwan Ogarew.
Korzystał z tego, że nikt go tu nie znał. Wielki Książe oddalił gestem oficerów, którzy, uległszy wrażeniu, wbrew etykiecie, wtłoczyli się za gońcem do sali.
On i fałszywy Strogow pozostali sam na sam. Mierząc „gońca“ badawczem spojrzeniem, W. Książe zapytał:
— Gdzie był Cesarz 15 Lipca?
— W noc z 14 na 15 w Kremlu na balu.
— Masz list od Niego.
— Oto jest.
W. Książę rzucił okiem na lakoniczne pismo.
— List był dany ci w tym stanie?
— Nie! Zdarłem kopertę. Aby przy ewentualnej rewizji zamaskować przed żołnierzami Emira charakter listu.
— Dostałeś się do niewoli?
— Tak, na dni kilka. Dlatego przybywam 2 Października po 79 dniach podróży. Winienem był przybyć wcześniej.
W. Książe wczytał się w znane pismo Cara. Nieufność pierwszej chwili pierzchła. List był autentyczny. Człowiek dawał odpowiedzi trafne. Doniesienia były pierwszej wagi.
— Michale Strogow, znasz treść pisma?
— Znam! Musiałem wbić sobie ją w pamięć, aby powtórzyć tekst Waszej Wysokości, gdyby list mi zabrano.
— Wiesz, że ten list nakazuje nam umrzeć raczej, niżeli poddać miasto?
— Wiem.
— Wiesz, że donosi o ruchach naszych armij celem wstrzymania najazdu?
— Wiem... Ale te ruchy nie urzeczywistniły się.
— Co chcesz rzec przez to?
— Mówię o Iszymie, Omsku, Tomsku, gdzie nasi zostali osaczeni.
— Ależ nasze pułki kozackie jeszcze nie starły się z Tatarami.
— Mnóstwo razy, Wasza Książęca Mość!
— Odepchnięci?!
— Niestety! Wobec przewagi liczebnej wroga.
— Gdzież były te starcia?
— Pod Koływanią, Tomskiem.
Dotąd mówił prawdę. Lecz aby zgnębić obrońców Irkucka, przesadził triumf wojsk Emira — dodał kłamliwie:
— A poraz trzeci pod Krasnojarskiem.
— A ta potyczka? — rzucił książę przez zęby.
— To była bitwa.
— Bitwa?
— 20000 Rosjan, przybyłych od granic guberni Tobolskiej, walczyło z 50000 Tatarów. Mimo cudów odwagi, nasi zostali rozbici w proch.
— Łżesz! — krzyknął, książę, nie mogąc pohamować gniewu.
— Mówię prawdę — odparł zimno Strogow. Byłem świadkiem tej batalji. Tam dostałem się do niewoli. Odbyła się 2 września. Dzięki temu zwycięstwu siły Tatarów ześrodkowały się naokół Irkucka.
Książe opanował się. Dał poznać Ogarewowi, że nie wątpi o prawdzie jego doniesień.
— Liczysz te siły na...?
— Na 400000 ludzi!
Była to przesada znaczna, zmierzająca do celu zdrajcy. Książę cicho zapytał.
— Więc nie otrzymam pomocy z zachodu?
— Żadnej, Wasza Książęca Mość.
— A więc posłuchaj, Michale Strogow! Choćby nie miała przyjść żadna pomoc od wschodu i od zachodu i tej dziczy było nie 400, ale 800 tysięcy — nie oddam dobrowolnie Irkucka!
Ogarew schylił głowę, kryjąc złość spojrzenia. Wielki książę, chcąc ukoić wzburzenie, wywołane przez okrutne nowiny, jął przechadzać się szerokiemi krokami po salonie, przystawał milczący przy oknie, wpatrywał się w gwiazdy na mrocznem niebie i w dalekie ognie oblężniczych obozów... A złe oczy szły za nim niepostrzeżenie, z ukosa, jakby wypatrywały z nienawiścią ofiarę dawno planowanej zemsty. Minął kwadrans.
— Michale Strogow! wiesz, że w liście uprzedzony jestem o tem, abym nie ufał pewnemu zdrajcy?
— Wiem.
— Który chce zyskać mą ufność, aby...
— Wydać Irkuck Tatarom. Zowie się Iwan Ogarew. Zaprzysiągł zemstę osobistą cesarskiemu bratu.
— Za co?
— Za degradację, która go poniżyła z wyroku Waszej Książęcej Mości.
— Przypominam... Ależ ten nędznik zasługiwał na to, skoro rzucił teraz na swoją ojczyznę hordy tatarów!
— Najjaśniejszy Pan nalegał mocno na uprzedzeniu Waszej Książęcej Mości o grożącem Mu niebezpieczeństwie i kazał mi pilnować się przed tym zdrajcą!
— Spotkałeś go?
— Tak. Gdyby odgadł misję moją, już bym nie żył.
— Jak umknąłeś mu?
— Rzuciłem się w wody Irtyszu!
— Jak dostałeś się do Irkucka.
— Dzięki wycieczce obrońców, którzy odparli oddział tatarski. Wmieszałem się pomiędzy nich, kiedy cofali się ku bramie miasta. Dałem się poznać i... jestem tu.
— Michale Strogow! dowiodłeś odwagi i gorliwości, o jakich nie zapomina się. Masz jakieś życzenie?
— Tylko jedno: bić się przy boku Wielkiego Księcia.
— Dobrze! Od dziś jesteś moim adjutantem. Zamieszkasz w pałacu.
— A jeżeli zjawi się przed Waszą Książęcą Mością Iwan Ogarew pod fałszywem nazwiskiem, jak zapowiada list?
— Zdemaskujemy go dzięki tobie, bo go znasz. Umrze pod knutem. Odejdź!
Ogarew odsalutował po wojskowemu — wyszedł.
Tak zdrajca wszedł pomyślnie w swą rolę. Korzystał z bezgranicznej ufności W. Księcia. Mieszkając w pałacu, znał wszystkie sekrety obrońcy. Dzierżył w ręku klucz sytuacji. Nikt go nie znał — nie bał się tedy zdarcia maski. Przystąpił do wykonania czarnego dzieła. Rzecz nie cierpiała zwłoki — posiłkowe armje mogły zjawić się za dni sześć.
Obserwował prace obronne. Wciskał się między oficerów, żołnierzy, obywateli, którzy radzi byli słuchać bez końca opowieści jego fałszywych przygód. Próbował kłamliwemi wiadomościami zachwiać obrońców, ale spotykał w nich taką patrjotyczną nieugiętość, że zaraz się cofał, aby nie obudzić podejrzeń, i sam dodawał: „pomimo wszystko — należy bronić się do upadłego.“ Tedy nikt nie przejrzał piekielnego dna duszy zdrajcy.
Mniemał przez chwilę, że ziarno jego intryg znajdzie podatny grunt śród zesłańców. Zetknął się przypadkiem z Wasylim Fedorem. Ów przyszedł do niego. Popchnęła go chimeryczna nadzieja, że „kurjer cesarski“ mógł w swoich wędrówkach napotkać Nadję i coś wiedzieć o jej losie. Ogarew widział ją przelotnie na stacji pocztowej w Iszymie, ale nie zwrócił na nią uwagi. Udał obecnie współczucie dla męki ojca, rozpytując go:
— A kiedy córka pańska wyjechała z Rosji Europejskiej?
— W tym samym czasie, co pan.
— Zatem 15 lipca?
— Tę datę wskazała w poprzedzającym wyjazd liście.
— Tak?... No, to pan powinien położyć w tem nadzieję, że nie wyjechała, bo gdyby wyjechała — musiałaby wpaść w ręce Tatarów!
Wasyli Fedor odszedł ze zdwojoną troską w sercu. Niegodziwiec, wiedział o rozporządzeniu, ogłoszonem w Niżnym Nowogrodzie, zamykającem granicę Syberji. Mógł był zakomunikować to ojcu i tem go uspokoić, ale sprawiało mu przyjemność cierpienie Fedora, przekonanego, że córka jego sama nie wyrzekła się podróży we wskazanym terminie. Ogarew wściekał się tajnie, że na pomoc zesłańca politycznego w zdradzie kraju liczyć nie może.
Rachował teraz tylko na swój spryt. Postanowił osłabić czujność obrońców miasta, zaleciwszy oblegającym pozorne rozluźnienie osaczającego łańcucha, zaniechanie na pewien czas strzelaniny, potem nacisk pozorny w dwuch punktach od północy i południa, które miały przyciągnąć siły obrońców. Natomiast rachował na to, że wyda Tatarom miasto od strony portu Bolszaja, skąd nie spodziewano się ich wcale, gdyż rzeka nie była zamarzła, a lodowce zatrzymywały dostęp łodzi i barek. Wszelako Ogarew wiedział, że po zgrubiałych w pewnej mierze i nagromadzonych w pewnej ilości krach ukryty w mrokach nocy oddział może się przedrzeć do miasta. Trzeba było tylko dać mu hasło, kiedy oblężeni odciągną stąd siły i przerzucą na rzekomo bardziej zagrożone posterunki, zaniedbawszy bronić się z tej jakoby najbezpieczniejszej strony.
W tej myśli wychodził tajnie — któż bowiem śledzić mógł wypróbowanego w patrjotyzmie gońca cesarskiego — za obręb fortów. Albo czynił to jawnie, budząc tylko podziw straży dla swej odwagi i gorliwości: wszakże jakoby narażał życie, aby wybadać stan kry na rzece, w interesach obrony, wystawiając się na kulę od strony posterunków tatarskich.
W istocie zaś szedł na lodowce dla porozumienia się z pewnym cieniem o kształtach ludzkich, skradającym się zręcznemi skokami dołem kry za wysokim murem z lodu... Temu cieniowi z wyżyn lodowców rzucał listy zawierające wskazówki dla Feofar–Chana. Cieniem była... Sangarra!
Ogarew doniósł Chanowi, że wyda mu miasto nocą z dn. 5 na 6 Października.
Zdrajca wypracował swój plan niezmiernie chytrze. Zmodyfikował go w pewnych szczegółach korzystniej jeszcze dla niespodziewanego po długiej przerwie szturmu, bądź powziąwszy pewne wiadomości o planach Wielko-Książęcych rozstawienia garnizonu, bądź popychając nieznacznie Księcia na błędne tory obserwacjami, które odpowiadały pozornym ruchom Tatarów, maskującym skryte cugi, dyktowane przez niego wspólnikom, bądź wreszcie stosując się do warunków chwili. Te sprzyjały zamysłom zdrajcy. W oznaczoną noc mur lodu poruszył się na rzece — lód topniał i spływał — dostęp od strony Angary był lżejszy.
Ogarew czuwał tajnie w ciemnej sali pałacu przed oknem, pod którem obszerny taras zbiegał ku rzece.
Obserwował pozycje obrony i zrozumiale dlań sygnały świetlne w ruchach oblężniczych. Czekano tam umówionego hasła, które miało i mogło wyjść tylko od niego.
Ktoś zapukał do drzwi jego pokoju, ozwał się głos: „Michale Strogow!“ Wzywano go do W. Księcia dla porady, gdyż W. Książę nie tylko obdarzył go pełną ufnością, lecz nadomiar przejęty był podziwem dla mądrych wskazówek „gońca“, co znał z doświadczeń życia i niewoli Tatarów, którym potrafił się wymknąć. „Jego zdrowy rozum chłopski — mawiał do oficerów sztabu — wart jest naszej nauki strategji. Radzę się go w ważnych wypadkach.“
Ogarew zmilczał na wołanie. Cóż miał do powiedzenia księciu, skoro już wszystko ułożyło się zgodnie z jego planami. Ogromne siły przerzucono na punkty dalekie od portu „Bolszaja“, które Feofar pozornie zaatakował gwałtownie wszystkiemi siłami. Adjutant odszedł od drzwi, poszedł donieść Księciu, że Strogowa niema w pałacu.
Był zmrok — biła godzina druga w nocy. Ogarew przez parterowe okno zsunął się na taras. Szedł ku rzece. Wyjął z kieszeni hubkę. Skrzesał ogień — rzucił na wody. Buchnęły płomienie... Bowiem to z rozkazu Ogarewa od dwóch dni Tatarzy wypompowywali z olbrzymich rezerwoarów pomiędzy Poszańskiem a miastem strugi nafty, które rozlewały się po rzece na prawo i na lewo i zbliżały się do miasta.
Angara, pokryta warstwą nafty, miała przynieść sama, szerzącym się słupem niebieskawego ognia, wrzącą fontanną, kolosalnemi zawojami dymu, miotającego iskry — niszczący pożar na przedmieścia skazanego na rzeź i zgubę miasta.
— Nakoniec! — wyrzekł z trjumfem Ogarew.
Pożar był hasłem. Od północy i południa Irkucka waliły armaty tatarskie. Obrońcy odpowiadali zaciekle na szturm, reżyserowany umiejętnie, zdający się groźnym, maskujący doskonale inne, w cichości i okolnie przedsiębrane pod przykryciem nocy, ruchy oblegających, sunące od obu brzegów Angary dwiema kolumnami. Dzwoniły teraz wszystkie cerkwie, głosząc przerażonej ludności niespodziewany pożar, zajmujący domy nadbrzeżne...
Ogarew cichaczem powrócił do swego pokoju. Oczekiwał chwili wejścia sojuszników do miasta, by z nimi się połączyć — osaczyć W. Księcia i głowę jego rzucić na piki tatarskie. Chwila triumfu i marzonej zdawna zemsty!
Ale gdy otworzył drzwi, wślizgnęła się za nim w pomroce postać kobieca.
— A, Sangarra! — zawołał radośnie.
Lecz to nie była Sangarra. To była Nadja.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Pamiętamy krzyk oświetlonego naraz niebieskawym ogniem Strogowa, wyciągającego dłoń na płycie lodowej ku miastu. Temu krzykowi towarzyszył krzyk Nadji. To od krzesiwa zdrajcy zapłonęła Angara... Nadja dojrzała jego twarz okrutną i szpetną w nagłym błysku ognia...
Strogow pochwycił ją w ramiona. Poczuł gorący powiew i zapach charakterystyczny płonącej nafty, wiedział, że ogień idzie sferą powietrzną i wrzenie wody nie rozpościera się głęboko. Objął silnemi ramiony Nadję — nurkował — płynął z nią pod wodą — tam nieco dalej kry spłynęły — była przestrzeń wolna — wynurzył się — jeszcze chwilę płynęli oboje — wyszli na brzeg.
Stał się cud. Strogow był u celu. Stopą dotykał upragnionej ziemi Irkucka.
— Do pałacu gubernatora! — krzyknęła Nadja. Widziała wchodzącego w podwoje Ogarewa. Biegła za nim, niepomna sobie — niepomna w gniewie, że ślepiec ledwo za nią podążyć może, nie znając kierunku...
Przed pałacem była pustka. Oficerowie, służba, wszystko pobiegło tam, gdzie był pożar — gdzie wzywano ratunku.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
— Iwanie Ogarew! — krzyknęła Nadja.
Zdrajca drgnął. Kto go nazwał tutaj prawdziwem imieniem? Kto go znał? Czyj był ten obcy głos?
Miał jedno ocalenie. Zabić istotę, która poraz drugi i trzeci rzucała mu to jedno w twarz: „Iwanie Ogarew!“ — które tu znaczyło: zdrajca!
Wyciągnął puginał — i ona miała nóż w ręku. Ale on go wytrącił. Już ją przyparł do ściany — widział jej twarz przerażoną w czerwonym blasku, który zaglądał od łun pożaru przez okno — ugodzi ją wnet śmiertelnie.
— Michale! — krzyknęła...
A on słyszał jej krzyk. Widać tym krzykiem się kierował. Bowiem już był w sali. Już stanął pomiędzy zbrodniarzem i ofiarą, — jako ongi stanął między tą samą Nadją a niedźwiedziem gór Uralu!
— Nie lękaj się! — rzekł do niej.
— Strzeż się! On ma broń!...
— On widzi. A ty nie!... — wołała przerażona.
Ale ślepiec rzucił widzącego na podłogę. I on także miał nóż w ręku.
Cóż to znaczy?! Ogarew powstał drwiący. Poznał Strogowa. Z oślepionym załatwi się w moment.
— Zamknij drzwi, Nadziu! Nie wołaj nikogo! Goniec cesarski nie potrzebuje pomocy. Da sobie sam radę z nędznikiem. No, podejdź, łotrze, jeżeli śmiesz!...
Ogarew skradał się, jak tygrys. Stąpał cicho. Nie wyda się szmerem. Zajdzie ślepca niespodzianie z tyłu. Miał długi krzywy puginał. Tamten miał tylko krótki nóż syberyjski... Nadja struchlała. Czyż można było nie przewidzieć rezultatu boju w tak nierównych warunkach?
Ale ręce skrzyżowawszy na piersi, bez tchu śledząc walkę, zdumiona spostrzegała, że ślepiec brał górę nad widzącym, gorzej zbrojny nad zbrojnym lepiej, lew nad tygrysem. Lew był spokojny. Tygrys wściekły. Daremnie mierzył między oczy ślepca. Nóż odbijał szpadę.
Ogarew drgnął. Zimny pot toczył mu się z czoła, pod którem nagle zalśniła błyskawica myśli.
— Ależ on widzi! — krzyknął...
I skulił się ze strachu przed tą myślą i padł. I odtoczył się skurczony w daleki kąt sali. Przed nim — stał wyprostowany — posągowy Strogow.
Posąg ślepca poruszył się.. Szedł ku niemu:
— Tak! widzę... widzę krychę od knuta, którym naznaczyłem cię do śmierci. Broń życia. Nikczemniku godny wzgardy — oficer ofiaruje ci pojedynek, bo byłeś oficerem rosyjskim, jak ja... Mój nóż wystarczy przeciw twojej szpadzie.
— Mój Boże! on widzi? Czy to możliwe?! — krzyknęła Nadja.
A przed jej oczyma skrzyżowały się szabla i nóż. Ogarew ochłonął — wyciągnął szablę — szabla zagórować musi nad nożem. Jednak stal krótkiego noża trafiła z trzaskiem, potężnie, w stal długiej szabli.
Szabla, wytrącona z rąk niegodnych, furknęła w powietrzu, upadła z brzękiem na posadzkę — nóż syberyjskiego myśliwca trafił w pierś zdrajcy.
Ogarew legł martwy.
W tej samej chwili drzwi się rozwarły. Na czele świty wszedł W. książę.
— Kto zabił tego człowieka? — spytał groźnie.
— Ja! — odparł Michał Strogow.
Oficer przyłożył lufę rewolweru do skroni zabójcy, gotów wypalić na rozkaz książęcy.
— Twoje imię? — spytał W. książę.
— Wasza Książęca Mość niech spyta raczej o imię zabitego.
— Znam je! To wierny sługa mego brata. To goniec cesarski.
— Nie! to Iwan Ogarew! To zdrajca!
— Iwan Ogarew — on?! A tyś kto?
— Michał Strogow!
Jak wyjaśnić to, co się stało? Nagłe przejrzenie, fantazja? — nie! Cud? — nie! Poprostu Michał Strogow nie był nigdy ślepym.
A więc cud! — boć był oślepiony... Nie cud, lecz fenomen przyrodniczy — zarazem fizyczny i moralny, który potwierdzi nauka.
Pamiętamy, że Marta Strogowa stanęła nawprost skazanego na oślepienie syna, wyciągając ku niemu ręce, że on na nią skierował ostatnie spojrzenie. Wszystkie łzy z jego serca spłynęły do oczu, które płakały mimo dumy — płakały nad zbolałą matką, nad zwichniętą misją, nad nieszczęśliwą ojczyzną. Wstrzymywane dumą nagromadziły się pod powiekami, a powstała z nich przy żarze przesuwanej szabli warstwa pary stanęła, jako obronna przegroda pomiędzy stalą a źrenicami. Znihilizowała upływ gorącego żelaza!... Był to ten sam efekt, który wydarza się, kiedy robotnik–giser, po pogrążeniu ręki w wodę zanurza ją w roztopiony metal bez żadnej krzywdy dla ciała.
Nikt–że o tem nie wiedział?
Owszem, wiedziała matka. Jej jednej tylko, gdy padła w rozpaczy, zwierzył na ucho pocieszający sekret, który napełnił go radością nie tylko widzenia, lecz odzyskania w roli ślepca wolności i dopełnienia misji, do której prześladowcom zdał się już niezdolny — wiedział, że matka potrafi milczeć.
Czemuż jednak nie odkrył swej tajemnicy Nadzi? Dlaczego ją zwodził?... Potrzeba było, aby nikt dokoła nie odgadł ani na chwilę, że jego oczy widzą i śledzą swój cel daleki.
Najlżejszy gest nieostrożny młodej kobiety — taki, jakim porozumiewamy się z widzącymi — starczyłby do zdemaskowania grającego rolę ślepca. Trzeba było wziąć na siebie straszliwy ciężar udania i przed nią — należało wykorzystać, że złudziły ją zaczerwienione powieki, opalone rzęsy, zmieniony wygląd obolałej nieco rogówki.
I stał się jeszcze jeden fakt szczęśliwy właśnie dzięki największej podłości zdrajcy. Podstawił on z drwiną otwarty list cesarski przed oczy mniemanego ślepca.
A oczy wpiły się w tekst pełnego wagi piśma, czytały go chciwie, aż wrył się w pamięć. I Strogow — pozbawiony listu — jeszcze wędrował z uporem nadziei, że ważną wieść, ocalającą księcia i stolicę Syberji Wschodniej, przyniesie do Irkucka, zanim stanie w nim Ogarew.
Spóźnił się? — nie! przybył w sam czas, aby ukarać zdrajcę i przeszkodzić zamordowaniu księcia. Przybył w sam czas, aby usłyszeć następnie, że plan Ogarewa został zwichnięty, zdradzieckie najście Tatarów od strony portu Bolszaja sparaliżowane dzięki czujności Wasylego Fedora, który na czele korpusu — wiedziony instynktem — pozostał w miejscu, gdzie tumaniony przez zdrajcę W. książę nie pozostawił zwykłej osłony. Przybył w porę dla Nadzi, aby rzucić ją w objęcia ojca — już nie wygnańca — ale uwieńczonego krzyżem zasługi z rąk książęcych Komendanta miasta Irkucka...
Cóż opowiedzieć wypada jeszcze?
Czy o tem, że w dwa dni potem nadeszły posiłki — wielka armja pod wodzą Generała Kisielewa, że hordy tatarskie odeszły od miasta, że Irkuck został ocalony, że pod jego murami rozegrała się wielka bitwa, że wojska Feofara–Chana poszły w rozsypkę, że zalew tatarski odstąpił, pozostawiając po drodze masy trupów... Te rzeczy należą już do dziejów — o tem czytelnicy przeczytać mogą w zbiorze korespondencji p. p. Joliveta do kuzynki i Blounta do „Daily Telegraph“. Albowiem obaj korespondenci, skoczywszy z tratwy w chwili właściwej, dotarli po krach do brzegu i unieśli cało swoje odważne głowy, aby zanieść je wkrótce po opisanych wyżej wypadkach do Chin. Pociągnęły ich tam echa wielkich przewrotów i wojen domowych, które opisywali teraz, łącząc przyjaźnie swoje bogate obserwacje, a nie wprawiając w zdziwienie Europy odmiennością informacji — oka bez ucha i ucha bez oka!
A reszty czytelnik się domyśla... Czyż nie daje się zgadnąć, że Michał Strogow — obecnie faworyt W. Księcia — jaknajśpieszniej zadał Nadzi pytanie:
— Siostro! czy wyjeżdżając z Rygi zostawiłaś tam serce? — i usłyszał odpowiedź:
— Nie, bracie!
I że zaraz potem nastąpiło drugie pytanie:
— To może już nie będziemy bratem i siostrą? i druga odpowiedź — milcząca, a wymowna: zarzucone na szyję Michała gorące rączki Nadzi.
Potem pocałunek — ślub, na którym oczywiście był W. Książę i cała jego świta w zwykłym blasku (tak przemijającym na ziemi) i cały sztab i osiedleńcy i wdzięczna zbawcy, który unicestwił knowania zdrajcy, cała ludność Irkucka — cała, o ile pomieścić się mogła w świątyni katedralnej...
Odprowadzały tłumy nowożeńców, wyjeżdżających do Europy. Jechali szczęśliwi do Moskwy wraz z powracającym z wygnania Wasylim Fedorem. Po drodze naturalnie zajechali do Omska, aby pozdrowić zawsze krzepką starą matkę Martę Strogową i opowiedzieć jej o sukcesie „gońca cesarskiego“ i o swojem szczęściu.
A prawda!.. Zatrzymali się jeszcze w pobliżu rzeki Dinki. Odszukali pewien improwizowany grób na bezdrożu — grób Michała Pigasowa, nadali mu piękniejszy wygląd i postawili na mogile krzyż — na znak tego, że życie jest męką... i że w niem niewinni cierpią dla zbawienia innych, którzy osiągają kropelkę szczęścia za cenę wielkich bohaterstw i poświęceń!