Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
Dekret w dwóch artykułach.

„Niżnij Nowgorod“ gościł naówczas w swoich murach 300 tysięcy ludzi, t. j. dziesięćkroć więcej, niż w zwykłym czasie. Magnesem był słynny jarmark, którego tradycje sięgają aż r. 1817. Trwa on corocznie od trzech do sześciu tygodni; a zaćmiewał w tej epoce nawet sławę jarmarku lipskiego.
Ale Strogow nie interesował się jarmarkiem. Śpieszył na przystań, nie chcąc stracić ani godziny. Lecz tu dowiedział się, że statek „Kaukaz“ odchodzi do Permi dopiero nazajutrz w południe i że lokomocja lądowa bynajmniej nie przyśpieszy jego podróży. Z konieczności trzeba było pogodzić się z tą 17–godzinną zwłoką.
Przebiegał tedy ulice, aby znaleźć posiłek i nocleg. Głód mu już dobrze dokuczał. W oberży, noszącej szumny tytuł „Hotel Konstantynopolitański“, wynajął skromny pokoik i zjadł kolację, w której bigos z kaczki, razowiec, mleko i kwas grały główną rolę. W każdym razie uczta jego była wyszukańszą od kolacji sąsiada–starowiera, spożywającego z zasady tylko kartofle z nieosłodzoną herbatą.
Ledwo rzuciwszy okiem na pokój, w którym na ścianach wisiały wizerunki świętych, a przedewszystkiem nieodzowna ikona Matki Boskiej — mimo naturalnego znużenia całodzienną podróżą, nie poddał się ponęcie łóżka. Wybiegł na miasto i jął błądzić po już pustoszejących ulicach.
Co go tak gnało?... Nie krył tego przed sobą. Pędziła go nadzieja spotkania gdzieś wypadkiem na ulicy uroczej Liwonianki. Dręczył się niepokojem o los nieznajomej. Mój Boże! wybrała się sama w taką porę w stepy, w których roiło się od band dzikich Azjatów. Nie mogła nie wiedzieć o niebezpieczeństwie, bo współpodróżni mówili tylko o tem — o buncie i najeździe. Rozumiał, iż on sam odważa się tam jechać, dla Cara i Rosji!... Ale ona dla kogo? dla kogo!... Gubił się w domysłach. „Biedactwo! nigdy nie dotrze do Irkucka!“
Po godzinnem błąkaniu się wśród ulic, zapełnionych z okazji jarmarku wozami i namiotami przyjezdnych, straciwszy nadzieję spotkania nieznajomej — (byłby to traf szczególny, gdyby o tej porze była na ulicy) — przysiadł znużony na jakimś wielkim placu. Nagle w zmierzchu wyrosła za jego ławką jakaś figura, której zbliżenia się na postrzegł. Ktoś ciężko położył rękę na jego ramieniu.
— Co robisz tutaj? — spytał szorstki głos.
Strogow zerwał się.
— Jak widzisz, odpoczywam.
— Masz zamiar spać tutaj całą noc?
— Gdyby mi się tak spodobało!
— Oho!... A nie raczysz się zbliżyć, abym cię zobaczył?
— Nie widzę potrzeby! — odparł Strogow, cofając się przed zuchwałym natrętem i na wszelki wypadek sięgając za pazuchę po broń.
Bystremi oczyma rozpoznawał, że ma przed sobą cygana. Upewniał go w tem dostrzeżony przezeń teraz z boku drogi wielki wóz z namiotem. — koczownicze pomieszkanie, służące Cyganom, czyli Zingari, mrowiem rozchodzącym się po Rosji, wszędy, gdzie można było zarobić parę kopiejek, i oczywiście tłumnie zjawiającym się na jarmarku, gdzie można było coś sprzedać, kupić i... ukraść.
Cygan stał w niepewności. „Zbliż się.“ — powtórzył ostrzej. „Zbliż się sam!“ — odparł Strogow. W tej chwili rozchyliło się płótno u wyjścia namiotu i na wozie ukazała się ledwo widoczna w zmroku sylwetka kobieca. Odwołała cygana mową, która stanowiła jakąś mieszaninę syberyjskich i mongolskich narzeczy:
— Jeszcze jeden szpieg! Poniechaj go! Chodź wieczerzać. „Papluka“ gotowa.
Strogow uśmiechnął się mimowoli. Przypisywano mu rolę tych, których sam lękał się najbardziej. Cygan odpowiedział:
— Masz słuszność, Sangaro! Zresztą niechaj wietrzą tu, ile zechcą. Nas to nic nie obchodzi, skoro jutro musimy stąd wyjeżdżać.
— Jutro?
— Tak! Sam Ojciec nas wysyła... dokąd oczy poniosą.
Nie nadając wagi treści tej rozmowy dwojga obcych osób, Strogow, odchodząc, pomyślał, że o ile nie chcieli być rozumiani, winni byli uciec się do jakiejś innej mowy, a nie jakiegokolwiek z syberyjskich narzeczy, z któremi osłuchał się od lat dziecinnych.
Przyjrzał się jeszcze ciemnym wodom Wołgi i Oki, zlewającym się tu pod Nowogrodem. W godzinę potem spał twardym snem w gospodzie na łóżku, które każdy zachodowiec uznałby za niemożliwie twarde.
Obudził się nazajutrz o 7 nad ranem. Miał przed sobą pięć godzin wyczekiwania na odjazd — dla niego wiek cały.
Zapłacił za nocleg i wyszedł na miasto. Postanowił zużyć wolny czas na przyjrzenie się jarmarkowi.
Na olbrzymich placach, rozciągających się nad rzeką — po stronie przedmieścia, a niegdyś grodu Makarjewa — kipiało różnobarwne i gwarne życie, snuły wielojęzyczne tłumy, leżały nagromadzone stosy najrozmaitszych towarów. Były tu osobne okręgi żelaza, drzewa, wełny, futer — jeziorka rybne... Były budowle wymyślne, skonstruowane z niezwykłych materjałów — domki z cegiełek herbaty, lub z połciów słoniny — swoista reklama w stylu fantazji wschodniej. Wpośród wielbłądów, koni, mułów, pojazdów i fur tłoczyli się Rosjanie, Niemcy, Żydzi, Ormianie, Grecy, Chińczycy, Indusi i t. d. napełniając różnojęzycznym gwarem przetargów i rozpraw olbrzymi plac. Ciekawi i interesanci oglądali z zajęciem kaszmiry indyjskie, broń kaukazką, zegary szwajcarskie, koronki Ijońskie, minerały uralskie, owoce i produkty zachodu i wschodu, towary z wszystkich części świata.
O potężnym biciu pulsów tego jarmarku świadczy cyfra jego obrotów handlowych; 100 miljonów rubli!

Tłum oczekiwał na przepustki.

Rozbijali tu także swoje namioty — na ten okres zyskowny kuglarze, sztukmistrze, akrobaci, wędrowni aktorzy, i piosenkarze. Obok szopy, w której widziało się tańce cyganów, sztuki żonglera, popisy linochoda, przyjezdny teatr dawał dramat Szekspira; a nieopodal ryczały lwy koczowniczej menażerji, lub pod batem tańczyły niedźwiedzie. Dziwaczna mieszanina barw i strojów! — chaos bogactw — targowisko, z którego wychodziło się, gdy już nie miało się co sprzedać, lub nie zostawało grosza, aby co jeszcze zakupić!
Spotkali się tu przypadkiem i nasi dobrzy znajomi — pp. Jolivet i Blount. Na ten raz konkurencyjni korespondenci nie zamienili ze sobą ani słowa — ograniczyli się chłodnym ukłonem powitalnym i pożegnalnym jednocześnie. Jolivet, który znalazł wyborny hotel i świetną restaurację, posłał do Paryża podniosły hymn na część jarmarku. Blount, niezadowolony z nędznej gospody i jadłodajni, które odszukał był nadto z trudem, napisał artykuł, ciskający gromy na „zdzierców Nowogrodzkiego jarmarku stanowiącego bezwstydną pułapkę na cudzoziemców.“
Objektywny Michał Strogow, który bywał tu nieraz, stwierdzał tymczasem, że jarmark tegoroczny — wbrew pozornemu gwarowi — ustępował pod względem ożywienia handlowego latom poprzednim. Niepokój nawiany przez najazd, paraliżował tranzakcje i obawiano się ryzykować pieniądze i udzielać kredytów wobec ewentualnego zamknięcia granic, dla oczekiwanych ze wschodu i przeznaczonych dlań towarów. Nie widać tu było na ten raz żołnierzy ani oficerów, najwidoczniej skonsygnowanych w koszarach. Szeptem mówiono o sztafetach nadeszłych z Moskwy na imię Gubernatora, który posiadał w tem mieście imponujący pałac.
Bliskość N. Nowgorodu z granicą Syberyjską, skąd zagrażał potomek Tatarów, którzy w XIV wieku dwakroć zdobyli to miasto — usprawiedliwiała środki ostrożności, przedsiębrane przez zaniepokojony rząd. Biura policji, otwarte dzień i noc pełne były przyjezdnych z Europy i z Azji, poddanych najsurowszej rejestracji. Strogow w przejściu usłyszał czyjś trwożny głos.
— Mają zamknąć jarmark!
Około mówiącego skupiła się zaraz gromadka osób. Padały zdania lękliwe.
— Mówią, że Tatarzy zagrażają Tomskowi.
— Policmajster otrzymał ważny rozkaz!... Zmierza tu od Pałacu gubernatorskiego.
— Oto on!
Krzyki ścichły nagle. Na czele oddziału kozaków wjeżdżał na plac policmajster. W ręku trzymał papier. Tłum otoczył go w posępnem milczeniu. Rozumiano, że ma ogłosić ważną nowinę.
Głosem podniesionym odczytał.

Dekret Generał-Gubernatora.

Artykuł I. Zabrania się Rosjanom opuszczać gubernię Nowgorodzką z jakiegokolwiekbądź powodu.
Artykuł 2. Rozkazuje się przybyszom pochodzenia azjatyckiego opuścić gubernię w przeciągu 24 godzin.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.