Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
PROWOKACJA.

Ekaterynburg, miasto powstałe w r. 1723, słynne z założenia tu pierwszej mennicy rosyjskiej, wybijającej srebrne i złote monety, znaczny centr przemysłu metalurgicznego, kipi życiem. Zwłaszcza wrzało tu życie w chwili przybycia naszych czworga pasażerów. Albowiem przerażona wieściami o najeździe tatarskim ludność z bliższych i dalszych okolic zbiegła się tutaj, szukając schronienia. Tedy dwóm dziennikarzom udało się nabyć pojazd taki sam, jaki był własnością Strogowa, — i dwa tarantasy, ciągnione przez dwie trójki żwawych koników, wynajętych na poczcie, wioząc naszą czwórkę znajomych, znalazły się w drodze na Tulugujsk i Tiumeń do Iszimu. Tu dziennikarze mieli się zatrzymać.
Nadja niemal nie zwracała uwagi na roztaczający się krajobraz. Nie przeto, że był monotonny. Ale rada, że znalazła się na Syberji, wybiegała już myślą ku ojcu, zamieszkałemu w Irkucku. A może serce jej, przejęte wdzięcznością dla Strogowa, zajęte było marzeniami o tuż przy niej siedzącym towarzyszu podróży — tak bohaterskim, tak poświęcającym się dla niej, o jej wybawcy w walce z żywiołami i z drapieżnym zwierzem. Oto „prawdziwy brat!“
Strogow był małomówny. Rad byłby także pomarzyć. Nadja czarowała go swoją odwagą i hartem. Szczęśliwy był, iż znalazł sobie „taką doskonałą siostrę.“ Ale nie oddawał się pięknym snom. Było o czem pomyśleć. Zastanawiał się nad tem, czego dowiedział się o przebranym za cygana — Ogarewie. Ważył szanse wykonania swej misji w nowych, wikłających się okolicznościach.
Nie zatrzymywano się na nocleg. Spano w tarantasie śród drogi. Blount drzemał nawet w dzień i jakoby przez sen odpowiadał monosylabami na potok frazesów swego towarzysza podróży, Alcyda Jolivet. Czasem podczas zmiany koni i jamszczyków — nasza czwórka schodziła się przy stole w zajeździe pocztowym, aby posilić się przed dalszą drogą. Francuz starał się nadskakiwać Liwoniance, nie przekraczając granic, gdyż postrzegł łacno, że jakkolwiek uprzejma, myślami błądziła gdzieś daleko. Blount nie miał zwyczaju darzyć uwagą okazów kobiecego rodzaju. Gdy Jolivet zadał mu pytanie:
— Jak panu się podoba młoda Liwonianka?
— Która? — zdziwił się Blount.
— No, siostra Korpanowa!
— A to jest siostra?
— Może babka. Ile pan dajesz jej lat?
— Nie wiem. Nie byłem przy jej urodzeniu.
Drogą, na której spotykało się czasem poważne i surowe postaci tubylców, gnających swoje stada owiec i wielbłądów, w panicznej ucieczce przed Tatarami, a czasem nie widziało żywej duszy — ciągnęła się bezmierna pustynia — czworo podróżnych przybyło do Tulugujska, potem do Tiumeni, Jaluturowska, Nowo–Zaimska. Podczas krótkich przystanków dwaj korespondenci łowili chciwie wiadomości o przebiegu najazdu. Mówiono o wymarszu kozaków przeciw Tatarom, ale dodawano: „są jeszcze daleko...“
I znowu dwa tarantasy biegły przez olbrzymi step Syberyjski, nakryty kloszem nieba... Droga odznaczała się tu tylko szeregami słupów telegraficznych, których druty już jakieś ręce porwały, i białawą wstęgą kurzu, którą konie podnosiły przed sobą i koła pozostawiały za sobą.
24 lipca zbliżano się do Iszymu.
Nagle Strogow zauważył, że sunie przed nimi pędem zakurzona kareta pocztowa. Znalazła się na jego szlaku — na torze, wiodącym do Irkucka — niespodziewanie wjechawszy nań z jakiejś zagubionej ścieżki stepowej, znanej tylko tubylcom. Jedyną myślą Strogowa było prześcignąć karetkę. Rozumiał doskonale, że w Iszymie trudno będzie o świeże konie, i przy przeprzęgu może natrafić na niebezpieczną dla pośpiechu swej misji konkurencję.
Obu jamszczykom rzucono obietnice sutych napiwków i dwa tarantasy pomknęły, jak strzała. Kiedy Strogow mijał karetkę, jakiś głos mocny, widocznie nawykły do rozkazywania, krzyknął z jej wnętrza — twarzy widać nie było:
„Zatrzymać się!“
Lecz nie zatrzymano się. Zmęczone konie przy karetce, które widać zrobiły długą podróż przez step bez wytchnienia — napróżno zdwoiły galop. Strogow, Nadja i dwaj korespondenci przybyli do Iszymu pierwsi. Karetka pozostała w tyle w obłokach kurzawy.
Okazało się, jak przewidział Strogow, że naczelnik poczty rozporządzał tylko trójką wypoczętych koni, mogących zaraz puścić się w podróż. Wynajął je. W dziesięć minut potem stały w zaprzęgu. Strogow jął żegnać się z korespondentami, którzy w Iszymie zamierzali zatrzymać się na czas dłuższy.
— A pan nie wytchniesz nawet godziny? — zdziwił się Jolivet.
— Nie! nie chciałbym się spotkać z pasażerem z karetki.
— Czyżbyś się pan go bał? — zdziwił się Blount.
— Nie... ale boję się niespodzianek.
— A więc żegnaj pan i pozwól sobie życzyć szczęśliwej podróży.
— I daj nam Boże, spotkać się jeszcze w szczęśliwszych okolicznościach, niż za pierwszym razem! — dodał francuz.
W tej chwili drzwi domku pocztowego otworzyły się. Na progu zjawił się jegomość barczysty, wysoki postawy wojskowej, z ogromnemi wąsiskami i rudemi faworytami, lat około czterdziestu:

— „Konie są moje!..“

— Konie! krzyknął do pocztmistrza.
— Niestety, brak mi na razie — skłonił się tamten.
— A te... w zaprzęgu?
— Już wynajęte — ot, przez tego podróżnego.
— Wyprządz!
Strogow wystąpił naprzód i hamując się, rzekł:
— To są moje konie.
— Nic nie znaczy! Nie mam chwili do stracenia.
— Ja też! — zauważył, wciąż hamując się, Strogow.
— Bajki!... Słyszałeś pan mój rozkaz, wyprządz i zaprządz do karetki! — zwrócił się ponownie do pocztmistrza nowoprzybyły, odwróciwszy się od Strogowa.
Pocztmistrz stał niepewny, co ma czynić. Nadja stanęła obok Strogowa, starając się nie zdradzić niepokoju. Obaj korespondenci gotowi byli pomódz Strogowowi na wezwanie. Ale on ważył w myśli położenie: nie chciał powoływać się na przywileje „podorożnej“, których gbur w panującem zamieszaniu nie uszanowałby — nie chciał jednak opóźnić podróży — a nadewszystko pragnął uniknąć awantury, mogącej stanąć na zawadzie jego misji. Myślał zwyciężyć spokojem.
— Konie pozostaną przy moim tarantasie — ozwał się, nie podnosząc głosu bardziej, niż przystało na kupca.
— Co–o?! — krzyknął gbur. — Nie ustąpisz?
— Nie!
— Dobrze! A więc niechaj siła rozstrzygnie.
Wyciągnął szpadę i stanął w pozycji bojowej.
Korespondenci gotowali się spełnić obowiązek sekundantów.
— Nie widzę powodu, abym miał się bić z panem... o konie! — rzekł z zimną krwią Strogow.
— A może to będzie dla pana powód?
I ręka gbura, wyciągnąwszy z za pasa nahajkę, cięła nagle Strogowa w ramię. Był to cios tak niespodziewany, że Nadja krzyknęła.
Na tę obrazę Strogow pobladł straszliwie. Obie pięści wzniósł — zdawało się, że zmiażdży przeciwnika. Lecz opuścił je zaraz potężnym wysiłkiem woli. Tamten zasłaniał się szablą. Przyjąć pojedynek? Rana, śmierć — drobiazg, ale to lub owo mogło przeszkodzić wykonaniu poselstwa. Lepiej było stracić kilka godzin czasu.
Dwie pary oczu wpiły się w siebie.
— No, teraz będziesz się bił? — rzucił gbur.
— I teraz jeszcze — nie! — cicho wyrzekł Strogow.
— Widzisz pan sam, że konie tego tchórza... są moje! — zwrócił się brutal do pocztmistrza i podniósłszy z pychą głowę, wyszedł z sali. Pocztmistrz, rzuciwszy z ukosa wzgardliwe spojrzenie na Strogowa, podążył za nim.
Dwaj korespondenci wycofali się cichaczem. Byli skonfundowani.
— Co za kraj! co za dziwni ludzie! — wymachiwał rękoma z żarem Jolivet. Tu kupiec idzie w pojedynkę na niedźwiedzia. A pogromca niedźwiedzia tchórzy przed pyszałkowatym kozłem!
Za oknami dał się słyszeć tętent koni i klaśnięcie z bicza. Karetka odjeżdżała.
Strogow i Nadia zostali sami w izbie pocztowej. On siedział nieruchomy. Zdawał się posągiem. Na jego twarz, przed chwilą bladą, występował teraz rumieniec. Ale to nie była czerwień wstydu. Coś innego pulsowało we krwi.
Nadja nie wiedziała, co ma myśleć o tajemniczych powodach, które kazały temu bohaterskiemu człowiekowi wziąć na barki ciężar takiego poniżenia. Ale zbliżyła się doń, jak ongi w kancelarji policji w Nowogrodzie:
— Podaj rękę, bracie!
I gestem prawie macierzyńskim obtarła łzę, która nawisła na jego rzęsach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.