Kurjer carski/Część pierwsza/Rozdział XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Kurjer carski
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Bankowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Michel Strogoff. Le courier du tzar.
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIII.
Ponad wszystko obowiązek.

Wypadło pozostać w gospodzie pocztowej na noc.
Strogow pozostał niemy przez cały wieczór. Nadja nie pytała o nic. Rozumiała, że coś zawisło nad wolą Strogowa, każąc mu znieść wszystko — aż do obrazy śmiertelnej. Gdy rozchodzili się do swoich pokojów, chciała go pocieszyć.

Znękani, nie mówili do siebie.

— Bracie... — zaczęła.
Położył palec na swych ustach, tym znakiem prosząc ją o milczenie. Pokorna jego niemocy rozmawiania, z westchnieniem odeszła.
Michał Strogow nie położył się. Tej nocy nie spał nawet godziny. Miejsce, którego dotknął brutalny bicz, gorzało. Modlił się:
— To dla ojczyzny i dla ciebie, Ojcze–Carze!
Wrażał sobie w pamięć rysy człowieka, który go zelżył. Nie bał się. Nie zapomni ich.
O świcie wezwał pocztmistrza.
— Tyś tutejszy?
— Tak.
— Znasz człowieka, który wziął moje konie?
— Nie. Pierwszy raz go widziałem.
— Jak myślisz... kto to być może?
— Pan, który potrafi rozkazywać!
— Co to?... Sąd o mnie?!
— Nie... tak!... Są obelgi, które nawet nie każdy kupiec zniesie — razy bicza! — roześmiał się.
Strogow szedł z roziskrzonym wzrokiem ku niemu. Położył mu ręce ciężko na ramionach. I stłumionym głosem rzekł:
— Wynieś się, przyjacielu — albo... zabiję cię!
— Wolę pierwsze! — mruknął tamten. I ulotnił się.
W godzinę potem tarantas uwoził Strogowa i Nadję z miejsca okrutnego wspomnienia. Na Arbatce, jednym z głównych dopływów Irtyszu, który wypadło przebyć, jak poprzednio Tobol, zwyczajem miejscowym, wjechawszy na prom — podróżni usłyszeli od przewoźników niepokojące o najeździe wieści.
Awangardy hord Feofar–Chana znajdowały się już wysoko na północy, na rzece Irtyszu. Mnóstwo plemion Kirgiskich łączyło się z Tatarami. Najeźdźcy szli, grabiąc, paląc, mordując. Opowiadano o znęcaniu się nad jeńcami, o spustoszeniu całych wsi i miast. Był to system wojny tatarskiej. Forty rosyjskie leżały w gruzach. Strogow nadewszystko obawiał się, że rekwizycje pozbawią go środków dalszej lokomocji. Nadja czytała z jego milczącej twarzy troskę. Zgadywała, że jest mu śpieszniej do Irkucka, niż jej, że poza obelgą bolał go stracony w Irtyszu czas noclegu. Sama, przedziwnie cierpliwa, nie użalała się na trudy tej szalenie śpiesznej podróży. Spróbowała rozerwać go rozmową:
— Czy dawno nie miałeś wiadomości o matce?
— Od dwóch miesięcy. Ostatni list — przed najazdem — przyniósł mi dobre nowiny. Marta jest dzielną Sybiraczką. Mimo wieku, zachowała moc fizyczną i moralną. Potrafi cierpieć.
— Zobaczę ją, prawda? Skoro nazywasz mnie siostrą, jestem przecież jej córką.
Ponieważ milczał, dodała: „A może twoja matka opuściła Omsk“.
— Może, moja matka nienawidzi Tatarów. Bodaj wzięła kij podróżny, ruszyła do Tobolska. Wędrowała nieraz z ojcem i zemną, gdy byłem dzieckiem.
— Masz nadzieję... ujrzeć ją.
— Tak... na drodze powrotnej.
— Ale teraz... gdyby była w Omsku?
— Nie zobaczę jej — nie uściskam.
Westchnął ciężko. Nie rozumiała.
— Jakże to, bracie, mógłbyś odmówić sobie zobaczenia matki?
— Są takie powody — niemal wykrzyknął. Te same, które nakazują czasem znieść cios bicza!
Nie mogła się oprzeć uwadze, choć czuła, jak był wzruszony.

Tatarzy natarli na prom.

— Czyż mogą być powody świętsze od uczuć, które wiążą syna z rodzicielką?...
Nie odpowiedział. Uszanowała jego tajemnicę. Nie mówili już o tem.
25 lipca o trzeciej nad ranem stanęli w Tiukalińsku. Setki wiorst pozostawili poza sobą. Oboje byli małomówni, skupieni w sobie, pochłonięci odrębnemi myślami o jednakim celu podróży. Na razie nie spotykali w niej przeszkód, jeśli nie liczyć kilku starć z uporem jamszczyków, ociągających się jechać dalej wobec trwożnych wiadomości o bliskości Tatarów. Strogow wiedział, że powoływania się na „podorożną“ od władz rosyjskich nie wywierały już skutku. Przełamywał opór raczej sutemi napiwkami.
Ale na brzegach Irtyszu, o dwadzieścia wiorst przed Omskiem, zagroziło im niebezpieczeństwo. Irtysz, wypływający z gór Ałtaju i toczący swoje bystre fale 7000 wiorst ku rzece Obi, w którą wpada — o tej porze roku niezmiernie przybiera. Przejazd przez wody jego odbywa się na promie, poruszanym przez przewoźników drągami, odpychanemi od dna. Strogow obawiał się, że tarantas, konie i troje pasażerów nazbyt obciążą prom. Nie chcąc narażać Nadi, zamierzał przewieźć pojazd i po nią powrócić. Ale ona oświadczyła, że nie chce wywołać opóźnienia i w razie potrzeby raczej skoczy za nim z promu i wpław dostanie się do brzegu.

Na środku rzeki okazało się, że opatrzone hakami drągi (bosaki) nie sięgają dna. Wypadło powierzyć się falom, płynąć dalej w poszukiwaniu gdzieś płytszych miejsc, czy brodu. Irtysz niósł ich z zawrotną szybkością. Przewoźnicy nawoływali się wzajem słowem: U–wa–ga!...
Tatarzy porywają Nadję.

Wtem z ust ich wydobył się okrzyk rozpaczy.
— Co się stało? — zapytała Nadja.
— Tatarzy! Tatarzy! — wołali, wskazując barki obciążone żołnierzami, które zbliżały się ku nim, płynąc w dół rzeki. Bieg ich był nader szybki — zetknięcie się z promem nieuchronne. Przerażeni opuścili drągi.
— Odwagi, przyjaciele! — krzyknął Strogow — pięćdziesiąt rubli, jeżeli dosięgniem brzegu, zanim barki podejdą.
Przewoźnicy wytężyli siły ponownie.
— Nie bój się, Nadziu, ale bądź gotowa na wszystko! — rzekł, ściskając jej rękę.
— Jestem gotowa.
— Skoczysz do wody, gdy dam ci znak.
— Skoczę.
— Ufasz mi?
— Ufam.
Za zbliżających się barek rozległ się groźny rozkaz.
Saryn na kitchou! — wołali żołnierze.
Oznaczało to rozkaz położenia się na brzuchu, poddania. Ale na promie nikt nie usłuchał. Padły strzały — i dwa konie legły zabite. Jedna z bark już zetknęła się z promem. Nastąpił wstrząs. Ale brzeg był już blisko. Wypadało zaryzykować. Niewola oznaczała śmierć.
— Skacz! — krzyknął Strogow.
Ale tej samej chwili trafiła weń lanca. Bystra fala uniosła odważnego pływaka. Woda zaczerwieniła się krwią. Nadi pociemniało w oczach. Nim zdążyła skoczyć, już porwały ją jakieś ręce brutalne, rzuciły na dno łodzi. Dwaj przewoźnicy zostali zabici — konia zabrano.
Tatarzy odbywali dalej swój triumfalny pochód.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Leopold Blumental.