Kusa—Hibari
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Kusa—Hibari |
Pochodzenie | Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Dionizy Zaleski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Klatka Kusa-hibari[1] ma dokładnie dwa japońskie cale wysokości i półtora szerokości. Maleńkie, drewniane drzwiczki, które obracają się na gwoździu, są zaledwie tak wielkie, że możesz przez nie wsunąć tylko koniec małego palca. Dla niego jednak jest w klatce dosyć miejsca do skakania, latania i chodzenia. Jest on bowiem tak maleńki, że musisz dobrze przez brązową, gazową siatkę się wpatrzyć, by go dostrzedz. Ja muszę klatkę kilkakrotnie w świetle obrócić dokoła, zanim mi się uda go wyszukać. Najczęściej znajduję go w górnym kącie, wiszącego u sufitu gazy.
Wyobraź sobie stworzonko, wielkości zwyczajnego moskita, z czułkami wiele dłuższemi od reszty ciała, pokrytemi tak delikatnem uwłosieniem, że, trzymając pod światło ledwie je możesz rozróżnić. Japońska jego nazwa jest „Kusa-Hibari“, czyli skowronek polny, a targowa jego cena jest dwanaście cent, to jest więcej, niż wynosi waga zwierzątka w złocie. Dwanaście cent za takiego komara!
W dzień śpi, albo siedzi zamyślony, jeżeli nie jest zajęty jajeczkami roślin, albo ogórków, które mu się codziennie rano przynosi do klatki. Opieka i wyżywienie go są nieco trudne — i, gdybyś go mógł zobaczyć, wydało by ci się wprost śmieszne, jak można dla takiej drobnej istoty zadawać sobie tyle trudu.
Codziennie jednak po zachodzie słońca budzi się jego maleńka dusza i wówczas cały pokój napełnia się niewypowiedzianie delikatną, cudownie słodką muzyką — cieniusieńkim, srebrnym, drżącym trelem, słodkim jak harfa eolska. Im ciemniej się robi, tem subtelniejszy, głębszy staje się jego głos. Czasem rozbrzmiewa tak, że zdaje się, że dom cały drży, to znów łagodnieje, wyciągając się cieniutko jak nitka, w ledwie dosłyszalny ton. Jednak, głośny, czy cichy, wywiera zawsze pociągający urok.
Całą noc śpiewa tak mały drobiazg, milknie dopiero, gdy głosy świątyni oznajmiają wschodzący ranek.
Słodki ten śpiew jest miłością, miłością ku czemuś niewidzianemu i nieznanemu. Niemożliwem jest, aby ta śpiewająca istota znała lub widziała przedmiot uczuć swoich. Nawet jej poprzednicy, całe pokolenia wstecz, nie wiedzieli nic o nocnem życiu pól i o potędze miłości w śpiewie. Urodzili się w klatce, w sklepie przekupnia i w klatce żyli. Ale śpiew maleńkiego stworzenia jest śpiewem rasy, istniał już przed miriadami lat, brzmiał bez zarzutu, jakby wystudyowany w każdym tonie. Oczywiście nie jest to śpiew wyuczony. Jest to śpiew wspomnienia, organicznie związanego z jego istotą, głębokiego zasłoniętego wspomnienia, o miljardach istot, które przeszły w sznurze pokoleń, podczas gdy jego dusza w ciszy nocnej dźwięczała już wśród zwilżonych rosą traw pagórka. Wówczas niósł jego śpiew miłość i śmierć. Wspomnienie śmierci wygasło, ale wspomnienie miłości żyje, dlatego śpiewa, tęskniąc do kochanki, która nigdy nie przyjdzie.
Tak jest tedy tęsknota jego nieświadomem spojrzeniem wstecz. Tęskni za przeszłością i błaga bogów o powrót minionych czasów. Ludzkie istoty robią to samo, sami o tem nie wiedząc. Nazywają złudzenia swe ideałami, a ideał ich jest to w gruncie rzeczy tylko przyćmienie doświadczenia rasy — marzenie. Żywa teraźniejszość ma z tem nie wiele wspólnego…
Doprawdy, nie wiele w tem mojej winy. Przestrzegano mnie, że jeżeli dam stworzonku towarzyszkę, krótko już trwać będzie śpiew jego i życie. Jednak noc w noc, jego żałosne, słodkie śpiewanie, poruszało mnie niby wyrzut sumienia, prześladowało mnie, nie dając chwili wypoczynku, sprawiając taką mękę, że postanowiłem wyszukać mu samiczkę.
Pora roku była już jednak zbyt spóźniona, nie było żadnych Kusa-hibari, ani samczyków, ani samiczek. Przekupień owadów mówił mi, śmiejąc się: „Powinien zginąć dwudziestego dnia, dziewiątego miesiąca”.
Tymczasem minął już drugi dzień dziesiątego miesiąca. Ale przekupień owadów nie wiedział, że w moim pokoju bibliotecznym stoi wspaniały piec, a temperatura wynosi stale 75° F., tak, że mój mały świerszczyk w jedenastym miesiącu śpiewał dalej. Spodziewałem się, że nawet w czasach zimna będzie żył jeszcze. Towarzysze jego dawno powymierali, tak, że nawet za pieniądze nie było można dostać samiczki.
Gdybym go wypuścił, przeżyłby ledwie jedną noc, gdyby w czasie dnia zdołał ujść licznym nieprzyjaciołom w ogrodzie, jak mrówkom, pająkom ziemnym i innym.
Wczoraj wieczorem, dwudziestego dziewiątego dnia jedenastego miesiąca, przeszyło mnie dziwne uczucie, gdym przy biurku pracował. Uczucie jakiejś pustki. Wówczas przypomniałem sobie, że mój Kusa-Hibari wbrew zwyczajowi milczy. Wstałem i znalazłem go w klatce nieżywego, leżącego obok suchych i twardych jajeczek roślinnych. Widocznie trzy lub cztery dni nie dostał pożywienia, ale jeszcze w przeddzień swojej śmierci śpiewał cudownie. Mój uczeń Aki, który lubił owady, opiekował się nim bardzo troskliwie, ale Aki wyjechał na tydzień na wieś, a opieka nad zwierzątkiem powierzona została dziewczynie służebnej, Hanie. A Hana nie okazała się zbyt troskliwa. Usprawiedliwiała się, że nie zapomniała o zwierzątku, ale że nie mogła nigdzie dostać jajeczek, nie przyszło jej zaś na myśl, aby mu dać wzamian czosnku albo kawałek ogórka.
Gniewałem się na Hanę, ale cudna muzyka zamilkła na zawsze, cisza jest mi teraz wyrzutem, a w pokoju moim jest zimno pomimo pieca.
Głupstwo jednak. Zmartwiłem dobrą dziewczynę z powodu jednego owada, który zaledwie był tak duży, jak ziarnko owsa. Jednak śmierć maleńkiej istoty przejęła mnie bardziej niż przypuszczałem. Czar jego głosu w ciszy nocnej odczuwałem głęboko. Mówił mi on o swej maleńkiej egzystencyi, która całkowicie zależała od woli mojej, jak od woli Boga, która opowiadała mi, że ten atom w maleńkiej klatce i atom duszy we mnie samym, jest tem samem wiecznem istnieniem w głębi nieskończonego wszechświata…
I pomyśleć, że to małe stworzonko żyło głodne i spragnione noc po nocy, dzień po dniu, podczas gdy myśli jego pana i boga zatapiały się w marzeniu…
A jednak, jakże dzielnie śpiewał do samego końca, do strasznego końca, gdyż poobgryzał sobie nóżki własne… Niech nam bogi wybaczą, a szczególniej Hanie.
Własne nogi zjeść z głodu, nie jest jeszcze właściwie najgorszem, co może zdarzyć się istocie żyjącej, którą bogowie obdarzyli przekleństwem śpiewu.
Są istoty ludzkie, które, aby módz śpiewać, muszą pierwej zgryźć własne serce!…
KONIEC.