Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Lotos | |
Podtytuł | Rzut oka na nieznaną Japonię | |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych | |
Data wyd. | 1909 | |
Druk | Ed. Nicz i S-ka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Dionizy Zaleski | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH.
LAFCADIO HEARN.
LOTOS.
RZUT OKA NA NIEZNANĄ JAPONIĘ.
Tłum. D. Z.
WARSZAWA
Druk Ed. Nicz i S-ka, Nowy-Świat 70.
Telefon Nr 27-73.
|
MÓJ PIERWSZY DZIEŃ
| |
W JAPONII.
|
Usiłuję teraz zebrać wszystkie obrazy przeżytych dni, i widzę, że są równie pierzchliwe, jak były piękne. Coś ze wspomnień moich odeszło, coś, czego już przywołać nie mogę. Wówczas nie usłuchałem dobrej rady, trudno mi było bowiem siedzieć w domu i pisać, gdy na zatopionych w słońcu drogach cudownego japońskiego miasta tyle można było widzieć, słyszeć i czuć. Jednak, choćbym jeszcze raz przeżyć mógł te wspomnienia, wątpię, czy udałoby mi się ująć je w słowa. Pierwsze wrażenie Japonii jest niepojęte, ulotne jak zapach.
Moja pierwsza podróż kurumą rozpoczęła się z europejskiej części Yokochamy, do japońskiego miasta, i co tylko przywołać będę mógł w pamięci, opiszę tutaj wiernie.
Pomijając cudowne niespodzianki podczas pierwszej jazdy przez japońskie ulice, niewypowiedzianie nową i miłą jest rzeczą porozumiewanie się z biegaczami kurumy za pomocą wymownych gestów; ma się wówczas rzeczywiście poraz pierwszy uczucie, że się jest na dalekim Wschodzie, o którym się tyle czytało i myślało, a o którym, jak się potem okazuje naocznie, nic się nie wie. Samo poczucie tej świadomości ma już urok; dla mnie urok ten zwiększył się niewypowiedzianie przez cudowną piękność pogody. W powietrzu samem tkwi dziwny czar chłodu, chłodu wiosny japońskiej, z powiewami wiatru od śnieżnych wierzchołków Fuji, czar, tkwiący może więcej w przezroczystości powietrza, niż w jakimś innym tonie — nadzwyczajna czystość atmosfery, z przewagą koloru niebieskiego, wskutek czego najodleglejsze przedmioty rysują się ostro i wyraźnie. Słońce przygrzewa łagodnie. Jinrikisha, czyli kuruma, jest to nadzwyczajnie pomyślany, śliczny powozik; ulice, które mi się z za tańczącego tu i tam, wysokiego, kształtu grzyba, kapelusza, rysują, mają urok, którego nic nie zastąpi.
Wszystko wydaje się jak zaczarowane, gdyż wszystko jest małe, dziwaczne i tajemnicze; małe domki z niebieskimi dachami, niebiesko malowane, rozłożone sklepiki i uśmiechnięci, w niebieskich szatach ludzie. Czasem tylko złudzenie to przerwie przypadkowe ukazanie się obcokrajowca wysokiego wzrostu, albo widok szyldu z dziwacznym alfabetem, który ma być angielski. Dysonansy te jednak uwypuklają tylko rzeczywistość, nie uszczuplając zupełnie uroku małym, zabawnym uliczkom.
Z początku odczuwa się tylko przedziwny chaos. Wzdłuż przed sobą widzi się nieskończony szereg powiewających flag i ciemnoniebieskich draperyi, które obok chińskich i japońskich znaków pisarskich tworzą widok pełen tajemniczości. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma tu żadnego świadomego systemu w konstrukcyi i dekoracyi. Każda budowla ma swój odwieczny, fantastyczny urok, jedno nie jest podobne do drugiego, wszystko jest zdumiewająco różne. Gdy się jednak pobędzie godzinę w tej części miasta, oko zaczyna rozróżniać pewien ogólny plan w porządku budowania tych małych, lekkich, dziwnie szpiczastych drewnianych domków, z otwartemi na ulicę pierwszemi piętrami, z cienkimi, nad kramy wystającymi bokami dachów, które tworzą równocześnie markizy, nad miniaturowymi, przybranymi w papierowe parasole balkonikami drugiego piętra. Zaczyna się rozumieć plan ozdobnych sklepów, z podłogą, przykrytą matami i wzniesioną nad poziom ulicy, i ogólnie pionowy porządek w napisach, które albo powiewają na draperyach, albo błyszczą na pozłacanych lub lakowych szyldach. Widzisz wtedy, że ten sam kolor niebieski, który przeważa w stroju mieszkańców, dominuje w dekoracyi sklepów, chociaż z małą domieszką farb i tint—jasnoniebieskich, białych i czerwonych (bez żółtych i zielonych). Potem zwraca twoją uwagę to, że suknie robotników pokryte są takimi samymi dziwacznymi znakami, co draperye na sklepach. Żadne arabeski nie wywołałyby takiego efektu, jak to. Użyte do dekoracyjnych celów, mają takie ideogramy niezwykłą symetryę, czego nie daje żaden wzór inny. Znaki te, które zdobią plecy sukni robotnika, czysto białe, albo ciemnoniebieskie i tak duże, aby je z odległości można odczytać, (po tem poznaje się tragarzy lub roznosicieli, do jakiego stowarzyszenia lub cechu należą), nadają najuboższej tkaninie wyraz bogactwa.
Wreszcie, gdy tak zastanawiasz się nad tajemniczością tych wszystkich rzeczy, staje ci się nagle jasnem i świadomem to, że zdumiewający, malowniczy czar ulic polega poprostu na owej obfitości znaków japońskich i chińskich, które w kolorach: białym, czarnym, niebieskim albo złotym zdobią nawet odrzwia i parasole. Gdybyś sobie może przez chwilę zdołał uprzytomnić, jakby to było, gdyby te magiczne rysunki zastąpiono alfabetem łacińskim, twoje uczucia estetyczne zostałyby tem wrażeniem niemile uderzone, i w jednej chwili stałbyś się wrogiem „Romai - Kwai”, owego stowarzyszenia, które dla brzydkiego, utylitarnego celu pragnie wprowadzić alfabet łaciński do japońskiego pisma.
Wrażenie, które odbiera umysł japoński z tej obrazowej mowy, jest o całe niebo odległe od tego, które odczuwa mieszkaniec krajów zachodnich w zetknięciu z literami albo kombinacyami liter łacińskich — tych martwych, suchych symboli dżwięków. Dla Japończyka taki ideogram jest żywym obrazem, mówi, gestykuluje, a ulica japońska cała wypełniona jest takiemi żywemi postaciami znaków, które skaczą do oczu, i słów, które uśmiechają się lub nabierają grymasu, jak twarze ludzkie.
Czem są te znaki w porównaniu z naszym, martwym alfabetem, mogą zrozumieć tylko ci, którzy na Wschodzie byli. Gdyż same tylko wydrukowane litery japońskiego i chińskiego tekstu nie dają dostatecznego pojęcia o piękności takich, do dekoracyjnych napisów albo do obrazowych lub zwyczajnych anonsów modyfikowanych znaków. Żadna pedantyczna konwencya nie zacieśnia fantazyi rysowników i kaligrafów. Każdy stara się, by jego pismo było piękniejsze od pisma drugiego. Artyści, z pokolenia na pokolenia, od niepamiętnych czasów oddawali się temu z równą gorliwością, tak, że przez setki i tysiące lat niezmordowanych usiłowań i studyów stworzono z prymitywnych hieroglifów pismo niewypowiedzianej piękności. Składa się ono z pewnej liczby sztrychów pędzlem, ale w każdym takim sztrychu jest niezgłębiona, tajemnicza sztuka powabu, proporcya niedostrzegalnego polotu, który nadaje iej żywość i wskazuje, że artysta podczas tworzenia migające mu przed oczami idealne kształty rysunku odczuwał w całej pełni.
Sztuka pisania pędzlem nie jest jednak wszystkiem. Raczej sztuka kombinacyi jest właśnie tem, co wywołuje ów czar, który nawet samych Japończyków zadziwia. Przypatrując się szczególnie żywym, indywidualnym znakom pisowni japońskiej, nie można się dziwić istniejącym, cudownym legendom, które opowiadają, jak wypisane niegdyś słowa przez mistrzów stają się żywe, schodzą ze swych tablic i rozmawiają z ludźmi.
Mój Kurumaya nazywa się Cha. Nosi wysoki, biały kapelusz, który wygląda jak głowa olbrzymiego grzyba, krótki, niebieski kaftanik z szerokimi rękawami, wąskie, przylegające spodnie, sięgające do kostek, i lekkie, słomiane sandały, przymocowane do nagich stóp sznurkami z palmowego łyka. Jest on bezwątpienia w swojej klasie typem cierpliwości, wytrwałości i umiejętnego przypochlebiania się. Okazał to już w tem, że doprowadził mnie do tego, iż zapłaciłem mu więcej, niż mu się należało. Sam zresztą widok człowieka, biegnącego całemi godzinami, między dwoma dyszlami, jak koń, jest wystarczający, aby wzbudzić uczucie litości. A gdy jeszcze taka istota ludzka, z całym swoim światem uczuć, nadziei i wspomnień, kłusująca między dwoma drzewcami, ma przypadkowo na ustach łagodny uśmiech i, zadowolona z datku, okazuje szczerą życzliwość i żywą wdzięczność, uczucie litości zamienia się w sympatyę i staje się nierozsądnym impulsem do zbytniej ofiarności. Oczywiście i widok obfitego potu przyczynia się do tego, gdyż mimowoli myśli się wówczas o nadmiernem biciu serca, wyczerpaniu mięśni, zaziębieniu, zapaleniu płuc i t. d. Cha obciera sobie twarz małą, jasnoniebieską chustką, na której są rysunki gałązek bambusowych i latających wróbli. Podczas jazdy, okręca sobie chustkę dokoła ręki.
Jednak to, co mnie pociąga do Cha (nie jako do poruszającej się siły, ale jako do istoty), czytam na mnóstwie twarzy, które spotykam podczas jazdy przez miniaturowe uliczki. A może to wesołe wrażenie pięknego ranka oddziaływa tak słodko i ciekawie na wszystkich. Każdy patrzy na ciebie z ciekawością, ale spojrzenie takie niema w sobie nic niemiłego, a tem więcej wrogiego. Przeważnie
towarzyszy mu uśmiech albo półuśmiech. Wskutek tych wszystkich dobrotliwych spojrzeń i miłej ciekawości, wydaje się cudzoziemcowi, że przeniósł się w świat bajki. Nie jest to nowe spostrzeżenie, gdyż każdy, kto spisuje swoje wrażenia z pierwszego dnia, spędzonego w Japonii, mówi o tym kraju, jak o zaczarowanym, a o jego mieszkańcach, jak o ludziach z bajki. Jest w tem jednak pewna racya, gdyż, widząc to wszystko po raz pierwszy, trudno się inaczej wyrazić. Człowiek przenosi się nagle w świat, w którym wszystko jest mniejsze i piękniejsze, niż u nas, w świat istot małych, ale z wyglądu dobrych, które uśmiechają się do ciebie przyjaźnie i życzliwie, w świat, gdzie wszystko idzie w tempie spokojnym i łagodnym, gdzie głosy są przytłumione, niebo i życie inne. Jest to jakby urzeczywistnienie starych snów o świecie mitologicznym, z którego europejskie ludy czerpią fantazye do swoich bajek.
Podczas ruchu socyalistycznego, szczególnie na przełomie feudalnej przeszłości i demokratycznej teraźniejszości, każdy cudzoziemiec zauważy niewątpliwie upadek rzeczy pięknych i brzydotę nowych. Co jeszcze w Japonii odkryję, tego nie wiem, ale jak dotąd, to rzeczy nowe ze staremi mieszają się na egzotycznych ulicach tak szczęśliwie, że jedne drugie upiększają. Białe, smukłe słupy telegraficzne, które przynoszą wiadomości ze świata do miejscowych dzienników, zadrukowanych chińskiem i japońskiem pismem, dzwonki elektryczne w jakiejś kawiarni z szyldem z kości słoniowej i wypisanemi na niej, zagadkowemi wschodniemi zgłoskami, skład amerykańskich maszyn do szycia obok sklepu z buddyjskiemi malowidłami, atelier fotograficzne obok sandałów plecionych ze słomy — wszystko to nie razi i nie robi przykrego wrażenia, gdyż każde z tych nowoczesnych, z zachodu przyniesionych urządzeń, ujęte jest w odpowiednie ramy, na sposób wschodni. Dla cudzoziemca jednak, zwłaszcza w pierwszych dniach, tylko stare rzeczy są ciekawe i wystarczają, aby całkowicie zająć jego uwagę. Widzi się wówczas, że wszystko w Japonii przepojone jest czemś, niepochwytnie subtelnem, nawet zwyczajne, drewniane patyczki do jedzenia w rurce z papieru, z drobnym na niej rysunkiem, nawet paczka wykłówaczek, zrobionych z drzewa wiśniowego, związana przedziwną, trójbarwną banderolą, nawet prosta, mała chustka niebieska, z wyrysowanymi na niej latającymi wróblami, której Jinrikishaman używa do obcierania twarzy. Banknoty, najzwyczajniejsze monety miedziane, mają właściwą sobie piękność, nawet jedwabny, skręcony sznur, którego używają przekupnie do nawlekania rozmaitych przedmiotów, wystawionych na sprzedaż, jest w swoim rodzaju ciekawym okazem. Gdziekolwiek zwrócisz oczy, wszędzie mnóstwo osobliwości i subtelnych przedmiotów, wszędzie widzisz liczne i cudowne rzeczy, które są dla ciebie na razie niepojęte.
Niebezpiecznie jest jednak przypatrywać się im zbyt często. Ile razy spojrzysz na nie, tyle razy weźmie cię ochota coś kupić. Często też bywa tak, że gdy uśmiechnięty kupiec namawia cię do obejrzenia licznych przedmiotów, z których każdy osobno i wszystkie razem są niesłychanie ponętne, ratujesz się ucieczką przed własnym twoim impulsem. Właściciel sklepu nie namawia cię nigdy do kupna, ale jego przedmioty mają tak cudowną siłę przyciągającą, że gdy raz zaczniesz kupować, jesteś zgubiony. Taniość jest właśnie środkiem do zrujnowania cię, gdyż ilość pięknych artystycznych rzeczy jest niewyczerpana.
Największy parowiec na oceanie nie byłby w stanie zmieścić tego wszystkiego, co chciałbyś kupić, bo chociaż sam nie przyznajesz się przed sobą, chciałbyś zabrać nietylko zawartość całego sklepu, ale i sklep sam, i właściciela jego, i ulice ze
wszystkimi kramami i draperyami, i mieszkańców, i całe miasto, i wybrzeże, i góry okolone ogrodami, i biały urok Fujiyamy, tkwiący w bezchmurnem niebie — wreszcie całą Japonię z jej magicznemi drzewami, z przezroczystem powietrzem, ze wszystkiemi jej miastami i świątyniami, i czterdziestoma milionami najmilszych na świecie ludzi.
Przypomina mi się to, co powiedział raz pewien praktyczny Amerykanin, gdy była mowa o wielkim pożarze w Japonii: „O! ci ludzie mogą sobie na ogień pozwolić, ich domy są tak tanio budowane!” Jest w tem część prawdy. Drewniane domy ubogiej ludności, budowane niedołężnie, można postawić na nowo niewielkimi kosztami; lecz to, co zawierają, co jest istotnie pięknem, nie da się już przywrócić, dlatego każdy pożar w Japonii jest tragedyą dla sztuki. Maszynowa tandeta i utylitarna brzydota tanich produkcyi nie zdołała się jeszcze zaszczepić (z wyjątkiem pospolitych wyrobów jarmarcznych dla zadowolenia złego smaku przybyszów z zachodu). Każdy przedmiot, zrobiony nawet przez jednego i tego samego rzemieślnika, czy artystę, różni się jeden od drugiego. Gdy więc pożar coś zniszczy, ginie jakaś indywidualna idea. Na szczęście impuls do sztuki w tym kraju, który tak łatwo mógłby się stać pastwą pożaru, posiada żywotność przechodzącą z pokolenia na pokolenie artystów, przeciwstawiającą się płomieniom, które mogłyby ich prace obrócić w popiół i pozbawić ich formy.
Idea, której symbol został zniszczony, odżywa w innych dziełach, być może dopiero po upływie stulecia, być może zmodyfikowana, ale pokrewna idei przeszłości.
Każdy artysta obejmuje duchowy spadek. Nie w długoletniej pracy i pełnym ofiar trudzie znajduje swój najwyższy wyraz. Sztuka jest jego legatem, dziedziczy zdobycze przeszłości; zmarły prowadzi jego rękę, czy to gdy rysuje latające ptaki, czy oddaje subtelny powiew gór, czy koloryt poranku lub zachodu, czy też kształty gałązek i kwiatów wiosennych. Dziedzictwo to zmartwychwstaje przedewszystkiem w rysunku.
To, co z początku było świadomym trudem, w późniejszych czasach stało się nieświadomym, automatycznym instynktem, dlatego druk kolorowy, wykonany przez jakiegoś Hokusai albo Hiroshige, a sprzedawany pierwotnie za bardzo drobną cenę, może mieć większą wartość artystyczną, niż obrazy na zachodzie, ocenione tak wysoko, że możnaby za to kupić całą ulicę japońską.
Na ulicach poruszają się żywo postacie Hokusai, w słomianych, deszczowych płaszczach, w ogromnych, w kształcie grzyba słomianych kapeluszach, i słomianych sandałach, bosonodzy wieśniacy, spaleni od słońca i wiatru, matki o cierpliwych twarzach, niosące na plecach małe uśmiechnięte dzieci i szłapiące na swoich „geta”, (wysokich, drewnianych sandałach), rozprawiający, dobrze odziani kupcy, palący miedziane fajki, śród licznych zagadek swoich sklepów.
Wpada mi w oczy, jak zgrabne i kształtne są nogi ludzi, choćby to były nogi prostego wieśniaka, jak piękne są nóżki dzieci, w maleńkich „geta”, albo nogi młodej dziewczyny w śnieżnobiałych „tabis”, białych przezroczystych pończochach, które drobnej, lekkiej nóżce nadają wdzięk mytologicznej Nimfy. Ubrana, czy nieubrana noga Japończyka ma kształt antyczny, gdyż nie deformuje jej, tak jak na zachodzie, bezecne obuwie.
Klapanie, jakie wywołuje para drewnianych pantofli podczas chodu, różni się od klapania drugiej pary odmiennym głosem, jak dźwięk od dźwięku, tak, że każde echo kroków ma inny rytm. Na bruku takim, jak na stacyi kolei, dźwięk ten staje się tak niezwykły, że wielu mieszkańców zwalnia umyślnie kroku, aby wywołać to wolne, zabawne klapanie drzewa o bruk.
„Tera e yuke!“
Musiałem powrócić do europejskiego hotelu nie dlatego, że była to pora obiadowa, gdyż na jedzenie poświęcam bardzo mało czasu, ale dlatego, że nie mogłem porozumieć się z Cha, aby mnie zawiózł do świątyni Buddhy, którą pragnąłem zwiedzić. Cha pojął odrazu, o co chodzi dopiero wtedy, gdy mu mój gospodarz hotelowy wyrzekł magiczne słowa:
Przebiegłszy w kilku minutach szerokie przedmieście, pełne ogrodów, i brzydkich kosztownych europejskich budynków, następnie most na kanale, pełnym małych, szczególnie zbudowanych łódek, znaleźliśmy się znowu w wąskich, niskich, jasnych i pięknych uliczkach innej części japońskiego City. Cha pędzi, ile mu sił starczy, pomiędzy dwoma rzędami łukowatych domków, zwężających się ku górze, i dziwnie małych otwartych sklepów. Nad każdym sklepem wystaje wąski, niebieski pasek dachu, wyskok, sięgający aż do miniaturowych balkoników drugiego piętra, a ze wszystkich fasad zwieszają się ciemno-niebieskie, białe albo karmazynowe draperye, pokryte pięknym, japońskim pismem, białem na niebieskim, czerwonem na czarnem, albo czarnem na białem. Wszystko jednak miga mi przed oczami jak sen. Mijamy drugi kanał i drapiemy się wąską uliczką w górę. Nagle przed budynkiem z olbrzymiemi schodami Cha staje, kładzie dyszle na ziemi, abym mógł wysiąść i, wskazując ręką na schody, mówi: „Tera“.
Wysiadam, wchodzę na wysoki taras i staję naprzeciw cudownej bramy, zakończonej górą spiczastym, wielokątnym, chińskim daszkiem, i pokrytej od góry do dołu szczególnie rzadką rzeźbą. U góry, na fryzie otwartych drzwi wiją się smoki; nawet odrzwia pokryte są takąż rzeźbą, która przedstawia fantastycznie zgrupowane potwory wodne. Wszystko to, pomimo że utrzymane jest w jednym tylko tonie szarym, niema twardości rzeźby, przeciwnie, węże i smoki zdają się poruszać jak żywe.
Oglądam się za siebie, skąd płynie światło. Morze zlewa się z niebem w jednym czystym, blado błękitnym tonie. Pod stopami mojemi rozpościera się morze niebieskich, falistych dachów, aż po równe, gładkie jak lustro wybrzeże, aż po stoki lesistych zielonych pagórków, które obejmują miasto ze stron obu. Za półkolem pagórków widać długi szereg liliowych, wysokich, poszarpanych gór, między któremi wznosi się niezmierzonej wysokości samotny śnieżny szczyt, tak niepokalanie biały, że gdyby nie to, że istnienie jego jest stwierdzone, można by sądzić, że to są chmury. Stoki jego są niewidoczne, gdyż zlewają się z niebem tej samej barwy, tylko nad linię wiecznych śniegów wybiega jego szczyt, cudowny tak sen. Niby duch, wznosi się między lśniącą krainą i niebem święta nieporównana góra Fujiyamy.
I nagle, przed tym portalem pełnym rzeźb fantastycznych obejmuje mię dziwne uczucie, coś, niby sen cudowny, niby zwątpienie. Mam wrażenie, że wszystko to, na co patrzę, zniknie za chwilę, i te schody, i ta brama, okolona smokami, i błękitne niebo rozpościerające się nad dachami miasta, i mój własny cień, pełzający po szarym murze. Skąd to uczucie? Może dlatego, że wszystko, na co patrzę, te dachy, te zwinięte w kłębek smoki i te groteskowe kształty rzeźb, nie są dla mnie rzeczami, które pierwszy raz widzę — są jakby snem, jakby widmem zapomnianych wspomnień, które w tej chwili z obrazków, książek żywo stanęły przedemną.
Chwila i złudzenie znika. Rzeczywistość bierze górę i otwiera mi znowu oczy na otaczające mnie piękno, na cudną przezroczystość dali, na subtelność tonów krajobrazu, ogromną odległość nieba i miękki, łagodny czar japońskiego słońca.
Wchodzę po schodach, mijam drugą bramę z takimi samymi potworami wodnymi i pełzającymi smokami i znajduję się na dziedzińcu, na którym, niby pomniki, stoją ofiarne latarnie, pięknie wykute w kamieniu. Na prawo i na lewo siedzą dwa groteskowe lwy — samiec i samica, również wykute w kamieniu. Są to lwy Buddhy. Po za tem wszystkiem wznosi się niski, długi, lekki budynek, z pochyłym spiczastym dachem, z niebieskich cegiełek i z trzema drewnianymi schodami u wejścia. Boczne ściany stanowią zwyczajne, cienkie, drewniane ramy, wyklejone białym papierem. Jest to świątynia.
Zdejmuję na schodach obuwie, młody mężczyzna odsuwa na bok ściany, które zamykają wejście, i zgina się z uśmiechem w powitalnym ukłonie. Wchodzę i czuję pod stopami miękkie, grube maty, w których noga tonie jak w puchu. Znajduję się w ogromnej, czworokątnej przestrzeni, wypełnionej dziwnie słodkim zapachem japońskiego kadzidła. Błyszczące słońce przedziera się przez papier i oblewa wnętrze świątyni, jak gdyby blaskiem księżyca. Przez chwilę nie mogę odróżnić nic. Po chwili dopiero, oczy moje przyzwyczajają się do ciemności i dostrzegam przed ścianą, otaczającą sanktuarium z trzech stron, kształty olbrzymich kwiatów, które jakby jakieś sylwetki rysują się na tle białego światła. Przybliżam się i widzę, że są to symboliczne kwiaty lotosu, zrobione z papieru, z pokręconymi liśćmi, złoconymi na wierzchu, a jasno zielonymi pod spodem. W głębi, naprzeciw wejścia, wznosi się niby maleńka złota świątynia, ołtarz Buddhy, wspaniały, wysoki ołtarz, pełen złoconych i bronzowych przedmiotów, przedzielony skrzynką na dwie części. Nie widzę żadnej statuy. Tajemniczo tylko błyszczą w ciemności dziwne postacie z polerowanego metalu...
Młody mężczyzna, który mnie wprowadził do świątyni, zbliża się teraz, i wskazując ręką na bogato zdobiony przedmiot pomiędzy grupą kandelabrów w środku ołtarza, ku wielkiemu mojemu zdumieniu, odzywa się doskonałą angielszczyzną:
„To jest skrzynka Buddhy“.
„Chciałbym złożyć ofiarę“ — odpowiadam.
„To nie jest obowiązujące“ — mówi z uprzejmym uśmiechem.
Obstaję jednak przy swojem, a on kładzie mój drobny datek na ołtarzu. Potem zaprasza mnie do swego własnego mieszkania, w skrzydle budynku, do wielkiego jasnego pokoju, bez mebli, ale pokrytego matami. Siadamy na podłodze i rozmawiamy. Opowiada mi, że jest w świątyni uczniem.
Angielskiego języka nauczył się w Tokyo, ale mówi dziwnym akcentem, dobierając wyszukanych wyrazów. Wreszcie zadaje mi pytanie:
„Pan jest chrześcijaninem?“
Odpowiadam: „Nie“.
„Pan jest Buddhysta?”
„Niezupełnie”.
„Dlaczego pan złożył ofiarę, skoro pan w Buddhę nie wierzy?”
„Czczę piękność jego nauki, i wiarę jego wyznawców”.
„W Anglii i w Ameryce są Buddhyści?“
„Jest przynajmniej wielu, którzy się interesują filozofią buddhyjską“.
Przynosi z alkowy małą książeczkę, i podaje mi. Jest to angielskie wydanie „Katechizmu Buddhyjskiego”, przez A. Olcott’a.
„Dlaczego w świątyni waszej niema wizerunku Buddhy?” — pytam.
„Jest mały wizerunek, w skrzynce na ołtarzu”, odpowiada, „ale skrzynka jest zamknięta. Mamy także kilka większych obrazów, ale te wystawia się tylko dwa razy do roku, w dni świąteczne”...
Z miejsca, w którym siedzę, mogę obserwować pomiędzy otwartemi papierowemi ścianami kobiety i mężczyzn, wstępujących na schody. Klękają u wejścia do świątyni, i modlą się. Przyklękują z taką naiwną pobożnością i z takim łagodnym wdziękiem, że klękanie naszych ludzi pobożnych na zachodzie jest wobec tego jakimś niezgrabnym potykaniem się. Niektórzy składają ręce, inni uderzają w nie głośno i wolno, potem schylają głowę, modlą się chwilę po cichu, podnoszą się i znikają. Krótkość modlitwy robi na mnie wrażenie czegoś nowego i ciekawego.
Od czasu do czasu słychać jak u wejścia świątyni brzęknie pieniądz w drewnianej puszce do ofiar. Zwracam się do młodego ucznia i pytam.
„Dlaczego uderzacie trzy razy w dłonie przed modlitwą?”
„Dla Sansai, trzech mocy: Nieba, Ziemi i Ludzkości” — odpowiada.
„Ale czy to ma znaczenie przywoływania bogów, tak jak Japończycy uderzaniem w dłonie przywołują służbę?”
„O nie — mówi — uderzanie w dłonie jest symbolem zbudzenia się ze snu, z „Długiej Nocy“.
„Z jakiej nocy? z jakiego snu?“
Waha się chwilę, zanim mi odpowiada:
„Buddha mówi, że wszystkie istoty na tym przemijającym świecie nieszczęścia, pogrążone są w śnie“.
„W takim razie uderzanie w ręce oznacza, że podczas modlitwy dusza się budzi”.
„Tak“.
„Czy pan rozumie co ja pod duszą myślę?“
„O tak, buddhyści wierzą, że dusza była zawsze i zawsze będzie“.
„Nawet w Nirwanie?“
„Tak“.
Podczas tej rozmowy z młodym człowiekiem, wchodzi naczelny kapłan świątyni, człowiek bardzo podeszłych lat, w towarzystwie dwóch młodszych kapłanów. Zostaję im przedstawiony. Wszyscy trzej zginają się bardzo nisko, pokazując mi wygolone czaszki. Zwracam uwagę na to, że na ich ustach nie ma wcale uśmiechu. Twarze ich są nieruchome, jak twarze z portretu, ale małemi jak migdały oczkami obserwują mnie bardzo dokładnie, podczas gdy uczeń tłumaczy ich pytania, a ja opowiadam o zaleceniach „Sutry“ w naszych „świętych księgach zachodu“, oraz o pracach Beals’a Barnoufs’a, David’a, Kerus’a i innych. Słuchają, nie zmieniając ani na moment twarzy, i nie odzywają się ani jedną sylabą na to, co im z mojej mowy uczeń tłumaczy.
Przynoszą herbatę. Otrzymuję maleńką filiżaneczkę, która spoczywa również na maleńkim, jak liść lotosu, metalowym spodeczku. Proszą mnie, abym wziął cukru z małego naczynia z napisem, w którym poznaję „Swastika” — staro indyjski symbol prawa.
Gdy podnoszę się do odejścia, podnoszą się także wszyscy trzej. Na schodach pyta mnie uczeń o moje nazwisko i adres. „Gdyż — dodaje — już mnie pan tu więcej nie spotka; opuszczam wkrótce świątynię, a chciałbym pana odwiedzić.”
„A pańskie nazwisko?“ pytam.
„Nazywam się Akira“ odpowiada.
Na progu kłaniam się im, wszyscy czterej zginają się bardzo, bardzo nisko, czarno granatowa głowa i trzy nagie czaszki, błyszczące jak kule z kości słoniowej. Odchodzę. Tylko Akira uśmiecha się.
„Tera?“ pyta mnie Cha, czekający na schodach, z swym olbrzymim białym kapeluszem w ręku, podczas gdy wsiadam do jinrikisha’y. Zapewne chce powiedzieć, czy pragnę zobaczyć inne świątynie? Naturalnie, że tak. Nie widziałem przecież jeszcze Buddhy.
„Tak, Tera Cha.”
Zaczyna się znów ta sama panorama tajemniczych sklepów, wygiętych dachów, zagadkowych napisów. Nie mam pojęcia, w którym kierunku Cha biegnie. Wiem tylko, że ulice stają się coraz to węższe, że niektóre domy mają wygląd zakratowanych gołębników i że mijamy kilka mostów, zanim stajemy znowu na górze.
I tutaj widzę budynek z wysokiem wejściem, z bramą, która jak już wiem, jest równocześnie symbolem. Wygląd jej jest również imponujący, ale pod żadnym względem nie podobny do tego jaki widziałem poprzednio w świątyni Buddhy. Linie tej drugiej są zadziwiająco proste. Nie ma na niej ani rzeźby, ani malowideł, ani napisów, jest w niej jednak coś odświętnego, coś zagadkowo pięknego. — To jest Torii.
„Miya“ mówi Cha. Tym razem już więc nie tera, ale wnętrze bóstw, najdawniejszej wiary kraju — Miya.
Stoję przed symbolem.
Po raz pierwszy w życiu widzę — przynajmniej w rzeczywistości, a nie na obrazku, prawdziwe torii. Nie wiem jak mam je opisać tym, którzy nigdy torii nie widzieli, ani na fotografii ani na rysunku.
Dwa wysokie słupy podtrzymują dwie horyzontalne belki poprzeczne bramy. Lżejsze i niższe belki łączą się kawałek przed końcem ze słupami. Spoczywająca na kapitelach słupów górna, większa belka, wystaje na prawo i na lewo. To jest torii. Konstrukcya w rysunku ze względu na to, czy jest zrobione z kamienia, drzewa lub metalu, różni się niewiele. Opis ten jednak nie może dać dobrego wyobrażenia o majestatycznym wyglądzie torii, o mistycznem i sugestyjnem wrażeniu, jakie robi. Widząc po raz pierwszy takie szlachetne wiązanie torii, zdaje się, że się ma przed sobą model kolosalnej chińskiej litery, gdyż wszystkie jego linie mają wdzięk żywego ideogramu i śmiałość rzutów pędzlem, jak w tej pisowni.
Mijając torii, wchodzę do przedsionka ze schodami, o stu może stopniach i u góry znajduję drugie torii, na którem pod niższemi poprzecznemi belkami, wisi mistyczne shimenawa. W tym wypadku jest to powróz z konopi, o dwóch calach średnicy, którego końce skręcają się wężowo. Częstokroć, gdy torii jest z bronzu, schimenawa zrobione jest także z bronzu, ale właściwie według tradycyi, powinno być ze słomy i tak też najczęściej bywa. Ma ono bowiem wyobrażać powróz słomiany, który bóstwo Tuta-tama-no-mikoto ciągnęło za boginią słońca Ama-terasu-oho-mi kami, gdy je niebieski bóg siły wypędził, jak zapisane jest w starym Shintomythe, które profesor Chamberlain przetłumaczył. Shimenawa najczęściej w zwyczajnej formie, ma na całej swej długości w równych odstępach wiszące łodyżki słomy, gdyż — jak mówi podanie — pierwotnie robiono go z trawy wyrwanej z ziemi z korzeniami, na której potem wyrastały nowe kolanka.
Mijam torii i dostaję się do czegoś w rodzaju ogrodu czy parku, rozłożonego na szczycie pagórka. Na prawo jest świątynia, zamknięta ze wszystkich stron. Tyle czytałem o smutnem opuszczeniu świątyni Shinto, że w tej chwili nie ubolewam zupełnie nad brakiem stróżów. Rozglądam się dokoła siebie, gdyż to co widzę, jest niesłychanie bardziej interesującem. Cały szczyt pagórka pokryty jest drzewami wiśniowemi, o cudownie świeżych kwiatach, które otulają gałązki jak białe chmurki, wydając przepyszny zapach. Cała ziemia dokoła, cała ścieżka przedemną jest biała, zasypana miękkim, puszystym wonnym śniegiem spadłego kwiecia.
Nad tą cudną powierzchnią wykwitają klomby kwiatów, z małemi skrzynkami pośrodku, mieszczą się dziwne groty, pełne potworów, wykutych w skale smoków i istot mytologicznych, miniaturowe pejzaże o maleńkich gajach z drzew karłowatych, z lilipuciemi jeziorkami, z mikroskopijnemi sadzawkami, mostami, kaskadami; nie brak nawet huśtawek dla dzieci. Na grzbiecie pagórka są miejsca, z których można oglądać widok rozciągający się na całe miasto, na gładkie jak lustro wybrzeże pokryte łodziami rybackiemi, które wydają się jak łebki szpilek, na wysokie, dalekie, niknące przy samym morzu wzgórza, które w liliowem obramieniu, są istotnie cudownie piękne.
Dlaczego drzewa w Japonii są takie miłe? Kwitnące u nas drzewo wiśniowe albo śliwkowe, nie ma tego niezwykłego uroku, co tam. W Japonii ma ono urok jakiegoś cudu, tak, że cokolwiek się o tem przedtem słyszało, nie dorównywa temu, co jest w rzeczywistości. Nie widzi się wcale liści, tylko jakby jedną lśniącą chmurę kwiecia. Może dlatego, że drzewa tam są kochane, pielęgnowane, obcinane, że w zamian za tę troskliwość, przez wdzięczność dla ludzi okrywają się cudownym kwiatem. I tu jednak przywędrowała brutalność obcych turystów, gdyż na przybitej tablicy czytam napis w języku angielskim: „Zabrania się niszczyć drzewa”.
„Tera?”
„Tak, Cha, Tera.”
Jedziemy teraz japońskiemi ulicami tylko przez krótką chwilę. Domy stają się coraz to rzadsze, rozciągną się za to u podnóża góry; miasto ukazuje się jeszcze od czasu do czasu z daleka, wreszcie niknie zupełnie. Jedziemy długą, wijącą się wężowo drogą, z której roztacza się widok na morze. Z prawej strony zielone pagórki spadają stromo ku drodze, z lewej — daleko, w dole, rozciągają się wzdłuż długiego gościńca czarno-szare zaspy piasku, aż po grzebienie fal, które są tak dalekie, że wyglądają jak białe, wężowe wstążki.
Jest po przypływie morza; tysiące zbieraczy muszli uwija się po brzegu; zgięte ich postacie, na błyszczącem tle morza, wydają się z daleka nie większe od much. Niektórzy wracają ze zbioru z wypełnionemi koszykami, przechodzą koło nas — dziewczęta o twarzach tak różowych, jak dziewczęta angielskie.
Im dalej jinrikisha się toczy, tem pagórki stają się wyższe. Wreszcie Cha zatrzymuje się przed schodami wyższemi i bardziej stromemi, niż te, które dotąd widziałem. Drapię się w górę bez końca, kilkakrotnie zmuszony jestem stawać, aby zbolałym członkom dać wypoczynek, wreszcie zupełnie znużony i bez tchu staję u celu. Widzę przed sobą dwa lwy kamienne, jeden z wyszczerzonemi zębami, drugi o zamkniętej paszczęce. Na drugim końcu małej, gołej płaszczyzny, stoi świątynia. Jest to mały, szary, stary zupełnie budynek, otoczony z trzech stron skałami. Na lewo od świątyni, ze skalistego szczytu, spada mały wodospad do stawu okolonego płotem. Szum wody zagłusza wszystko. Od oceanu wieje silny wiatr. Pomimo słońca jest tu dziwnie zimno, przykro, niemiło, jakby żadna modlitwa od setek lat nie odezwała się w tej świątyni.
Cha klaszcze w ręce i krzyczy, podczas gdy ja zdejmuję obuwie na wydeptanych, drewnianych schodach. Po krótkiej chwili, słyszę za papierową ścianą odgłos przytłumionych kroków i głośny kaszel. Ściana się odsuwa, a za nią ukazuje się stary, biało ubrany kapłan. Głębokim ukłonem zaprasza mnie do wejścia. Jego dobra twarz i uprzejmy, gościnny uśmiech, wydają mi się najmilszem powitaniem, jakie mię kiedy w życiu spotkało. Starzec kaszle tak strasznie, że postanawiam sobie w myśli nie spotykać go więcej, jeżeli kiedy jeszcze tu przyjdę.
Wchodzę, i czuję jak nogi zapadają się w miękkich matach, któremi zaściełane są wszystkie podłogi w Japonii. Widzę najpierw nieodzowny dzwonek i pulpit lakierowany, oraz kilka ścian papierowych, sięgających od sufitu do ziemi. Stary, ciągle kaszlący człowiek odsuwa jednę z nich na prawo, i wprowadza mnie do ciemnego sanctuarium, wypełnionego zapachem kadzidła.
Pierwszą różnicą jaką w tej świątyni spostrzegam, jest ogromna lampa z bronzu, ze złoconemi smokami, przymocowana do słupa. Przechodząc, poruszam ramieniem girlandę dzwonków wiszących u jej końca, który ma kształt lotosu. Zbliżając się do ołtarza, nie jestem w stanie z powodu ciemności nic odróżnić. Wreszcie staruszek przesuwa ścianę za ścianę i do wnętrza świątyni wpadają smugi światła, wieszając się na mosiężnych przedmiotach i napisach. Szukam między grupami ołtarza z obrazem bóstwa, i — znajduję tylko lustro, okrągłą szybę polerowanego metalu, a w niem odbitą moją własną twarz — a za tym szyderczym obrazem własnego ja, widmo dalekiego morza.
Tylko lustro? Co oznacza ten symbol? Złudzenie? Czy może że wieczność dla nas jest tylko odbiciem własnej duszy? A może staro indyjska nauka mówi, abyśmy szukali Buddhy we własnych sercach? Może kiedyś wszystkie te zagadki zrozumiem.
Gdy znowu siadam na schodach aby włożyć obuwie, zbliża się do mnie ten sam starzec, i zginając się nisko, podaje mi jakieś naczynie. Myśląc że to jest buddyjska puszka do zbierania ofiar, wrzucam kilka sztuk monet, zapóźno jednak poznaję, że jest napełnione gorącą wodą. Wstyd mój z powodu tej pomyłki łagodzi staruszek uprzejmym uśmiechem. Bez słowa odstawia naczynie i w tej chwili przynosi drugie, które napełnia tą samą gorącą wodą z kotła i daje mi znak, abym wypił.
Zwiedzającym świątynię podają zazwyczaj herbatę, ta jednak, mała i skromna świątynia, jest bardzo, bardzo uboga. Myślę, że ten staruszek cierpi nieraz na brak tego, bez czego nikt zazwyczaj obejść się nie może. Gdy schodzę na dół po schodach, widzę jeszcze raz jego miłe spojrzenie i słyszę przykry kaszel. Potem przypominam sobie szydercze lustro. Zapadam w głęboką zadumę. Czy znajdę kiedyś to, czego szukam, pominąwszy siebie samego! To znaczy, pominąwszy własne urojenia?
„Tera?“ pyta mnie jeszcz raz Cha.
„Tera, nie — już późno. Hotel, Cha“.
W powrotnej drodze Cha zatrzymuje się jeszcze na skręcie wąskiej uliczki, niby przed pudełkiem, maleńką świątyńką, ledwie, że większą od małego, japońskiego sklepu, ale która zaciekawia mię więcej od wielkich budynków, które poprzednio zwiedziłem. Po obu stronach wejścia stoją dwie monstrualne postacie, nagie, czerwone, o potwornych muskułach i lwich nogach. W rękach trzymają pozłacane strzały piorunowe, a oczy ich błyszczą błędną wściekłością. Są to stróże Świętych rzeczy „Ni — o” czyli „Dwaj Królowie”. Pomiędzy temi dwoma poczwarami stoi wypadkowo młoda dziewczyna i patrzy na nas. Na ciemnem tle wnętrza wdzięcznie odcina się jej smukła postać w srebrno-szarej szacie z lila-irysowym paskiem.
Jej spokojna, cudownie subtelna twarz, byłaby śliczną wszędzie, ale w tym dziwnym zestawieniu, pomiędzy dwoma poczwarami, robi niesłychane wrażenie. Przychodzi mi na myśl, czy moje uczucie wstrętu dla tych brzydot jest słuszne, jeżeli taka piękna dziewczyna uważa je za istoty godne czci. Przestają nawet już patrzyć na mnie tak brzydko, gdy między niemi widzę takie miłe stworzenie, delikatne i wiotkie, jak libella, patrzące wzrokiem dziecka na podróżnego i nie mające pojęcia o tem, że oba te bożki, wydają mu się śmieszne i niestosowne.
Co one oznaczają? W formie artystycznej wyobrażają buddhyjskie transformacye Brahmy i Indry. Indra, wyparty przez powszechną, coraz dalej sięgającą magiczną atmosferę Buddhyzmu, włada teraz swą piorunową strzałą dla obrony swej wiary — stał się więc stróżem bram świątyni — jak i Bodhisattwa, gdyż tutaj jest jeszcze ołtarz Kwan-on, bogini miłosierdzia, a nie Buddhy.
„Hotel, Cha, hotel“, wołam, gdyż droga jest długa, a słońce zachodzi; zachodzi przedziwnie jaskrawym blaskiem topazowego światła.
Nie widziałem więc Shaki, (tak zamienili Japończycy imię Sakya Muni) nie spojrzałem w oblicze Buddhy. Może jutro uda mi się zobaczyć jego portret, gdzieś śród wiru drewnianych ulic, albo na szczycie pagórka, którego jeszcze nie zwiedziłem.
Słońce już zaszło, zniknęły i blaski zachodnie, a Cha przystaje, aby zapalić papierową latarnię. Potem pędzimy naprzód między dwoma rzędami malowanych, papierowych latarni, które wiszą przed każdym sklepem. Umieszczone są tak blisko jedna drugiej, i wyciągnięte tak równo, że z daleka wyglądają, jak dwa nieskończone łańcuchy ognistych pereł. Nagle odzywa się dźwięk; odświętnie, majestatycznie, głęboko, rozbrzmiewa nad dachami miasta głos Tsurigane, wielkiego dzwonu świątyni Nogiyamy.
Dzień był zbyt krótki. Ale moje oczy są już tak zmęczone jaskrawem, białem światłem oraz nieskończonym szeregiem tajemniczych znaków, które patrzyły na mnie z perspektywy każdej ulicy, jak ogromna, otworzona cudowna księga — że nawet nuży mnie już widok łagodnych świateł latarni, które równie pokryte znakami, wyglądają jak tekst księgi magicznej.
Czuję, że ogarnia mię senność, zwykłe następstwo nadmiernego oglądania rzeczy ciekawych.
„Amma kamishimo go-hyak mon“.
Głos kobiecy rozbrzmiewa śród nocy cudownie słodką pieśnią, która niby tony fletu wdziera się przez otwarte okno do wnętrza mego pokoju.
Mój służący, który zna nieco język angielski, powiedział mi, co znaczą słowa: „Amma kamishimo go-hyak mon“.
Śród słodkiego wołania, odzywa się zawsze żałosne gwizdanie — najpierw długo wyciągnięta nuta, potem dwie krótkie, tego samego tonu.
Jest to gwizd Ammy, biednej, ślepej niewiasty, która zarabia na życie myciem głów chorym i znużonym. Gwizda, aby zwrócić uwagę przejeżdżających i przechodzących na swą ślepotę, śpiewa przytem, aby chorzy i zmęczeni mogli na nią zawołać: Amma kamishimo go-hyak mon!
Smutna melodya, ale głos słodki. Wołanie jego oznacza, że za cenę „pięciuset mon“ przyjdzie i obmyje od góry do dołu twoje ciało, wypędzi zeń znużenie albo ból.
(Pięćset mon, równa się pięciu senom (japońskie fenigi). Jeden sen, ma pięć rin, jeden riu, dziesięć mon).
Cudowna słodycz głosu nie opuszcza mnie. Tak chętnie pozwoliłbym który z mych bólów odczarować za cenę pięciuset mon.
Kładę się i marzę wpółśnie. Widzę tekst chiński, niezliczone, wymowne ideogramy biegnące w jednym kierunku, białe i czarne, na szyldach, parasolach, plecach. Zdają się żyć, poruszają poszczególnemi częściami ze zwinnością owadów. Jadę ciągle po wąskich, niskich, oświetlonych uliczkach, w moim jinriksha, który toczy się bez szmeru. I ciągle tańczy mi przed oczami olbrzymi, biały, w kształcie grzyba kapelusz Cha, biegnącego przedemną…
Cały dzień jeszcze spędziłem na zwiedzaniu świątyń Shinto i Buddhy. Widziałem już tyle rzeczy ciekawych, ale nie spotkałem jeszcze oblicza Buddhy. Napróżno drapałem się z trudem po licznych schodach, przechodziłem bramami, pełnemi potworów wodnych, słoni, łbów lwich, zdejmowałem obuwie wchodząc do świątyni przepojonej kadzidłem, pełnej kwiatów lotosu z złoconego papieru, napróżno po przyzwyczajeniu się do ciemności, oczy moje szukały wizerunku jego. Nic, tylko bezładne błyskotki, na pół widziane, ołtarz pełen przepychu, tajemnicze brzęczenie powikłanych bronzów, naczynia rozmaitej formy, tekst zagadkowy, wszystko to dokoła zamkniętej na klucz skrzynki.
Co na mnie zrobiło największe wrażenie, to widoczna jasność obrzędów. Nic ponurego, nic surowego, nic ascetycznego, żadnych nawet cech uroczystych. Widne podwórza świątyń, widne schody, często pełne bawiących się dzieci; nawet matki, wstępujące na krótką modlitwę do miejsc świętych, nie bronią niemowlętom swym czołgać się po matach i gaworzyć.
Ludność bierze religję lekko i wesoło. Rzucają swoje monety do wielkiej skarbonki, klaszczą w ręce, mruczą krótką modlitwę, potem obracają się do swych towarzyszy, i u wejścia świątyni rozmawiają wesoło, śmieją się i palą małe fajeczki.
Zauważyłem nawet, że często wcale nie wchodzą do wnętrza, tylko stają przed drzwiami, modlą się kilka sekund i wrzucają swój skromny datek.
.......................
Akira z uśmiechem na ustach kłania się w drzwiach. Zdejmuje sandały, i wchodzi w białych przetykanych pończochach, potem kłania się drugi raz i siada delikatnie na wskazanem miejscu. Akira jest bardzo interesującym młodzieńcem; ze swoją delikatną twarzą, bez zarostu, o skórze barwy jasno-brązowej, z granatowo-czarnym włosem, spadającym mu na czoło i zasłaniającym oczy, w szerokiej, o długich rękawach szacie i białych pończochach, podobny jest raczej do japońskiej dziewczyny.
Klaszczę w ręce i każę przynieść herbatę, hotelową herbatę, którą on nazywa chińską, i podaję mu cygaro. Za cygaro dziękuje, ale „jeżeli pozwolę, to zapali swoją fajkę”. Wyciąga z za paska kasetkę z fajką, podobną nieco do woreczka z tabaką, wyjmuje z niej metalową fajkę, o główce, w której by się ledwie ziarnko grochu zmieściło, potem wyciąga z woreczka tytoń, tak misternie pocięty, że wygląda jak włos, nakłada do fajki i pali. Wciąga dym w siebie i wypuszcza nosem. Trwa to nie więcej nad pół minuty i po trzech takich zaciągnięciach odkłada próżną fajkę na bok.
Opowiadam Akirze o zawodzie, jaki mię spotkał przy oglądaniu świątyń.
— Oh, może pan jeszcze dzisiaj Buddhę zobaczyć — odpowiada mi na to — jeżeli zechce pan zrobić spacer do świątyni Zotokuin, gdyż dzisiaj jest święto narodzin Buddhy.
Jest tam jego posążek, ale bardzo maleńki, ledwie kilka cali wysoki. Jeżeli pan chce zobaczyć większego Buddhę, musi się pan udać do Kamakury. Tam jest Buddha, siedzący na lotosie, pięćdziesiąt stóp wysoki. Ruszam więc w drogę w towarzystwie Akiry, który obiecuje mi pokazać kilka ciekawych rzeczy.
......................
Gwar wesołych głosów dochodzi mnie z świątyni, a na schodach roi się od uśmiechniętych kobiet i gwarzących dzieci. Przybliżywszy się, widzę, że dzieci i kobiety cisną się do lakierowanego stoliczka, stojącego naprzeciw wejścia. Na stole znajduje się naczynie w rodzaju kubła, ze słodką herbatą. W herbacie stoi smukły posążek Buddhy, z jedną ręką podniesioną do góry, z drugą spuszczoną na dół. Gdy kobiety wrzuciły już swój zwykły datek, nabierają szczególnego kształtu drewnianym czerpakiem trochę herbaty z naczynia i oblewają statuę; potem nabierają jeszcze raz, łykają troszkę i dają także pić swoim dzieciom. Ceremonja ta nazywa się obmywaniem posągu Buddhy.
Obok lakierowanego stolika, na którym znajduje się naczynie z herbatą, jest drugie, niższe wzniesienie, na którym stoi dzwon świątyni w kształcie olbrzymiej miski.
Do dzwonu zbliża się kapłan i uderza weń młotem. Dzwon wydaje dźwięk przytłumiony. Kapłan staje zdziwiony, podnosi dzwon, zagląda do niego, i wyciąga zeń śmiejące się dziecko. Uśmiechnięta matka podbiega szybko, aby go od tego ciężaru uwolnić i kapłan, matka i dziecko, spoglądają na nas z szczerą wesołością, która i nas ogarnia.
Akira opuszcza mnie na chwilę i rozmawia z człowiekiem, obsługującym świątynię, wkrótce potem powraca, niosąc w ręce dziwną, lakierowaną szkatułkę, prawie na stopę długą i cztery cale szeroką. Na jednym końcu szkatułki widzę otwór, ale nigdzie nie dostrzegam śladu pokrywy.
— Jeśli pan zapłaci dwa sen’y — mówi Akira — bogowie powiedzą nam przyszłość.
Płacę dwa sen'y, Akira potrząsa skrzynką, i z wnętrza jej, przez otwór wychodzi wąski pasek bambusu, pokryty chińskiem pismem.
— „Kichi!“ woła Akira — to oznacza szczęście, numer pięćdziesiąty pierwszy!
Znowu potrząsa skrzynką i z otworu wychodzi drugi pasek.
— „Dai kichi!” Wielkie szczęście! Numer dziewięćdziesiąt dziewięć!
Jeszcze raz wstrząsa skrzynką i jeszcze raz wychodzi wyroczny pasek bambusu.
— „Kyo!” śmieje się Akira. Spotka nas coś złego, wyszedł numer sześćdziesiąt cztery.
Zwraca skrzynkę kapłanowi i wzamian dostaje trzy tajemnicze papierki z temi samemi liczbami, które wyszły ze skrzynki. Te małe paski bambusowe, przepowiadające przyszłość, nazywają się Mikuji.
Według tłumaczenia Akiry, treść papierka, opatrzonego numerem pięćdziesiątym pierwszym, jest następująca:
„Kto to Mikuji wyciągnie, niech żyje według prawa bożego i modli się do Kwan-on-an. Jeśli jest chory, zostanie wyleczony — jeśli co utracił, odzyska — jeśli ma sprawę w sądzie, wygra ją — jeśli kocha kobietę, będzie należała do niego, gdyby nawet czekać musiał — wiele szczęścia spotka go w przyszłości”.
Kartka Dai kichi jest prawie równobrzmiąca, z tą tylko różnicą, że zamiast do Kwan-on, boga bogactwa i szczęścia — należy modlić się do Kaku, Bishamon, i Benten, i że szczęśliwy nie będzie potrzebował czekać na ukochaną kobietę.
Ale zato Kyo brzmi, jak następuje:
„Kto to Mikuji wyciągnie, dobrze uczyni, gdy podda się niebieskiemu prawu i będzie modlił się do Kwan-on o łaskę. Jeśli jest chory, będzie bardziej chory, jeśli co stracił, nie odzyska, jeśli ma sprawę w sądzie, przegra ją, jeśli kocha kobietę, niech straci wszelką nadzieję, by ją mógł kiedyś nazwać swoją. Tylko nieustanną modlitwą, może swój straszny los poprawić, szczęście jednak nie będzie mu udziałem“.
— Jeszcze nie wyszliśmy najgorzej — mówi Akira — dwa razy, na trzy, wyciągnęliśmy los dobry! Teraz chodźmy zobaczyć statuę Buddhy.
I poprowadził mnie licznemi, dziwnemi ulicami na południowy koniec miasta.
Przed nami wznosi się pagórek, na którego szczyt prowadzą szerokie kamienne schody, między dwoma rzędami drzew cedrowych i klonów. Wchodzimy na górę i znów widzę przed sobą dwa czuwające lwy Buddhy, samca z rozwartą paszczęką i samicę z zamkniętym pyskiem. Mijamy je i wchodzimy na obszerne podwórze świątyni, na którego przeciwnoległym końcu wznosi się duży drewniany budynek.
Jest to świątynia. Dach o miedzianych tafelkach koloru niebieskiego, z wystającemi rynnami, zbiorniki wody i smoki, wszystko z biegiem czasu przybrało tę samą barwę. Takie same papierowe ściany są otwarte, a melancholijno-rytmiczny śpiew dochodzący nas z wnętrza, oznajmia nam, że przedpołudniowe nabożeństwo jest przerwane. Kapłani śpiewają tekst sanskrycki, przełożony na język chiński, intonując Sutrę z „Lotosu dobrego prawa.” Jeden ze śpiewających nadaje takt, waląc młotem obwiniętym bawełną w groteskowy, złoto i czerwono lakierowany przedmiot, podobny do głowy delfina, zwany Mokugyo, który wydaje ponuro rozbrzmiewający ton.
Z prawej strony świątyni znajduje się małe wnętrze, wypełnione zapachem kadzidła. Staram się przebić wzrokiem dym, który wydobywa się z małego żarzyska wypełnionego półtuzinem smukłych rószczek, i w najgłębszym cieniu w dali, spostrzegam czarno-brunatnego Buddhę. Głowę ma spuszczoną, ozdobioną tiarą, ręce splecione, zupełnie tak samo, jak widziałem u Japończyków modlących się na progu świątyni, obróconych twarzą do słońca. Statua jest zrobiona z surowego drzewa i prymitywnie pomalowana; jednak, pełne spokoju oblicze, porywa swoją pięknością.
Minąwszy podwórze z lewej strony budynku, stajemy znowu naprzeciw krużganka ze schodami, prowadzącemi śród olbrzymich drzew jeszcze wyżej, do jakiegoś tajemniczego miejsca. Wchodzę na stopnie i znowu dostaję się na szczyt, strzeżony przez dwa symboliczne lwy i nagle staję przykuty i zdumiony szczególnym widokiem.
Widzę przed sobą prawie czarną ziemię, ocienioną olbrzymiemi, staremi drzewami. Przez gąszcz liści przedziera się słońce i rzuca drżące, złote plamy. Nastrojowe, przytłumione światło uwidacznia gromadę jakby dziwnych postaci. Jest to niby zbiór szarych, w kształcie słupa przedmiotów, omszonych, monumentalnie skamieniałych, pokrytych chińskiemi znakami pisarskiemi, wyrytemi dłutem. Naokoło i po za tem wszystkiem, na tle ciemnej zieleni, sterczy wysoko jak sitowie w bagnisku tysiące i więcej, niż tysiące wąskich, drewnianych tabliczek, w kształcie żerdzi, z fantastycznemi napisami.
Zanim zdołałem spostrzedz inne, drobne szczegóły, wiedziałem już, że znajduję się w Hakaba, na starożytnym buddhyjskim cmentarzu. Tabliczki w kształcie żerdek, w japońskiej mowie nazywają się „sotoba”[1]. Wszystkie mają po obu stronach na brzegach, blisko końca, pięć karbów, i wszystkie pokryte są po obu stronach literami. Napis na odwrotnej stronie jest zawsze sentencyą sanskrytu, której znaczenia nie znają nawet sami kapłani rytujący słowa. Żerdź taką zatyka się natychmiast, gdy haka (kamień grobowy) jest ustawiony. Każdego siódmego dnia, zatyka się żerdź i tak dzieje się przez czterdzieści dziewięć dni; potem zatyka się jedną w setnym dniu, jedną w rocznicę śmierci, i jedną po upływie trzech lat; a potem w dłuższych odstępach czasu przez lat sto.
Prawie w każdej grupie, między szaremi i poczerniałemi ze starości tabliczkami, dostrzegam nowe, ze świeżo heblowanego, niemalowanego drzewa. Kilka leży wywróconych na czarnej ziemi, a mnóstwo, za najlżejszym podmuchem wiatru chwieje się i porusza.
Niemniej oryginalne w kształcie, a nieskończenie więcej interesujące, są kamienne pomniki. Formą swoją wyrażają one pięć elementów buddyjskich. Na sześcianie spoczywa kula ziemska dźwigająca piramidę, na piramidzie stoi płaska, czterokątna czara o czterech sierpowatych końcach i wygiętych krawędziach. Na czarze leży przedmiot w kształcie gruszki, z końcem wystającym na zewnątrz. Są to symbole: ziemi, wody, ognia, wiatru, i powietrza, pięciu elementów, z których składa się ciało i w które po śmierci się zamieni.
Bardzo liczne są też pod pomnikami niskie, czworokątne, obciosane słupy, z japońskiem pismem, malowanem złoto lub czarno, albo wprost wyrytem w kamieniu. Jest też wiele prostych, stojących, małych bloków rozmaitego kształtu i wysokości, najczęściej zaokrąglonych górą i pokrytych zwyczajną płaskorzeźbą. Wreszcie dużo dziwnych nieobciosanych kamieni, albo brył skalnych, opatrzonych na jednej, gładkiej stronie wyrytym rysunkiem. Wydaje się, jakby w nieregularności tych bloków tkwiła pewna idea. Kamień pięcioma bokami występuje z swego naturalnego łożyska, a sposób, w jaki umieszczony jest na cokóle, wydaje mi się tajemnicą, której na pierwszy rzut oka nic nie objaśnia.
Cokóły w konstrukcyi są także rozmaite. Zazwyczaj mają trzy otwory w występującej płaszczyznie, a pod podtrzymywanym przez nie pomnikiem, jest zwykle wielkie, owalne wydrążenie, z dwoma małemi rowkami z każdej strony. Te małe otwory przeznaczone są do palenia kadzidła, a wielkie wydrążenie napełnione jest wodą. Mój przyjaciel japoński objaśnia mnie, że „w Japonii jest stary zwyczaj zaopatrywania umarłych w wodę”.
Po obu stronach pomników są czary bambusowe do kwiatów.
Wiele z rzeźb przedstawia Buddhę w medytującej albo napominającej pozycyi, niektóre przedstawiają go śpiącego, z twarzą pełną spokoju dziecka — japońskiego dziecka, które oznacza Nirwanę. Na wielu grobach są rysunki wyobrażające dwa kwiaty lotosu, ze splecionemi łodygami.
W jednem miejscu spostrzegam grób z angielskiem nazwiskiem. Nad nazwiskiem prosty krzyż wykuty w kamieniu. Tolerancya buddhyjskich kapłanów musi być duża, gdyż jest to grób chrześcijański.
Wszystko jest spróchniałe, zapadłe, omszone, szare kamienie ciągną się w gęstych, ledwie o dwa cale odległych rzędach, daleko — daleko; tysiące ich kryje się w cieniu drzew prastarych. Liczne ptaki napełniają powietrze świegotem, a za nami, niby dalekie brzęczenie pszczół, dolatuje melancholijny śpiew kapłanów.
Milcząc prowadzi mnie Akira innemi schodami w najstarszą i jeszcze ciemniejszą część cmentarza. U szczytu schodów, na prawo, widzę grupę kolosalnych, omszonych, ciężkich pomników, z napisami, wyrytymi w kamieniu na dwa cale głęboko. Po za niemi, na miejscu zwykłych drewnianych żerdzi, ustawione są wielkie sotoba,
mające dwanaście do czternastu stóp wysokości, i tak grube, jak belki pułapu świątyni.
Są to groby kapłanów.
Schodzimy ciemnemi schodami na dół, i stajemy przed sześcioma statuami. Są one około dwóch stóp wysokie i stoją rzędem na długim cokóle. Pierwsza trzyma w ręku buddhyjską kadzielnicę, druga lotos, trzecia kij pielgrzymi, czwarta obrywa perły z buddhyjskiego wianka róż, piąta stoi w pozycyi modlącej z rękami złożonemi, szósta trzyma w jednej ręce shakujo, kapłański kij żebraczy z sześcioma pierścieniami na końcu, a w drugiej mistyczny klejnot Nyoi Ho - ju, mocą którego wszystkie życzenia bywają spełnione. Oblicze wszystkich sześciu jest jednakowe, a poszczególne postacie różnią się pomiędzy sobą pozycyą i trzymanemi emblematami. Wszystkie uśmiechają się słodko. Na szyi każdej z figur wisi worek bawełniany, a wszystkie worki wypełnione są kamykami. U stóp figur, dokoła, widzę usypane wysoko takie same kamyki, nawet kolana, ramiona i aureole ich są niemi pokryte. Tajemnicze, archaiczne, ale i niewypowiedzianie wzruszające są te delikatne, dziecięce twarzyczki.
Według mowy ludowej, są to roku Jizo, sześć Jizo. Grupy takie można widzieć prawie na każdym japońskim cmentarzu. Są one najpiękniejszem, najbardziej subtelnem upostaciowaniem japońskich wierzeń ludowych, cudownem bóstwem, które bierze w opiekę małe dusze dziecięce, pociesza je i broni przed demonami.
— Co oznaczają te drobne kamyki? — pytam. — Mówią, że w Sai no Kawara, to jest w miejscu, do którego wszystkie dzieci po śmierci się dostają, duchy tych dzieci bawiąc się, budują małe wieże z kamyków. Wtedy przychodzą Onis, złe demony, burzą wieże, straszą dzieci i znęcają się nad niemi. Ale małe dusze uciekają wtedy do Jizo, które chowają je w fałdach swoich szerokich rękawów, uspakajają, a złe demony wypędzają. Każdy kamyk, który się podczas modlitwy w głębokiem uniesieniu serca rzuci pod stopy, albo na kolana Jizo, przynosi duszy dziecka ulgę w pokucie.
— Wszystkie dzieci — mówi młody student buddhyjski z uśmiechem słodkim jak sama Jizo — dostają się po śmierci do Sai no Kawara, i tam bawią się z Jizo. Sai no Kawara jest głęboko, głęboko pod ziemią.
Szaty Jizo mają szerokie, falujące rękawy, za które dzieci ciągną je i skubią podczas zabawy, a z kamyków usypują małe pagórki. Kamyki, których pan tu widzi tyle dokoła figur, przynoszą dzieciom ludzie, najczęściej matki modlące się do Jizo. Dorośli ludzie po śmierci nie dostają się nigdy do Sai no Kawara.
Opuszczamy roku Jizo, a młody student, chcąc mi pokazać jeszcze inne ciekawe osobliwości, prowadzi mnie drogą pośród rzeźbionych bóstw.
Wszystkie są wzruszające; jedne niezwykle ciekawe, drugie cudownie piękne. Większość ma aureolę, niektóre stoją ze złożonemi rękami, inne klęczą podobnie jak święci chrześcijańscy — jeszcze inne, trzymają w ręku kwiat lotosu i zdają się być pogrążone w śnie, który jest rozpamiętywaniem.
Jedna postać spoczywa na cielsku ogromnego węża — druga niby z tiarą na głowie ma sześć rąk, z których dwie złożone do modlitwy, a cztery trzymają rozmaite przedmioty. Postać ta stoi na obalonym na ziemi demonie. Inna postać, wykonana w płaskorzeźbie, ma niezliczoną ilość rąk. Jedna para rąk jest złożona jak do modlitwy, a z ramion, niby widma, wyrasta jeszcze mnóstwo rąk, które wyciągają się w różne strony, jedne próżne, inne pełne rozmaitych przedmiotów, jakby urzeczywistniające zwróconą do nich prośbę, symbolizujące zapewne wszechpotęgę miłości. Jest to jedna z licznych postaci Kwan-on, bogini miłosierdzia, która umiłowała spokój Nirwany, aby wybawiać dusze ludzkie. Twarz jej ma zazwyczaj rysy pięknej, japońskiej dziewczyny, tutaj jednak przedstawiona jest jako Senszu Kwan-on (tysiącramienna Kwan-on).
Tuż obok stoi wielki blok kamienny, mający w górnej części na gładkiej powierzchni płaskorzeźbę Buddhy, siedzącego na lotosie, zatopionego w rozpamiętywaniu, a w dolnej części trzy małe, rzeźbione małpy. Jedna zakrywa dłonią oczy, druga usta, trzecia uszy.
— Co to ma oznaczać? — zapytuję.
Mój przyjaciel, wskazując kolejno na trzy rzeźbione postacie, tłumaczy:
— „Nie widzę nic złego”, „nie słyszę nic złego”, „nie mówię nic złego”.
Dzięki powtarzanym często objaśnieniom, wkrótce sam już rozpoznaję niektóre bóstwa. Spoczywająca na lotosie postać, z mieczem w ręku, okolona płomieniem, jest Fudo-Sama — Buddha nieporuszony; miecz oznacza — umysł, ogień — siłę. Bóstwo zatopione w rozmyślaniu, z kłębkiem w ręku, to także Buddha; łyko czy sznurek wiąże cierpienia z namiętnościami. Jest także Buddha śpiący, ze słodkiem obliczem japońskiego dziecka, z oczami zamkniętemi, z policzkiem wspartym na dłoni. Buddha w Nirwanie. Tamta znów — piękna dziewicza postać, stojąca na lilii — to jest Kwan-on-Sama, japońska Madonna. A ta uroczysta postać w siedzącej pozycyi, trzymająca w jednej ręce wazę, z drugą ręką podniesioną jak do nauki, to Yakushi-Sama, Buddha, jako lekarz duszy.
Widzę również postacie zwierząt. Jeleń, początek buddhyjskich legend, wykuty w śnieżnym kamieniu, stoi wdzięcznie na szczycie Toro, czyli ofiarnych latarni.
Na jednym z grobów, widzę wspaniałą rzeźbę ryby, właściwie ideę ryby, zamienioną przez rzeźbiarza w groteskowe dzieło piękności, jak delfin w sztuce greckiej. Zdobi ono szczyt kamienia grobowego. Szeroko rozwarta paszczęka, odsłaniająca gęste zęby, sięga szczytu bloku, gdzie wyryte jest nazwisko zmarłego. Grzbietowe pletwy i rozłożony ogon zamienione są w fantastyczną groteskę.
— „Mokugyo” — mówi Akira. Jest to taki sam buddhyjski emblemat, jak owo próżne, drewniane, lakierowane złoto i czerwone naczynie, w które kapłani uderzają obwiniętym młotem podczas śpiewania Sutry. Wreszcie dostrzegam w jednem miejscu parę siedzących zwierząt mytologicznych — podobnych do psów gończych. — „Kitsune“, lisy — mówi Akira. Znając je już, rozpoznaję rzeczywiście wyidealizowane a pełne życia lisy — o niewypowiedzianym wdzięku, wykute w jakimś szarym kamieniu. Oczy błyszczą im wrogo, zdają się warczeć. Dziwnie uduchowione, pełne tajemniczości stworzenia — sługi bóstwa: Inari-Samas — należące nie do buddhyjskiej ikonografii, ale do świata obrazowego Szintoizmu.
Na tych grobach niema żadnych, podobnych naszym napisów, tylko nazwisko rodziny — imiona zmarłych i wyrzeźbiony herb, najczęściej kwiat, a na sotoba słowa sanskryckie.
W pewnem oddaleniu znajduję znowu inne postacie Jizo, pojedyncze rzeźby na grobach, a jedna z nich jest tak cudownem dziełem sztuki, że nie mogę się od niej oderwać. Te białe towarzyszki zabaw małych dzieci są bardziej wzruszające, niż postać Chrystusa. Oblicza ich są tak cudownie piękne, że w języku ludowym powstało porównanie — twarz piękna jak „Jizo-kao”, oblicze Jizo.
Dosięgamy końca cmentarza, do brzegu wielkiego gaju.
Co za subtelne światło śród drzew, jaka upajająca słodycz łagodnego powietrza!
Niebo zdaje się wisieć tak nisko nad nami, że mam wrażenie, iż mógłbym tylko ponad dachem wyciągnąć ręce, aby je zatopić w płynnym błękicie. To miękkie, delikatne niebo, rozpościera się jednak tak daleko, że zdaje się, iż jest niebem jakiejś większej planety, a chmury nie zdają się być chmurami, ale marzeniem chmur, tak są subtelne, jasne, rozwieszone, jak mary, jak złudzenie.
Nagle spostrzegam przed sobą dziecko, małą dziewczynkę, która stoi i przypatruje mi się zdziwiona. Nadeszła tak cicho, że świegot ptaków i szum gałęzi stłumił jej kroki. Sukienkę ma japońską, ale spadające, kręte, jasne włosy nie mają w sobie nic z tej krwi. Z jasno niebieskich oczu patrzy na mnie duch innej rasy, może nawet duch rasy mojej. Zaprawdę dziwne miejsce zabaw dla ciebie, dziecko! Jakże niezwykle i tajemniczo przemawiać muszą te obrazy do twojej małej duszy! A może nie — może to ja tylko jestem ci obcy, nieznany… nie znasz swego poczęcia i nie wiesz jakim jest świat twojego ojca. Biedna, piękna dusza, zabłąkana w obcym porcie. Lepiejby ci było dziecko tu między temi zmarłemi. Przyjęłyby cię miłośnie dobre Jizo, otuliły w szerokie rękawy, broniły przed złem, bawiły się z tobą. Twoja opuszczona matka, która niemym wzrokiem patrzy teraz na twą urodę i z cierpliwym japońskim uśmiechem żebrze jałmużny, rzuciłaby garść małych kamyczków na kolana ulubionego bóstwa, gdzie znalazłabyś spokój i ciszę.
Zwracam się do Akiry i proszę go, aby opowiedział mi jeszcze o dobrych Jizo i duszach dzieci w Sai no Kawara.
— „Nie wiele jest już do powiedzenia” — mówi Akira, uśmiechając się z mojego wielkiego zainteresowania. — „Ale jeżeli pan zechce pójść ze mną do Kuboyama, pokażę panu w jednej świątyni obrazy Sai no Kawara i Jizo, oraz sąd dusz”.
Wsiadamy więc do dwóch jinrikisha i jedziemy do świątyni Rim-ko-ji w Kuboyama. Pędzimy całą milę przez barwne, wąskie uliczki, potem z jakie pół mili przez przedmieścia, okolone ogrodami, po za których ogrodzeniem widać małe, lekkie budynki, delikatne niby klatki druciane. Wreszcie opuszczamy nasze wehikuły i drapiemy się na zielony pagórek, mijając pola i osady.
Po długiej wędrówce, śród piekącego słońca, docieramy wreszcie do wioski, która składa się z samych niemal świątyń i podobnych im budynków! Położone na uboczu święte miejsce — trzy budowle, z ogrodzeniem bambusowem — należy do sekty Shingon. Uwagę naszą pochłania najpierw mały otwarty domek na lewo od wejścia. Jest to dom umarłych, w którym stoją japońskie mary. Ale tuż naprzeciw bramy znajduje się ołtarz pełen dziwnych figur. Co odrazu uderza w oczy — to okropna postać, cała czerwona jak cynober, o strasznych oczodołach, górująca nad licznemi mniejszemi figurami. Usta ma szeroko otwarte jak w okropnej wściekłości, czoło surowo pomarszczone. Długa ruda broda spada na czerwone piersi, a głowę zdobi szczególnych kształtów korona, czarna ze złotem, z której zwieszają się trzy dziwne szmaty. Na lewej jest księżyc, na prawej słońce, środkowy gałganek jest zupełnie czarny, ale u spodu jego, na czarnej o złoconych brzegach wstążce błyszczy mistyczny znak, który oznacza „króla”.
Od tej samej korony zwieszają się na prawo i lewo dwa, w kształcie berła, pozłacane przedmioty. W jednej ręce trzyma król tego samego kształtu przedmiot, tylko o wiele większy — zwany Shaku czyli berło. „To jest Emma-o — objaśnia Akira — pan cienia, sędzia dusz, król umarłych”. Gdy kto ma twarz odrażającą, mówią Japończycy o nim: „że ma oblicze Emmy”.
Po prawej stronie tej figury stoi biała Jizo-Sama, na pokrytym pączkami różowym krzewie lotosu. Z lewej strony stoi postać starej kobiety — mądrej Sodzu-Baba, która na brzegach rzeki trzech dróg, płynącej w państwie cienia, odbiera szaty umarłym. Suknia jej jest blado niebieska, twarz i włosy białawe, całe oblicze dziwnie pomarszczone, oczy małe, patrzące ostro. Statua musi być bardzo stara, gdyż malowidło miejscami zupełnie poodpadało, nadając jej dziwnie widmowy wygląd.
Są też figury bogini morza Benten-Kwan-on-Sama, która spoczywa na szczycie góry, pokrytej w górnej części miniaturowymi krajobrazami. Krajobrazy te są zrobione z czegoś zupełnie mi nieznanego i cudownie malowane. Całość jest dla zabezpieczenia przed nieostrożnem poruszaniem ogrodzona kratą. Benten ma osiem rąk — dwie złożone do modlitwy, a inne, wyciągnięte w górę, trzymają rozmaite przedmioty, jak: miecz, koło, łuk, strzałę, klucz i magiczny klejnot. Po za nią, na spadzistości góry, na której siedzi, widać jej dziesięć sług, w pięknem odzieniu, wszystkie w pozycyi modlącej; jeszcze głębiej za niemi widać wielkiego białego węża, którego ogon wychodzi przez jeden otwór skały, głowa przez drugi. Na szczycie pagórka leży cierpliwie krowa. Kwan-on ukazuje się jako Senszu-Kwan-on, obdzielająca ludzi swymi darami.
Jednak nie po to przyszliśmy tutaj; kierujemy więc swoje kroki do drugiej świątyni Zen-szu, gdzie czekają na nas obrazy Nieba i Piekła.
„Gdy kto umrze — opowiada mi po drodze Akira, — myje się jego ciało, goli i ubiera się je w białą, pielgrzymią szatę. Na szyi wiesza mu się worek podróżny (Sanyabukuro), podobny do worka japońskich pielgrzymów, w który wkłada się trzy rin[2], monety, z któremi ma być pogrzebiony. Wszyscy bowiem, którzy umierają, z wyjątkiem dzieci, muszą w Sanzugawa, na rzece trzech dróg, trzema rinami się wykupić. Gdy tylko dusze zbliżą się do tej rzeki, znajdują na brzegu „kobietę trzech dróg”, Sodzu-Baba, która na nie czeka. Żyje ona na brzegu tych rzek z mężem swoim, Ten-zu-Ba”.
Jeżeli kobiecie nie zapłaci się trzech rin, zabiera umarłym suknie i wiesza je na drzewach.
Świątynia jest mała, czysta i jasna, przez szeroko otwarte szoji wpada słońce. Akira musi znać dobrze kapłanów, gdyż powitanie ich jest przyjacielskie. Wkładam drobną ofiarę, a Akira objaśnia cel naszego przybycia. Wchodzimy do bardzo obszernej sali, znajdującej się w jednem ze skrzydeł budowli, skąd otwiera się prześliczny widok na ogród. Przynoszą małe poduszki do siedzenia na ziemi, skrzynkę do palenia i mały stoliczek, osiem cali wysoki, który stawiają przed nami. Podczas gdy jeden z kapłanów otwiera przepierzenie czy alkowę w ścianie, aby wyjąć kakemono, drugi przynosi herbatę i tacę z dziwnemi słodyczami, które robione są z mieszaniny ryżu i cukru.
Jedno z tych dziwnych słodyczy ma cudowny kształt kwiatu chryzantemu, inny lotosu, jeszcze inne przedstawiają się jako duże, cienkie, czerwone tafle, z przedziwnemi rysunkami latających ptaków, żerujących bocianów, ryb, nawet miniaturowych pejzażów. Akira wybiera kwiat chryzantemy i podaje mi do jedzenia. Ugryzam liść po liściu, przyczem odczuwam żal, że psuję takie piękne dzieło.
Tymczasem przyniesiono już kakemono, rozwinięto i powieszono na hakach ściany. Podnosimy się, aby je obejrzeć.
Są to cudownie piękne kakemono, arcydzieła rysunku i farby — farby przytłumionej, pochodzącej z najlepszego okresu sztuki japońskiej. Są one prawie pięć stóp długie, a trzy stopy szerokie, mondurowane na jedwabiu. Treść legend ich jest następująca:
Pierwsze Kakemono:
Górna część rysunku przedstawia sceny ze Shaby, a jak my to nazywamy — ze świata ludzkiego. Cmentarz, kwitnące drzewa, żałobne postacie klęczą na grobach. Wszystko w miękim, błękitnym świetle dnia japońskiego. Pod spodem jest świat widm.
Dusze schodzą na dół po ziemi. W dali wędrują dusze w białych szatach przez głębokie, czarne ciemności, brodzą w tych ciemnościach przez fale zaczarowanych „trzech dróg”, Sanzugawa. Tu — na prawo czeka już na nie, Sodzu Baba, stara kobieta trzech dróg — widmowo szara, niemile przytłaczająca postać, która zdejmuje niektórym duszom szaty. Drzewa uginają się pod ciężarem szat tych, którzy już pierwej przeszli.
Niedaleko widzę dusze latające, otoczone strasznemi, krwawo-czerwonemi demonami, z łapami lwów i twarzami pół byków, pół ludzi, o rysach olbrzymich minotaurów. Jeden z nich rozrywa duszę na dwie części. Inny z demonów, zmusza dusze do przeobrażenia się w kształty psa, konia, świni. Gdy już się to stało — oddala się w cień.
Drugie Kakemono:
W przytłumionem świetle, jakie widzi pływak, płynąc pod wodą, stoi w pośrodku hebanowy tron, a na nim siedzi straszliwa postać — Emma Dai-o — okrutnego i bezlitosnego Pana śmierci i sędziego dnia. Dokoła niego siedzą w kuczki okropni stróże, uzbrojone karły. Z przodu, na lewo, u stóp tronu stoi cudowne zwierciadło, Takara no Kagami, które odbija wszystkie rodzaje dusz, i dzieje świata. W tej chwili odbija się w powierzchni jego skalisty krajobraz, piasek, morze i okręty. Na piasku leży zabity mieczem człowiek. Morderca ucieka. Przed zwierciadłem stoi straszliwie skurczona dusza w pazurach demona, który zmusza ją patrzeć w zwierciadło i w rysach mordercy poznać samą siebie. Po prawej stronie tronu, na wysokim, płaskim słupie (podobnym do słupów w świątyniach na których kładzie się ofiarę dla bogów), widać monstrualną, uciętą głowę, o dwu twarzach, stojącą, na szyi. Dwie twarze są to świadkowie: twarz kobiety (Mirume), widzi wszystko co tylko dzieje się w Shaba; druga, jest to twarz mężczyzny z brodą, Kaguhana, który zna wszystkie zapachy i czuje je, a przez to wie wszystko, co człowiek czyni. Tuż między temi twarzami, leży na pulpicie otwarta księga, kronika wszystkich czynów. Pomiędzy zwierciadłem a świadkami, błądzą blade dusze, drżąc przed wyrokiem sędziego.
Głębiej, w dole, widzę męki już osądzonych dusz. Jednej, która w życiu była kłamcą, demon uzbrojony w rozżarzone obcęgi, wyrywa język. Inne dusze wrzucone całą kupą w rozpalone do czerwoności taczki, skazane są na męki. Taczki są żelazne, a kształtem przypominają ręczne taczki, tak pospolite na ulicach Japonii, pchane przez bosonogich japońskich robotników, którzy dziwnie melancholijnym głosem wykrzykują: „Haidah, hej! Hajdah, hej!” Tutaj pchają je lecąc pędem nagie demony, czerwone jak krew, o lwich paszczach i głowach byków.
Trzecie Kakemono:
W ciemności widać ogromny, płonący piec, pełen palących się dusz, demony poprawiają ogień żelaznemi drągami, inne wrzucają z góry dusze głową na dół w płomienie.
Poniżej tej sceny rozciąga się smutny, delikatny, blado-szary krajobraz, pełen gór i dolin. Przepływa go rzeka Sai no Kawara. Na brzegach rzeki roi się od dusz dziecięcych, które mozolą się nad budowaniem wież z kamyków. Dzieci te są tak piękne, jak tylko są prawdziwe dzieci japońskie. (Zdumiewającem jest, jak głęboko artysta japoński odczuwa piękność dzieci i umie ją wyrazić).
Każde z dzieci ma na sobie krótką, białą sukienkę.
Na pierwszym planie straszny djabeł rozbił jednemu z dzieci żelazną pałką zbudowaną kupkę kamieni. Maleńka dusza siedzi nad rozbitem dziełem, i płacząc gorzko zasłania żałośnie oczy rączkami. Djabeł zdaje się chichotać. Inne dzieci płaczą także. Ale zbliża się łagodna, jasna otoczona światłem Jizo, z aureolą, która błyszczy za głową jej jak księżyc w pełni. Wyciąga swoje shakujo, świętą laskę, a małe duszyczki czepiają się jej, ona zaś bierze je w swoją obronę. Inne pouwieszały się jej rękawów, a jedno z dzieci wydrapało się jej na piersi.
Poniżej tej sceny z Sai no Kawara, widać posępną gąszcz bambusów. Tutaj błądzą tylko kobiece cienie, w białych falistych szatach. Płaczą. Palce mają pokrwawione. Przez sto lat muszą pokaleczonemi paznogciami wyrywać ostrą trawę bambusu.
Czwarte Kakemono.
W promiennej gloryi błyszczą Dai-nichi-Nyo-rai, Kwan-on-Sama, Amida Buddha. Daleko, jak niebo od piekła, płonie jezioro pełne krwi, w którym nurzają się dusze. Wybrzeże jeziora otoczone jest urwiskami, na których gęsto, jak zęby w paszczy wieloryba, sterczą klingi mieczów.
Demony wciągają nagie dusze na urwiska. Ale z purpurowego jeziora wyrasta nagle jasne, jak kryształ światło, coś niby piękny, czysty strumień wody — łodyga kwiatu — cudnego lotosu, który jedną z dusz unosi i kładzie pod stopy kapłana, stojącego nad brzegiem przepaści. Lotos, który powstał mocą modlitwy kapłana, wybawia duszę od cierpienia.
Niestety niema już więcej kakemono. Było jeszcze kilka, ale zaginęły.
Nie, na szczęście kapłan się omylił. Gdzieś z zapadłego kąta wyciąga jeszcze jedno, i to bardzo wielkie, rozwija je i wiesza obok tamtych. Co za cudowne dzieło!
Jaką ma ono styczność z religją i duchami — niewiem. Dokoła wielkiego niebieskiego jeziora rozciąga się ogród. Ogród jak w Kanagawa, pełen cudownych miniaturowych widoków: kaskad, grot, sadzawek, rzeźbionych mostów, drzew o śnieżnobiałem kwieciu, misternych pawilonów rozłożonych nad spokojną, lazurową wodą. Jasne wstęgi chmur stanowią tło. Nad tem wszystkiem górują w blaskach złotego lśniącego słońca cudowne pałace, lekkie jak marzenie, błękitne, a w ogrodzie błądzą goście, urocze postacie japońskich dziewcząt. Ale wszystkie mają nad czołem aureole z gwiazd — są duchami.
Jest to raj: Gokuraku. Gdy mu się bliżej przyglądam, widzę piękne tajemnicze rzeczy, które na razie uszły mej uwadze. Owe urocze duchy zajęte są robotą w ogrodzie. Pielęgnując pączki lotosu, pryskają na nie czemś, że się rozwijają w piękne kwiaty. Barwy tych kwiatów nie są z tego świata. Niektóre z kwiatów mają kielichy otwarte, a w sercu ich, podobnem blaskiem do różowej jutrzenki, siedzą maleńkie, nagie dzieciątka, a każde z nich otoczone jest maleńkim nimbem światła. Jedne są zupełnie małe, inne większe, wszystkie zdają się rosnąć w oczach, gdyż miłe ich opiekunki karmią je jakąś ambrozyą. Jedno, które tylko co wyszło z kołyski boska Jizo oprowadza po cudownem przestworzu nieba.
W górze, po niebieskim błękicie, wędrują Tennin aniołowie nieb buddhyjskich.
Akira twierdzi, że to niebo zbyt przypomina ziemię. Ogrody, mówi — podobne są do ogrodów przy świątyniach, pomimo kwiatów lotosu, które nie mają barw ziemskich, a błękitne dachy tego nadziemskiego świata, przypominają, jego zdaniem, herbaciarnie w mieście Saikyo.
Ale czem jest właściwie niebo, w pojęciu jakiejś wiary, jeżeli nie idealnem powtórzeniem i uzupełnieniem szczęśliwego bytu na ziemi; snem po śmierci, w którym odnajdziemy życie nowe i wieczne? Jeżeli ci się wydaje, że japoński ideał tego życia zbyt jest banalny i naiwny, że w materyalnem życiu więcej jest rzeczy godnych uwiecznienia, niż sceny z życia japońskich ogrodów i herbaciarni, to dlatego, że nie znasz Japonii, jej miękiego, lśniącego błękitu nieba, delikatnych tonów jej wód, słodkiego blasku słonecznych dni, wszechstronnego uroku jej wnętrza, gdzie każdy przedmiot przemawia do twego poczucia piękna, nie jako rzecz wytworzona, ale jako piękno same w sobie.
— Tu jest także Wasan Jizo — mówi Akira wskazując w głębi świątyni pulpit, na którym leży bardzo podarta, niebiesko oprawna księga.
— To jest Wasan, to, co pan by nazwał hymnem albo psalmem. Księga ta, ma dwieście lat. Nazywa się: „Sai no Kawara-kuzchizusami no den”, co oznacza: „Legenda o głosach w Sai no Kawara”. I Akira zaczyna czytać hymn Jizo, legendę o bełkotaniu małych duszyczek w Sai no Kawara, o rytmie pieśni[3].
Jest piąta godzina popołudniu. Od morza wieje wiatr południowy, wpada przez otwarte drzwi do mojego pokoju, w którym pracuję i porywa mi papiery z biurka. Białe światło japońskiego słońca wskazuje, że upał dzienny już minął.
Na błękitnem niebie niema ani jednej chmurki, niema nawet tych ulotnych pierzastych obłoczków, które przy najczystszej pogodzie igrają na firmamencie podobne do przezroczystej gazy.
W drzwiach mego pokoju staje nagle jakaś postać. To Akira, młody, buddhyjski uczeń. Zdejmuje sandały z białych nóg i uśmiecha się słodko.
„Ah, Komban (dobry wieczór) Akira!”
„Dzisiaj wieczorem — mówi Akira przykuczając na podłodze w pozycyi Buddhy — dzisiaj wieczorem odbywać się będzie Bon-ichi. Może chciałby pan zobaczyć?”
„Bardzo chętnie chciałbym widzieć tutaj wszystko, co tylko jest do widzenia, ale niech mnie pan objaśni co to jest właściwie?”
„Bon ichi — odpowiada Akira, jest to targ, na którym sprzedaje się wszystko, co jest potrzebne do święta umarłych. Święto umarłych rozpoczyna się jutro, a wszystkie ołtarze i świątynie, wszystkie przedmioty, służące do modlitwy w domach pobożnych buddhystów, zostają z tego powodu świątecznie przystrojone.
„W takim razie chciałbym zobaczyć Bon-ichi, ale chętnie chciałbym także widzieć ołtarz domowy.”
„Może pan pójdzie do mego domu, mówi Akira. To niedaleko stąd, na „ulicy starców“, w pobliżu „ulicy kamienistego strumienia“. Tam jest butsuma, ołtarz domowy. Po drodze opowiem panu o Bonku.“
„Od 13 do 15 czerwca obchodzi Japonia święto umarłych. Bonmatsuri albo Bonku, zwane także przez Europejczyków świętem latarni. W niektórych miejscowościach obchodzone są dwa takie święta do roku, gdyż ci, którzy liczą czas według księżyca, twierdzą, że Bonmatsuri przypada 13, 14 i 15 dnia każdego siódmego miesiąca według starego kalendarza, co odpowiada późniejszemu czasowi roku.
Trzynastego, od najwcześniejszego ranka, we wszystkich świątyniach, przed buddhyjskimi ołtarzami i przed wszystkiemi butsuma, domowemi ołtarzami, gdzie rano i wieczorem pobożni odmawiają swoje modlitwy, rozpościera się specyalnie na to święto utkane maty, z najprzedniejszej słomy ryżowej. Wszystkie przedmioty i ołtarze zostają przybrane rozmaitemi ozdobami z kolorowego papieru, kwiatami i gałązkami świętego krzewu, oraz świeżym albo sztucznym kwiatem lotosu. Przed ołtarzem stawia się „zen”, maleńki stoliczek z laku, taki, jakiego japończycy używają przy jedzeniu, a na nim kładzie się ofiary z potraw.
Ofiary te składają się: z „somen”, potrawy podobnej do naszego makaronu, „gozen” ryżu, „danga”, czegoś w rodzaju klusek, owoców, takich jakie w tym czasie dojrzewają i wody, czasem także, z produktów surowych, najczęściej jednak gotowanych, nigdy jednak niema pomiędzy niemi mięsa, ryb, ani wina. Ołtarz skrapia się zazwyczaj gałązką miszagi. Co godzina podaje się niewidzialnym gościom z państwa ciemności, świeżą herbatę, tak, jak dla ludzi żywych, na pięknych miseczkach, filiżankach lub talerzykach, a małe hashi (wafelki) leżą obok. W taki sposób ugaszcza się umarłych przez trzy dni.
O zachodzie słońca, przed każdym domem zapala się pochodnie z łuczywa, by gościom wskazać drogę. Często w pierwsze święto wieczorem zapalają powitalne ognie (Mukaebi) wzdłuż całego wybrzeża, na brzegach jeziora, albo rzeki, na której miasto leży, i nigdy mniej ani więcej, jak sto ośm świateł, gdyż liczba ta w filozofii budhyjskiej ma mistyczne znaczenie. U drzwi domów zawieszają przedziwne, specjalnie dla umarłych przeznaczone latarnie, szczególnych kształtów i barw, z malowanemi kwiatami lub widokami i zawsze przyozdobione frendzlami z kolorowego papieru. A tego samego wieczoru krewni umarłych udają się na cmentarz, gdzie składają ofiarę, modlą się, palą kadzidła i nalewają wodę dla duchów. W bambusowe koszyki, które znajdują się przy każdym haka (grobowcu) kładą kwiaty i zawieszają latarnie, tym razem nie malowane wcale. Piętnastego, przynoszą do świątyni ofiarę, która nosi nazwę „Segaki”, wtedy ucztuje Gakido, część duchów pokutujących, zwanych — kółkiem duchów głównych. Następnie ucztują duchy tych kapłanów, którzy nie mają żadnych krewnych. Ale wszystkie dary składane tutaj, są bardzo, bardzo maleńkie, takie, jak ofiary dla bogów.
Jak dowiedziałem się od Akiry, legenda o pochodzeniu „Segaki”, według świętej księgi Busetsuueran-bongyo, jest następująca:
Dai Mokuren, wielki uczeń Buddhy, zdobył przez zasługi swoje sześć „sił nadziemskich“; mocą tychże danem mu było zobaczyć ducha swej matki w „Gakido”, w kole głodnych, gdzie duchy pokutowały za swoje życie. Mokuren zobaczył, że matka jego bardzo cierpiała, cierpienie jej zraniło głęboko jego serce, napełnił czarę pewnemi potrawami i posłał jej. Widział potem, jak usiłowała je spożyć; za każdym jednak razem gdy podnosiła czarę do ust, ta, zamieniała się w ogień i żarzące się węgle.
Wtedy zapytał Mokuren Mistrza, co ma uczynić, by matkę od cierpień uwolnić? Mistrz odpowiedział: „Piętnastego dnia, każdego siódmego miesiąca, nakarmić masz wszystkie duchy wielkich kapłanów”. Mokuren, uczyniwszy to, zobaczył że matka jego uwolniona została z koła głodnych, i że radując się, tańczyła[4]. Stąd pochodzi również taniec zwany Bon-odori, tańczony powszechnie w Japonji w trzecią noc święta umarłych.
Trzeciego i ostatniego wieczoru odbywa się przedziwnie piękna ceremonja, wzruszająca więcej niż „Segaki” i bardziej dziwna, niż taniec Bon-odori. Ceremonja pożegnania. Wszystko, co tylko żyjący mogą z miłości uczynić dla umarłych, dzieje się tutaj. Czas, wyznaczony duchom przez niewidzialne moce, mija, a bliscy im, muszą ich znowu żegnać. Wszystko więc przygotowuje się do rozstania.
W każdym domu sporządza się łodzie z owsianej słomy, ozdabia kolorowemi latarniami, napełnia łakociami i wkłada się weń listy, pełne najczulszych wyrazów miłości i pamięci. Łodzie takie, rzadko kiedy mają więcej nad dwie stopy długości, ale umarli nie potrzebują wiele miejsca. Spuszcza się je następnie na kanały, jeziora, rzeki lub morza, każdą, z zapaloną latarnią u steru i kadzielnicą na dnie. Gdy noc jest piękna, płyną długo; wszystkie strumienie, rzeki, kanały, na całej swojej długości lśnią od tej widmowej floty, pędząc ją ku morzu, i jak tylko okiem sięgnąć, cała tafla morza błyszczy od świateł a powietrze napełnia woń kadzidła.
Obecnie jednak zabronionem jest „Shoryobune“, łodzie błogosławionych, pędzić z biegiem wody, do otwartego portu.
„Ulica starców” jest tak wąska, że rozłożywszy ramiona, można dotknąć rękami malowanych
draperyi miniaturowych sklepików, mieszczących się po obu stronach drogi. Maleńkie, łukowato wygięte domki, wyglądają rzeczywiście, jak domy lalek. Ten, w którym mieszka Akira, jest jeszcze mniejszy od innych, niema ani sklepów, ani drugiego piętra. Wydaje się zamknięty ze wszystkich stron.
Akira odsuwa drewnianą ściankę, która służy za drzwi, a za nią ściankę z papieru. W ten sposób otwarty misterny budynek, ze swoją jasną, niemalowaną ramą i barwnemi ścianami, wygląda raczej na dużą klatkę dla ptaka. Ale maty z sitowia, które pokrywają podłogę, są świeże, pachnące i niepokalanej czystości. Zdejmując obuwie, rozglądam się dokoła i widzę, że wszystko jest równie, czyste, miłe i piękne.
— Żona wyszła — mówi Akira stawiając w pośrodku pokoju żarzysko (hibachi) i rozciągając przed niem małą matę do siedzenia.
— Co to jest, Akira — pytam, wskazując na cienką deskę, wiszącą na ścianie. — Deska wykrojona jest z środka sękatego drzewa tak, że po obu jej bokach widać korę, a tajemniczy alfabet pokrywa ją w dwóch rzędach od góry do dołu.
— O — mówi Akira — to jest kalendarz; na prawo są nazwy miesięcy, które mają po trzydzieści jeden dni, a na lewo nazwy tych, które mają mniej. A
tutaj jest ołtarz domowy.
W alkowie, która jest nieodzowną częścią pokoju do przyjmowania gości, widzę zazwyczaj tutaj używaną skrzynkę z malowidłem, przedstawiającem latające ptaki; na skrzynce stoi „butsuma”, mały, lakowany i złocony ołtarzyk, także w kształcie skrzynki, o drzwiach, imitujących drzwi świątyni. U jednej połowy drzwi brakuje zawiasków, lecz pomimo tego, pomimo wypryśniętego laku i wybladłych złoceń, jest to bardzo misterne cacko. Akira, z na pół smutnym uśmiechem otwiera drzwiczki. Szukam wizerunku i widzę tylko małą drewnianą tabliczkę, ze skrawkiem papieru, na którym japońskiem pismem wypisane jest imię zmarłej dziewczynki, i małą wazę ze zwiędłymi kwiatami, drobny obraz Kwan-on, bogini litości i urnę z kadzidłem.
— Jutro — mówi Akira — żona przystroi skrzynkę i postawi ofiarę z potraw dla małej.
Z drugiej strony pokoju, naprzeciw ołtarzyka, wisi maska śmiejącej się dziewczyny o obliczu słodkiem, różowem, pełnem żartobliwości, o okrągłych ustach, z dwoma tajemniczymi plamami na czole. Jest to twarz Otafuku, bogini szczęścia. Obraca się dokoła i porusza za najlżejszym podmuchem wiatru, który wpada przez otwarte shoji, a gdy tylko żartobliwe, półotwarte, wesołe, czarne oczy spojrzą na mnie, muszę się mimowoli uśmiechnąć. Nieco wyżej, kołyszą się małe papierowe emblematy Shinto (gohei), czyli czapeczki, kształtu mitry, używanej podczas tańca. Jest także papier-maché, emblemat mistycznego klejnotu (nio-i hojiu), który bogowie trzymają w ręku, mała japońska lalka, mały wiatrak, który porusza się przy najlżejszym ruchu powietrza, i inne, nie dające się opisać cacka, zazwyczaj o znaczeniu symbolicznem, sprzedawane podczas dni świątecznych na podwórzach świątyń — zabawki zmarłego dziecka.
— Komban — odzywa się jakiś bardzo łagodny głos we drzwiach. — Przed nami stoi matka dziewczęcia, uśmiechając się przyjaźnie, jakby ciesząc się, że cudzoziemiec okazuje tyle zainteresowania się jej butsuma. Jest to kobieta średniego wieku, z uboższej klasy; nie jest piękna, ale twarz jej ma ujmujący wyraz. Pozdrawiam ją, a siadając na macie obok hibachi, widzę, że Akira szepce jej coś do ucha, na co ona przynosi maleńkie naczynie z wodą i stawia na żarzysku. Woda zaczyna się wkrótce gotować, domyślam się więc, że dostaniemy herbaty. Akira przysiada obok mnie, a ja pytam:
— Co to jest za imię na tej tabliczce?
— To jest imię dziecka—mówi — ale nie jest to imię właściwe, właściwe jest po drugiej stronie tabliczki. Kapłan po śmierci dziecka nadaje mu inne imię. Po śmierci każda dziewczynka nazywa się Myoyo Donyo, a chłopiec Ryochi-Doji.
Podczas naszej rozmowy kobieta zbliża się do ołtarzyka, porządkuje w nim przedmioty i zapala małą lampę; potem pochyla głowę, składa ręce i zaczyna się modlić, nie zważając zupełnie na naszą rozmowę. Przyzwyczajona jest widocznie łączyć piękno z dobrem i robić swoje, nie troszcząc się o ludzkie zdanie. Modli się teraz z taką szlachetną, pełną wiary i serdeczną prostotą, jak tylko mogą modlić się ludzie biedni i te proste umysły, które nic nie mają do ukrycia, ani przed ludźmi, ani przed Bogiem, a o których już powiedział Ruskin: „Ci są naszemi świętymi”.
Nie rozumię słów, które serce jej szepta, słyszę tylko mięki, przyciszony dźwięk wyrazów i słodkie wciąganie powietrza ustami, co u tego ludu jest oznaką najgłębszego hołdu.
Obserwując ten treściwy drobny rytuał, czuję, jak wzbiera w duszy mej jakiś mistyczny obraz, jakieś nie dające się określić, przytłumione wspomnienie, zmartwychwstanie jakiegoś uczucia, które od dwóch tysięcy lat pogrzebane było we mnie; łączy się ono ledwie z uchwytnem pojęciem dawnego świata, na którym duchy drogich istot umarłych krążyły po domu, a słodki zapach kadzidła wypełniał przestrzeń.
Ukończywszy modlitwę kobieta powraca do swego miniaturowego gospodarstwa, rozmawia i żartuje z Akirą, przyrządza herbatę i podaje nam ją w maleńkich filiżaneczkach, we wdzięcznej pozie klęczącej, w owej malarskiej tradycyjnej pozycyi, w jakiej od sześciu stuleci kobieta japońska przyrządza zawsze ten napój.
Japonka całe swoje życie spędza przy tej czynności. Sztuka nawet miejscowa przedstawia ją jako podającą napój duchowi. Pomiędzy japońskimi obrazami przedstawiającymi duchy, żaden nie jest tak porywający jak ten, na którym duch kobiety klęcząc pokornie, podaje swemu skruszonemu mordercy filiżankę herbaty.
— Teraz musimy pójść do Bon-ichi — mówi Akira podnosząc się. — I ona musi się śpieszyć, gdyż wkrótce zacznie się ściemniać. Sayonara (dowidzenia).
Gdy opuszczamy dom, rzeczywiście ściemnia się już na dobre. Na wąskim skrawku nieba, który widać ponad ulicą, ukazują się gwiazdy. Noc jest cudowna. Od morza wieje łagodny wiatr i porusza barwne draperye sklepów. Targ odbywa się na końcu ulicy, na szczycie pagórka, za miastem, gdzie stoi świątynia Sho-toku-in.
......................
Mała, ciekawa uliczka jest jednym długim łańcuchem świateł; światła latarni, światła pochodni i lampionów, dziwne szeregi bud i słupów ustawionych przed sklepami po obu stronach ulicy, aż do targu dla umarłych, pełne są świateł i z daleka wyglądają niby dwa równoległe sznury lśniącego ognia. A pomiędzy niemi tłum poruszającej się ludzkiej masy. Ciszę nocy mąci donośne klapanie „geta” (drewnianych sandałów), szmer ludzkich rozmów i nawoływanie przekupniów. Jak jednak ten ludzki tłum się porusza. Niema tam ani popychania się, ani tłoczenia, nawet najmniejszy i najsłabszy ma możność zobaczenia wszystkiego—a zaprawdę jest co widzieć.
„Hasu no bana! hasu no ha!” — Nawoływują, przekupnie sprzedający kwiaty lotosu do grobów i ołtarzy, oraz liście lotosu, w które zawija się potrawy dla drogich sercu duchów. Liście zebrane w wiązki, leżą kupkami na maleńkich stoliczkach. Pączki lotosu i kwiaty, związane są w duże bukiety i podtrzymywane lekką ramką bambusu.
„Ogara!—ogaraya!” Są to białe wiązki witek konopi. Z cieńkiego końca przyrządza się dla umarłych „hashi”, a drugi koniec musi być w mukaebi spalony. Właściwie, witki te powinni być zrobione z drzewa sosnowego, ale jest ono tu rzadkością, za drogie dla mieszkańców ubogich okolic, zastąpione bywa przez „ogara”.
„Kawareke! — Kawarekeya”. Miseczki dla duchów, małe, czerwone, płaskie, gliniane miseczki, używane tylko dla umarłych, o kształtach prymitywnych, formach dawniejszych od samego buddhyzmu.
„Bondoro wa irimasen-ka?” latarnie mające oświetlać powrotną drogę duchów. Wszystkie są piękne. Jedne sześciokątne, jak u wielkich ołtarzy, inne w rodzaju gwiazd, jeszcze inne, jak wielkie świecące jaja. Ozdobione są malowidłami kwiatów lotosu i papierową frendzlą, o przepysznych barwach, albo też szeroką, białą, papierową wstążką, z której wycięte są przedziwnie pączki lotosu. Inne zupełnie białe, okrągłe jak księżyc, przeznaczone są na cmentarz.
„O Kazari! O Kazariya!” krzyczą przekupnie sprzedający przedmioty potrzebne do zdobnictwa podczas święta umarłych. „Komo—demo! nandemo!” Tu są świeże, białe maty z słomy ryżowej, potrzebne do wyścielania podnóża skrzynek i ołtarzy, oraz warauma, małe, z łodyżek słomy wyrabiane koniki, przeznaczone do jeżdżenia dla duchów, i wara-ushi, małe woły, także ze słomy, służyć mające umarłym, do wyręczania ich w pracy, wszystko zdumiewającej taniości. — Oyasui!
Tu widzę także gałązki shikimi i mosohagi, któremi skrapia się wodą Segaki.
„O Kazarimono wa irimasen-ka“? Przecudnie piękne, białe i szkarłatne wianki róż, robione z ziarn ryżu, wyglądają niby najpiękniejsza robota z pereł; cudowne papierowe ozdoby do butsuma, i sztabki kadzidła najrozmaitszych rodzajów, począwszy od najzwyklejszych, po kilka cent za wiązkę, do najdroższych za yen’a. Są to długie, cienkie, jak grafit w ołówku sztabki czekoladowej barwy, związane w pęczek, obwinięte złotą albo kolorową banderolą. Sztabkę taką zapala się z jednego końca, a drugi koniec wstawia się w naczynie wypełnione popiołem. Sztabka zaczyna się natychmiast żarzyć, a powietrze napełnia się zapachem.
„Hotaru ni Kirigirisu!” — O Kodomo-shu no o nagusami. — O yasuku makemasu! („Świecące chrabąszcze i świerszcze! — Zabawki dziecięce! — Oddaję tanio!“)
Ah! ale to, co oznacza? Mała buda, jakby budka, strażnika, cała z żerdzi, pokryta u góry szachownicą, zrobioną z białego i czerwonego papieru; z budki tej dobywa się rozgłośny, przenikający dźwięk, podobny do głosu parowej syreny.
„O”, mówi Akira śmiejąc się — to są tylko owady. To niema nic z bonku wspólnego. Owady w klatkach! Przeraźliwy ton gwizdawki pobudza do ruchu całe tuziny wielkich, zielonych świerszczów, z których każdy ma osobną, maleńką klateczkę z bambusu.
„Żywi się je roślinami i skórką melonów i potem sprzedaje jako zabawkę dla dzieci”, objaśnia Akira. Klatki pokryte są brązową siateczką jak od moskitów, pomalowaną przedziwnie jasnemi barwami, japońskim pędzlem. Są także klateczki z świecącemi chrząszczami. Jeden świerszcz razem z klatką, kosztuje 2 centy. Piętnaście chrząszczy świecących, razem z klatką, pięć centów.
Na rogu ulicy, za maleńkim stoliczkiem, stoi niebiesko ubrany chłopiec i sprzedaje drewniane puszki, wielkości pudełka od zapałek, obramione czerwonym papierem. Obok tych ułożonych na kupce pudełeczek, stoją płaskie, gliniane miseczki napełnione czystą wodą, na której pływają dziwne, płaskie przedmioty jak: drzewa, rośliny, ptaki, ryby, okręty, maleńkie męskie i kobiece figurki. Otwieram jedną puszkę, która kosztuje dwa centy. W środku, zawinięte w papier jedwabny, widzę małe, jasne sztabki, z różową główką. Rzucam jedną na wodę i ta natychmiast rozwija się w kwiat lotosu, druga zamienia się w rybę, trzecia w łódkę, czwarta w sowę, piąta w roślinę herbaty, pokrytą kwiatem i liśćmi… Wszystko to jest tak delikatne, że rozsypuje się za najlżejszem dotknięciem.
„Tsukuri-hana! — Tsukuri-hana wa irimasenka?“ Przekupnie sztucznych kwiatów, cudownych chryzantemów i lotosów, tak pięknie zrobionych z papieru, że oko nie jest w stanie odróżnić je od kwiatów żywych. Różnica jest tylko w tem, że kosztują drożej niż żywe.
.......................
Wysoko, po za tym chaosem gwaru ludzkiego, poza licznemi światłami targu, na końcu ulicy, wznosi się na szczycie góry cudowna świątynia Shingo, błyszcząca pod stropem usianego gwiazdami nieba szeregiem kolorowych lampionów.
Tłum niesie mię w tę stronę. Przez szeroką bramę, ponad ruchomą ciemną masą głów i ramion modlących się, widzą snop żółtego światła; dochodząc do kamiennych lwów nad schodami, słyszę dźwięk gongów świątyni, nawołujący do ofiar i modlitwy. U szczytu schodów, pomimo zbitego tłumu, udaje mi się przystanąć chwilę przed budą z latarniami, w której sprzedają tak piękne lampiony, że nie zdarzyło mi się widzieć w życiu podobnych.
Każdy z nich ma kształt olbrzymiego kwiatu lotosu, tak doskonale w szczegółach do artyzmu doprowadzonego, że zdaje się, że ma się przed oczami kwiat świeżo zerwany. Różowe przy łodydze listki, przechodzą stopniowo w białe, zlewając się w kielich kwiatu, niczem nie różniący się od natury, pod nim wisi papierowa frendzla, o barwach kwiatu — tuż pod kielichem zielona, w środku biała, a na końcach różowa. W sercu kwiata, znajduje się maleńka olejna lampka. Zapalona, rozświetla kwiat cały, czyni go przezroczystym, płonącym barwą białą i różową. Lampion taki opatrzony jest cienkim, pozłacanym pierścieniem do wieszania, i kosztuje cztery centy. Nie można sobie wprost wyobrazić, w jaki sposób taki artystycznie wykonany, piękny przedmiot kosztować może tak tanio.
Akira objaśnia mię o znaczeniu „Hyaku-hachi no mukaebi”, stu ośmiu ogni, które nazajutrz wieczorem zapalone będą na wybrzeżu, jako symboliczne zestawienie z stu ośmioma żądzami. Nie mogę go jednak wcale zrozumieć, gdyż przeszkadza mi głośne klapanie „geta“ i „komageta“ drewnianych sandałów i trzewików tych, którzy śpieszą na modlitwę do świątyni. Słomiane sandały „jori“ i „waraji“, ludzi ubogich, nie robią wcale szmeru. Największy hałas sprawiają delikatne nóżki dziewcząt i kobiet, balansujących ostrożnie na swoich geta. Nóżki te, po większej części ubrane są w białe, jak biały kwiat lotosu, „tabi“; przeważają tu drobne nóżki matek, w szatach niebieskich, o słodkim cierpliwym uśmiechu, niosących śliczne dzieci na grzbiecie do świątyni Buddhy.
Wstępując tak pomiędzy światłami kolorowych latarni, na szerokie schody kamienne, śród dekoracyi błyszczących kwiatów lotosu, przenoszę się myślą do owej małej, zniszczonej skrzynki w pokoju ubogiej kobiety, z wiszącemi przed nią skromnemi zabawkami i obracającej się dokoła tej śmiejącej maski „o Tafuku”. Widzę wesołe, swawolne, małe oczy Otafuku, ocienione jedwabną rzęsą, patrzące na zabawki, widzę delikatne drobne dziecko, niesione jak tu teraz w tłumie na plecach matki, obejmujące ją za szyję i wychylające się ciekawie z za jej ramienia.
Gdzieś tutaj, śród tej masy ludzkiej, jest i ona — matka. Może zdawać się jej będzie, że obejmują ją znowu drobne rączyny dziecka, ale nie odwróci już głowy, by spojrzeć w śmiejącą się twarzyczkę jego, jak niegdyś.
Jedziemy przez góry do Izumo. Jazda, od oceanu Spokojnego do Japońskiego jeziora, kurumą, przy dobrym biegaczu, ma trwać dni cztery, gdyż wybraliśmy drogę dłuższą i mniej uczęszczaną.
Większa część tej drogi prowadzi przez doliny pomiędzy górami, na których rozciągają się pola ryżowe, spadające na dół tarasami, niby olbrzymie, pokryte dywanem schody. Wyżej, nad polami, odcinają się ciemne lasy cedrowe i sosnowe, a po za lesistymi szczytami widać ciemno niebieskie, odległe góry, o strzępiastych, mglistych sylwetkach. Powietrze jest łagodne, bez wiatru, odległości nieco zasnute mgłą. Na niebieskiem przestworzu nieba, tego japońskiego nieba, które zawsze wydaje mi się bardziej odległem od ziemi niż gdziekolwiekindziej, przeciągają białe, przezroczyste jak duchy, lekkie obłoczki. Chwilami, gdy jedziemy w górę, znikają pola ryżowe, natomiast droga ciągnie się między jęczmieniami, żytem, indygo i bawełną, a wreszcie ginie w lesie.
Najciekawsze są lasy cedrowe. Nigdy nie widziałem wegetacji drzew tak gęstej, o pniach prostych jak świeca. Każdy pień zdaje się być wyciosany jak słup, a wszystkie są zbite w tak gęstą ścianę, że okiem przedrzeć jej niepodobna. Miast już nie spotykamy wcale. Do zboczy pagórków tulą się wioski z domami o słomianych dachach, ze świątynią buddhyjską, której szaro-niebieski, szpiczasty daszek wystaje ponad strzechami domów.
Tu przeważa jeszcze nauka Buddhy. Każdy pagórek ma swoją terę ze statuą Buddhy albo Boddhisatwy, rozstawionemi w regularnem, mniej więcej milowem oddaleniu. Często tera w wiosce jest tak wielka, że budynki i ludzie dokoła niej, wyglądają jak miniaturki, a podróżni nadziwić się nie mogą, jak taka uboga gmina może utrzymać podobnie kosztowną świątynię. Na każdym niemal kroku spotyka się znaki owej słodkiej wiary. Na płaskich powierzchniach skał widzi się wyryte symbole i ideogramy, z każdego niemal zaułka ulicy uśmiechają się do ciebie obrazy, czasem wydaje się, jakby dusza buddhyjska wyryła swoje piętno na całej okolicy, gdzie nawet pagórki podnoszą się w górę łagodnie, jak modlitwa.
Posuwając się dzień za dniem coraz bardziej ku wschodowi, spotyka się tery coraz rzadziej. Buddhyjskie świątynie, obok których przejeżdżamy są mniejsze i uboższe, a obrazów po drodze coraz mniej. Natomiast mnożą się symbole wiary Szinto, a jej Miya są coraz większe i bogatsze. Wszędzie, u wejścia do wiosek wynurzają się torii, piętrząc się przed strzeżonemi przez dziwne, groteskowe lwy i lisy podwórzami świątyń, o szarych, omszonych stopniach, wykutych w skale, które między rzędami prastarych cedrów i sosen, prowadzą do skrzynek butwiejących w półcieniu świętych gajów.
W maleńkiej wiosce, po przez torii prowadzące do wielkiej świątyni Szinto widzę zupełnie dziwną, małą skrzynkę. Nie mogę oprzeć się chęci przyjrzenia się jej z blizka. O zamknięte jej drzwi, opiera się cały szereg krótkich sękatych kijów, miniaturowych maczug. Nie namyślając się, Akira odsuwa kije na bok, otwiera drzwi i daje mi znak, abym zajrzał do wnętrza. Spoglądam i widzę maskę — niesłychanie groteskową, maskę karła Tengu, o tak olbrzymim nosie, że, przejęty wstrętem, żałuję, iż na nią spojrzałem.
Owe kije sękate są to wota. Jest bowiem w tutejszej wierze przesąd, że kto podobny kij ofiaruje Tengu, będzie obroniony od wszystkich swych nieprzyjaciół. Jakkolwiek Tengu ma zawsze postać karła, niemniej jednak jest bóstwem — bóstwem niższego rzędu, mistrzem fechtunku i zbroi myśliwskiej.
Oprócz tych, dostrzegam jeszcze inne zmiany. Akira skarży się, że nie rozumie już mowy ludu, gdyż droga nasza prowadzi przez okolice o zupełnie innym djalekcie. Budowa domów różni się także wielce od struktury północno wschodnich okolic. Wysokie dachy słomiane już rzadko gdzie dekorowane są wiązkami słomy. Cera wieśniaków jest wiele ciemniejsza od cery ludu z północnego-wschodu — i nie spotyka się już owych uroczych, różowych twarzyczek kobiet, jak w Tokjo. Lud nosi też inne nakrycie głowy, mianowicie szpiczaste kapelusze, podobne do słomianych dachów świątyni, kapelusze zwane dość dziwnie „An” (co oznacza kapelusz słomiany).
Upał jest tak wielki, że suknie stają się wprost ciężarem. Po drodze, śród małych wiosek, spotykamy dużo czystej, zdrowej nagości. Śliczne nagie dzieci, opaleni mężczyźni i chłopcy, przepasani tylko na biodrach miękkim, białym wązkim szalem, śpią, na rozłożonych na ziemi matach. Papierowe ściany są zdjęte dla przewiewu powietrza. Mężczyźni zdają się być zbudowani lekko i gibko, nie widzę jednak muskułów — przeciwnie, linie ich ciała są okrągłe. Prawie przed każdym domem suszy się na matach ryżowych indygo.
Mieszkańcy spoglądają ciekawie na obcych. W miejscach, gdzie zatrzymujemy się, podchodzą do mnie mężczyźni i dzieci, dotykają moich sukien, przyczem uśmiechem i ukłonem przepraszają za swoją ciekawość, a mojemu przewodnikowi stawiają dziwne pytania. Tak łagodnych i dobrodusznych twarzy nie spotykałem nigdzie, są one niewątpliwie zwierciadłem ich duszy.
Im dalej jedziemy, tero kraj staje się piękniejszy — ową fantastyczną pięknością, właściwą krajom wulkanicznym. Gdyby nie ciemne drzewa cedrowe, i sosnowe, gdyby nie ten daleki, mięki, jasny, delikatny błękit nieba, i białe światło, mógłbym chwilami przypuszczać, że znajduję się w Indjach zachodnich, śród łańcuchu gór Martyniki. Ale jasna zieleń dolin i stoków górskich między lasami, nie jest zielenią młodych palm, ale pól ryżowych — tysiącznych, maleńkich, pól ryżowych, nie większych od ogródków domowych, rozdzielonych między sobą równoległemi groblami.
Zjeżdżając brzegiem przepaści na dół, w sercu łańcucha górskiego, w wydrążeniu skały, dostrzegam małą skrzynkę; zatrzymujemy się więc, by ją obejrzeć. Boki i dach ołtarzyka, stanowią skalne odłamy, a wewnątrz widzę uśmiechniętą, niezgrabnie rzeźbioną postać Bato-Kwan-on, z głową konia. Przed bóstwem leżą bukiety polnych kwiatów, a na rozstawionych glinianych miseczkach dary zeschłego ryżu. Symboliczne znaczenie konia wyjaśnia między innemi napisami na drewnianej tabliczce sotoba, napis: „Bato-Kwan-ze-on Bosatsu gyu-ba bodai han ye“. Bato-Kwan-on Bosatsu ochrania konie i krowy mieszkańców, a ci modlą się do niego, prosząc nietylko o zdrowie dla swoich towarzyszów pracy, ale także o szczęśliwość ich dusz po śmierci. Obok sotoba, ustawiono około czterech stóp mający kwadrat, drewniane obramienie, wypełnione małemi, z drzewa sosnowego tabliczkami, które tak dokładnie zestawione są z sobą, że tworzą gładką powierzchnię. Na tabliczkach wypisane są tysiące nazwisk tych, którzy bóstwu, albo ołtarzykowi cośkolwiek złożyli. Przypuszczalna liczba nazwisk jest około dziesięciu tysięcy. Cały jednak nakład kosztów tego miejsca nie może przekraczać dziesięciu japońskich dolarów (yen), z czego wnoszę, że pojedyncza ofiara nie przenosiła jednego rin’a (dziesiąta część centa), gdyż Hyakusho są bardzo ubodzy. Odkrycie tego ołtarzyka śród samotności górskiej, napełniło mię dziwnie miłem uczuciem. Nie można rzeczywiście niczego — nad dobro, spodziewać się od ludu, który czułość swego serca posuwa aż do troski o spokój dusz swoich koni i bydląt.
Zjeżdżając z pochyłości szybko na dół, kurumaya skręcił tak nagle w bok, że przestraszyłem się niemało, gdyż droga prowadziła samym brzegiem stromej, więcej niż sto metrów głębokiej przepaści. Stało się to z powodu nieszkodliwego węża, leżącego na drodze, któremu Akira nie chciał krzywdy uczynić. Wąż niedotknięty popełzał dalej, obracając głowę i patrząc na nas.
Pośród pól ryżowych, poczynają się jakieś dziwne znaki. Wszędzie, śród dojrzewających zasiewów, widzę wystające niby strzały z piór — strzały modlitewne. Biorę jedną, by przypatrzeć się jej z bliska. Drzewce jej, jest to cienki, ledwie w jednej trzeciej rozłupany kij bambusowy. W szparę wklejony jest kawałek mocnego, białego papieru, pokrytego ideogramami, a rozczepione końce drzewca są razem silnie związane. Zdaleka wygląda to jak długa, lekka, pierzasta strzała. Ta, którą trzymam w ręce, ma wypisane słowa: „Yu-asaki-jinja-kozenson-chu-an-zen“ (Bogu, którego ołtarz stoi we wsi koło cmentarza). Inna ma napis: „Miho-jinja-shogwan-jo-ju-go-kito-shugo” co oznacza, że bóstwo świątyni Miho-jinja wysłucha łaskawie każdą prośbę, zwróconą ku niemu. Jadąc dalej, widzę, że strzały śród pól ryżowych stają się coraz liczniejsze. Jak okiem sięgnąć, bielą się od nich pola, niby zasiane białym kwiatem.
Czasem, dokoła małego ryżowego pola widzę niby magiczny płot, złożony z małych kijków bambusowych, złączonych liną, na której wiszą długie źdźbła słomy, a między niemi, w równych odstępach wiórki papieru (Gohei), które oznaczają symbol. Jest to shimenawa, święty emblemat Szinto. Do takiego świętego obejścia, niema przystępu mróz, słońce nie spali młodej latorośli, nie zniszczy jej szarańcza ani ptaki. Pole jest zabezpieczone od wszelkiej klęski.
Próżno szukam okiem Buddhy. Nie ma już ani pięknych „tera”, ani Saki, ani Amidy, ani Dai-Nichi-Nyorai, nawet Bosatsu zostawiliśmy już za sobą; Kwan-on i jego święte upostaciowania zniknęły. Pozostał tylko Koshin, pan dróg, — ale tutaj imię jego jest już inne, a sam zamieniony został na bóstwo Szinto. Tutaj nosi on nazwę Sarudahiko-no-mikoto, a obecność jego oznajmiają tylko statuy trzech mistycznych małp, które są jego sługami.
Pierwsza — Mizaru, zasłania oczy rękami i nie widzi nic złego;
Kizaru zasłania uszy rękami i nie słyszy nic złego;
Iwazaru, zasłania usta rękami, i nie mówi nic złego.
A jednak nie: Widzę, że Bosatsu utrzymał się jeszcze w tej czarownej atmosferze magicznego szintoismu. Po bokach drogi widzę jeszcze postacie Jizo-Sama, słodkiej towarzyszki zmarłych dzieci. Postać jej jest jednak nieco zmieniona. Nie stoi już, ale siedzi na kwiecie lotosu, a u stóp jej nie widzę tych drobnych kamyczków, które widziałem w okolicach północno-wschodnich.
Z wysokości olbrzymiej góry spada nagle droga do wioski, pełnej szpiczastych dachów z
rynnami. Krajobraz wygląda jak druk kolorowy z obrazków księgi Hiroshige.
Jest to Kami-Ichi w kraju Hoki.
Zatrzymujemy się przed zczerniałą od starości małą gospodą, której właściciel, staruszek, wychodzi na nasze spotkanie. Mnóstwo ludzi, przeważnie kobiet i dzieci, otacza naszą kurumę i przygląda nam się z uśmiechem ciekawie, dotykając mych sukien. Jeden rzut oka na starego gospodarza wystarcza, abym u niego pozostał. Muszę zatrzymać się do jutra, gdyż biegacze moi zbyt są zmęczeni, aby dziś wieczorem puścić się w dalszą podróż.
Zniszczony czasem i niepogodą domeczek okazuje się wewnątrz prześliczny. Polerowane schody i balkoniki są tak niepokalanie białe, że odbijają jak lustro nogi dziewcząt hotelowych, czyste pokoiki pachną świeżością, a miękkie maty na podłogach wydają się przed chwilą rozścielone. Rzeźbione, na kosztownie wyciętych, czarnych słupach mojej alkowy liście kwiatów są cudem piękności. Wiszące na ścianie kakemono jest prawdziwą idyllą. Przedstawia ono Hotei, boga szczęścia, który płynie w łodzi śród wzburzonego strumienia ku tajemnicy purpurowo zachodzącego wieczoru.
Jakkolwiek ustronie to dalekie jest od centrum sztuki, niema jednak w całym domu ani jednego przedmiotu, któryby nie nosił na sobie piętna japońskiego stylu. Prześliczne w formach, stare, o złotych kwiatach przedmioty z laku, cudaczne puszki do słodyczy (Kwashi), przezroczyste, porcelanowe kielichy do wina, z lekko narzuconym rysunkiem na jednej tylko obwódce, filiżanki do herbaty ze spodeczkami z bronzu, w formie zwiniętego lotosu, nawet żelazne kociołki ze smokami i chmurami, oraz mosiężne hibachi, którego rękojeście przedstawiają łby lwie, zachwycają oko pomysłem. Wszystko, co można dzisiaj spotkać w Japonii, czy to między przedmiotami porcelanowymi, czy metalowymi, brzydkiego i banalnego wykonane zostało bezwątpienia pod wpływem obcym. Ale tutaj jestem w starej Japonii, i z pewnością żadne oko europejczyka nie patrzyło jeszcze na te przedmioty.
Wycięte w serce okno, wychodzi na maleńki, cudowny ogródek z miniaturową sadzawką i takiemiż mostkami, oraz karłowatemi drzewkami, który wygląda jak pejzażyk na filiżance. Są oczywiście i piękne kamienie, i smukłe, kamienne latarnie, i toro, jakie się widzi na podwórzach świątyń.
Zmierzcha się i przed domami błyskają światła latarni bonku, rozwieszone na przyjęcie zmarłych gości, gdyż, według starego kalendarza licząc, na dziś właśnie przypada pierwszy dzień święta umarłych.
Podobnie, jak i w innych małych wioskach, w których zatrzymałem się, mieszkańcy są dla mnie bardzo gościnni i serdeczni. Podobną gościnność można znaleźć tylko w Japonii. Niema ona w sobie nic z wymuszonej uprzejmości; dobroć ludzi jest zupełnie nieświadoma, a wszystko płynie z głębi szczerego serca. Po dwugodzinnem obcowaniu z tym miłym ludem, spostrzegam, że nie jestem wprost w stanie odpłacić im równą dobrocią i budzi się we mnie dziwne uczucie: chciałbym, aby ci ludzie zrobili mi coś złego, coś przykrego, bo inaczej czuję, że z wielkim żalem przyjdzie mi się rozłączyć z niemi.
Podczas gdy gospodarz prowadzi mię do kąpieli, przyczem ofiarowywuje się sam mnie myć, jak gdybym był małem dzieckiem, żona jego przyrządza dla nas smaczną wieczerzę, złożoną z ryżu, jaj, jarzyn i słodyczy. Troszczy się bardzo o to, czy potrafi zaspokoić mój smak i przeprasza, iż nie może mi nic innego ofiarować.
„Niema dziś wcale ryb”, tłumaczy się, „gdyż dzisiaj jest pierwszy dzień Bonku, święta umarłych. 13-go, 14-go i 15-go, dnia tego miesiąca, niewolno nikomu dotknąć ryby, dopiero 16-go odbywa się połów. Kto ma oboje rodziców żyjących, ten 16-go może spożywać ryby, ale jeżeli stracił ojca lub matkę, to nawet 16-go jeść mu nie wolno.
Podczas, gdy tak te dobre dusze gwarzą, słyszę z daleka dziwny odgłos, — dźwięk, który znam już z jakiegoś tańca. Jest to równomierne, łagodne, spokojne klaskanie w dłonie, a równocześnie dobiega uszu naszych głos bębna.
„Musimy pójść zobaczyć”, woła Akira, „to jest Bon-odori, taniec święta umarłych. Zobaczy pan tutaj Bon-odori tańczone według prastarych czasów, jak nigdzie już w miastach nie tańczą. Tutaj pozostało jeszcze wszystko tak, jak niegdyś było; w miastach jest już inaczej.”
Ubieram się czemprędzej, wkładam na siebie lekki płaszcz, o szerokich rękawach, zwany yukata, który wszystkie japońskie hotele mają dla gości, mężczyzn. Powietrze jest tak parne, że nawet w tej lekkiej szacie ledwie oddycham. Noc jest przepiękna, cicha, spokojna, czysta. W białem świetle księżyca tajemniczo rysują się dziwne cienie szpiczastych dachów, sierpowate szczyty i sylwetki odświętnie ubranych Japończyków. Mały chłopiec, siostrzeniec naszego gospodarza, idzie naprzód, niosąc w ręce purpurowo-czerwoną latarnię; postępujemy za nim. Dźwięczne echo klapiących geta, i koro-koro drewnianych sandałów, wypełnia całą ulicę, gdyż wielu śpieszy tą samą drogą co i my, aby się przyjrzeć tańcowi. Kawałek drogi idziemy główną ulicą, potem przeciskamy się wąskiem przejściem pomiędzy dwoma domami i dostajemy się na szeroki, otwarty, oblany blaskiem księżyca plac, przeznaczony na taniec.
Taniec właśnie przerwano. Spoglądam dokoła i widzę, że, znajdujemy się na dziedzińcu starożytnej świątyni buddhyjskiej. Świątynia sama, niski, długi budynek, sterczący w górze szpiczastą sylwetką, ciemna i opuszczona, zamieniona jest obecnie, jak mi powiedziano, na szkołę. Kapłanów niema, wielki dzwon zdjęto, nie ma też ani Buddhy, ani Bonisattwy, jedna tylko kamienna Jizo, z obtłuczoną ręką, uśmiecha się pod blask miesiąca.
W samym środku dziedzińca stoi bambusowa podstawa, na której spoczywa bęben. Dokoła rozstawiono ławki szkolne, przeznaczone dla widzów.
Słychać przytłumiony szmer głosów ludzkich, jakby w oczekiwaniu czegoś uroczystego, gwar dzieci i cichy śmiech dziewcząt. A w dali po za dziedzińcem, po za ciemnym zawsze zielonym żywopłotem, widzę łagodne, miękie, białe światełka i szereg wielkich szarych kształtów, które rzucają długie cienie. Wiem już, że są to światła białych latarni cmentarnych i szare sylwetki grobów.
Nagle, z miejsca swego podnosi się jakaś dziewczyna i uderza w wielki bęben. Jest to sygnał tańca.
Z mroku świątyni w świetle księżyca wyłania się pochód, złożony z młodych kobiet i dziewcząt, w obszernych szatach i nagle staje. Na czele pochodu idzie wysoka dziewczyna, a towarzyszki jej, ustawione porządkiem, według wzrostu, postępują za nią. Orszak zamyka dziesięcioletnia dziewczynka.
Kształty dziewcząt są tak lekkie, że mimowoli przyprowadzają na pamięć urocze, powiewne figurki z waz antycznych; gdyby nie obszerne, fantastycznie spływające rękawy i niepomiernie szerokie paski, to owe cudowne, ściśnięte u kolan szaty mogłyby służyć za wzór greckim i etruskim artystom.
Po drugiem uderzeniu w bęben rozpoczyna się przedstawienie, którego w słowach oddać nie podobna; taniec, fantasmagorya, objawienie.
Jakby na umówiony znak posuwają się wszystkie o jeden krok prawą nogą naprzód, nie podnosząc wcale sandałów od ziemi i wszystkie wyciągają obie ręce na prawo dziwnie płynnym, falistym ruchem i z tajemniczym pełnym uśmiechu ukłonem. Potem cofają prawą nogę, przyczem robią znów gest rękami i zginają się tajemniczo. Następnie wykonywują te same ruchy lewą nogą, robiąc ukłon ku lewej stronie. Postąpiwszy dwa kroki naprzód, klaszczą lekko w dłonie i powtarzają te same ruchy w prawo i w lewo; ubrane w sandały stopy suną równo, równocześnie zginają się ciała i wyciągają ręce. I tak tajemniczo, powoli, posuwa się ów kołyszący pochód do wielkiego koła, oblanego światłem księżyca, otoczonego tłumem milczących widzów.
I ciągle wyciągają się równocześnie ręce, niby ruchome, tajemnicze zjawisko, raz na wewnątrz, drugi raz na zewnątrz koła, raz z podniesionymi, drugi raz z opuszczonemi rękawami, które pierzchają razem, niby wielkie ptaki. A równoczesne ruchy maleńkich nóżek zespalają się w taki rytm, że, patrząc na nie, ulega człowiek jakby hypnotyzmowi, że zdaje mu się, iż ma przed oczami lśniącą płynącą wodę.
Magiczne to złudzenie potęguje jeszcze ogromna cisza dokoła; nie słychać ani jednego głosu; widzowie milczą. W długich pauzach pomiędzy lekkiem klaskaniem w dłonie, słychać tylko brzęczenie chrząszczy w drzewach i szu-szu sunących w pyle sandałów. Z czem, myślę, możnaby to porównać? Z niczem. Z jakimś hypnotycznym stanem, snem, marzeniem na jawie.
Przychodzi mi na myśl, że to, na co patrzę, pochodzić musi z niesłychanie dawnych czasów, z prapoczątków życia wschodniego, może z zamierzchłych czasów samego Kamiyo, starożytnej magii bogów; symbol ruchu, którego znaczenie od wieków zginęło w przeszłości.
I ciągle to dziwne zjawisko, z milczącym zawsze uśmiechem, z niemem tajemniczem zginaniem ciała, niby pokłonem niewidzialnych istot. Zdaje mi się, że najlżejszy hałas, a wszystko to zniknie jak mgła, rozwieje się i nie pozostanie nic, prócz zbutwiałego podwórza, opuszczonej świątyni i rozbitej statuy Jizo, uśmiechającej się tajemniczo, jak twarze tancerek.
W górze, w pośrodku błyszczy księżyc. Jestem jak w kole czarodziejskiem. I rzeczywiście jestem oczarowany, odurzony rytmicznym ruchem stóp, a nadewszystko wrzeniem i falowaniem przedziwnych rękawów, bezszelestnych, miękich jak cień, jak uderzenia aksamitnych skrzydeł olbrzymich nietoperzy. Nic nie da się z tem porównać.
Przypomniawszy sobie starożytną Hakabę w dali, przybraną tajemniczemi, białemi powitalnemi latarniami i patrząc na to nastrojowe widowisko, prawie że czuję żal, że nie jestem jednym z tamtych duchów. Chociaż nie! Te smukłe, milczące, falujące postacie nie należą do umarłych; w tej chwili zapalają białe ognie, i z ust pięćdziesięciu dziewcząt wybiega czysta, słodka jak śpiew ptaków pieśń:
„Sorota soroimashita odoriko ga sorota,
Sorokite, kita hareyukata!“
„Oto równo, jak kłosy ryżowe zebrał się zastęp tancerek w odświętnych szatach”.
I znowu brzęczenie chrząszczy, szu szu sandałów, łagodne klaskanie w dłonie i falujący, uroczysty taniec sunie dalej magnetycznie, powoli, z przedziwnym wdziękiem i naiwnością, odwieczną, jak korona pagórków dokoła wioski.
Ci, którzy stuletnim snem śpią pod zielonymi głazami, przybranymi w białe latarnie, ojcowie ich i praojcowie, nieznane generacye ich poprzedników, pogrzebanych na cmentarzu i zapomnianych od lat tysiąca, i ci patrzyli niegdyś na takie samo widowisko. Ten, pod młodymi nogami wirujący, proch był życiem ludzkiem, śmiał się i śpiewał pod tym samym blaskiem księżyca, zginał się w tańcu i kołysał rękami.
Nagle ciszę przerywa śpiew męski. Dwóch olbrzymów, włączywszy się do koła, prowadzi pochód. Dwóch wspaniałych młodych wieśniaków z gór, prawie nagich, przewyższających tancerki o całą głowę. Brązowe ich ciało, spalone od wichru i słońca, przepasuje kimono, na kształt pasa. Nie mają zresztą na sobie nic, prócz olbrzymich słomianych kapeluszy i białych tabi, specyalnie na to święto przygotowanych.
Nigdy przedtem nie widziałem u tego ludu takich muskułów; ale uśmiechnięte ich, bez zarostu twarze mają łagodny i piękny wyraz chłopców japońskich. Wydają się być braćmi, tak są podobni w budowie ciała, te same ruchy, ten sam dźwięk głosu gdy intonują
„Ne demo yama demo ko wa umiokeyo,
Sen ryo kura yori ko ga takara”.
„W polu, czy w górach urodzone dziecię, cenniejszem jest nad skarb tysiąca ryos”. A Jizo, przyjaciółka dzieci uśmiecha się słodko.
Gdy strofka przebrzmiała, odpowiada jej łagodny śpiew dziewczęcy:
„Omon otoko ni sowasanu oya wa,
Oya de gozaranuko no kataki”.
I pieśń płynie za pieśnią, i koło zwiększa się coraz, a godziny mkną niepostrzeżenie, a księżyc posuwa się ku zachodowi.
Nagle na dziedzińcu rozlega się głęboki, stłumiony dźwięk, niby poważny ton dzwonu świątynnego, oddzwaniający północ. Korowód rwie się jak sen spłoszony przez dźwięk; śpiew milknie, koło rozprasza się śród cichych kaskad śmiechu i rozmów, słychać nawoływania dziewcząt, które noszą imiona kwiatów, i pożegnanie: sayonara! Tancerze i widzowie, klapiąc głośno swoim geta, zabierają się do odwrotu. Porwany falą tłumu, jakby zbudzony nagle z przedziwnego snu, powracam do rzeczywistości. I żal mi, że wszystkie te elfy były tylko wizyą archaicznego wdzięku, złudzeniem nekromancyi i cudowną fantazyą — te proste, wiejskie dziewczęta i ten skromny lud, drepcący obok mnie na swoich klapiących geta, śmiejący się głośno i zwalniający kroku dla przyjrzenia się cudzoziemcowi.
Kładąc się na spoczynek, przeżywam raz jeszcze w myśli doznane wrażenia i staram się przypomnieć sobie prostą ludową melodyę chóru. Napróżno jednak. Melodya z swoimi fantastycznemi interwallami i chromatycznością tonów jest równie trudna do uchwycenia, jak świegot ptaków, niemniej jednak jestem ciągle jeszcze pod jej nieopisanym urokiem.
Zachodnie melodye budzą w nas uczucia łatwo dające się zdefiniować, uczucia pokrewne tym, jakie odbieramy na dźwięk mowy rodzinnej. Ale jak objaśnić uczucia, które budzi w nas prymitywny śpiew, tak zasadniczo różniący się od melodyi zachodnich i nie dający się powtórzyć w mowie muzycznej?
A same uczucia czem są? Nie wiem, ale czuję, że są czemś nieskończenie dawniejszem odemnie, czemś, co należy nietylko do czasu i przestrzeni, ale co jest istotą bólu i radością każdego bytu we wszechświecie. I pytam się sam siebie, czy tajemnica tego nie leży gdzieś w nieświadomej harmonii najdawniejszego śpiewu przyrody, w nieświadomem pokrewieństwie z muzyką bezludnych pustkowi — trelach i drganiach życia podsłonecznego, które rozbrzmiewa jedną wielką melodyą życia.
Kinjuro, stary ogrodnik, o głowie świecącej jak kula z kości słoniowej, przysiadł na brzegu itanomy, mojej biblioteki, żeby zapalić fajkę od hibachi, które tu ciągle stoi. Paląc, strofował swojego małego pomocnika. Co chłopiec zrobił, niewiem; słyszałem tylko, jak Kinjuro mówił do chłopca, że powinien zawsze postępować tak, jak człowiek o kilku duszach. Ponieważ słowa jego zainteresowały mnie wielce, wyszedłem i usiadłem obok Kinjury.
— Kinjuro — rzekłem — czy ja mam jedną duszę, czy więcej, niewiem, ale powiedz mi, ile ty masz dusz?
— Ja, samolub, mam tylko cztery dusze — odpowiedział Kinjuro z głębokiem przekonaniem.
— Cztery? — zawołałem, niepewny, czy dobrze słyszałem.
— Cztery — powtórzył. — Ale ten chłopiec, nie ma więcej jak jedną duszę, tak brak mu cierpliwości.
— W jaki sposób dowiedziałeś się, że masz cztery dusze?
— Są ludzie mądrzy, uczeni, którzy takie rzeczy wiedzą — odparł, wytrząsając swoją małą, srebrną fajeczkę. — Są też księgi stare, które to wyjaśniają. Z wieku człowieka, z dnia jego urodzenia, z gwiazd na niebie, można oznaczyć ilość dusz jego. Ale biegłość w tem mają tylko godni czci starcy. Dzisiejsi ludzie, którzy przyjęli naukę krajów zachodnich, są już niewierzący.
— A powiedz mi Kinjuro, czy są ludzie, którzy mają więcej dusz, niż ty?
— Naturalnie; niektórzy mają pięć, inni sześć, siedem, ośm. Bogowie jednak nie dopuszczają, aby który z ludzi miał więcej, niż siedem dusz. Nie wydaje mi się jednak, aby to była reguła ogólna; gdyż przypominam sobie kobietę, żyjącą na drugiej półkuli, która posiadała kilka generacyi dusz i doskonale umiała je użytkować. Nosiła swoje dusze tak, jak inne kobiety noszą suknie i zmieniała je kilka razy na dzień. Nigdy nie była taką samą w dwóch wypadkach; wraz z duszami, zmieniała głos i sposób myślenia. Czasem wyglądała jak kobieta z południa i wtedy oczy miała brązowe, czasem jak kobieta z północy i oczy miała szare. Czasem należała do trzynastego stulecia, potem znów do osiemnastego wieku. Ludzie, patrząc na nią, wprost nie wierzyli własnym oczom, a chcąc odkryć przyczynę tych dziwnych rzeczy, domagali się od niej fotografii, aby módz jedne z drugiemi porównać. Fotografowie byli bardzo radzi, gdyż kobieta była cudownej piękności. Jednak i oni zrobili zdumiewające odkrycie; żadna fotografia nie była do drugiej podobna. Mężczyźni, którzy ją podziwiali, bali się w niej zakochać. Miała za wiele dusz.
— Być może, że w tym kraju bogów, jest tak jak mówisz Kinjuro. Są jednak kraje, w których bogowie zrobieni są ze złota, i tam się dzieje inaczej. Mieszkańcy tych krajów mają wprost kłopot z duszami. Gdyż podczas gdy jedni mają tylko pół, albo nie mają ani jednej duszy, inni są niemi przeładowani. Dusze takie udręczają wprost tych ludzi. Oczywiście są to dusze z krajów zachodnich… Ale proszę cię powiedz mi, dlaczego jest lepiej mieć kilka dusz, niż jednę?
— Panie, gdyby wszyscy mieli tę samą ilość i te same właściwości dusz, wszyscy byliby do siebie podobni. Widocznem jest przecież, jak ludzie różnią się między sobą. Różnica polega właśnie na ilości i właściwości ich dusz.
— I co jest lepiej, mieć jednę duszę, czy kilka?
— Kilka.
— A więc człowiek, posiadający tylko jedną duszę, nie może być człowiekiem doskonałym?
— Nie może być.
— A człowiek niedoskonały, czy może mieć doskonałych przodków?
— Oczywiście.
— A więc człowiek, który ma tylko jedną duszę, może mieć przodków, którzy mieli po dziewięć dusz?
— Naturalnie.
— A co się stało z owemi ośmioma duszami, których brakuje potomkowi tych doskonałych ludzi?
— To jest dzieło bogów. Bogowie sami wyznaczają ilość dusz każdemu człowiekowi, który przychodzi na świat. Godnemu dają kilka, niegodnemu jednę.
— A więc dusz nie dziedziczy się po rodzicach?
— Nie. Dusze są prastare, a liczba ich lat jest nieograniczona.
— Chciałbym jeszcze wiedzieć, czy człowiek może rozłączać się z swemi duszami? Czy może, naprzykład, mieć w tym samym czasie jedną duszę w Kyoto, drugą w Tokyo, a jeszcze inną w Matsui?
— Nie. Tego nie może; dusze są zawsze razem.
— Jakże? Jedna zamknięta w drugiej, jak lakowe szkatułki Inro?
— To wiedzą tylko bogowie.
— I dusze nigdy się nie rozłączają?
— Czasem się zdarza; ale jeżeli dusze opuszczają człowieka, ten warjuje. Waryaci, to są ci ludzie, którzy utracili swe dusze.
— A co się dzieje z duszami po śmierci?
— Pozostają razem. Gdy człowiek umiera, wchodzą dusze na dach jego domu i zostają tam przez dni czterdzieści dziewięć.
— Na dach?
— Tak, na szczyt dachu Yane-no mure.
— Czy można je widzieć?
— Nie. One są jak powietrze. Unoszą się tu i tam jak lekki wietrzyk.
— A dlaczego pozostają tam czterdzieści dziewięć dni, a nie pięćdziesiąt.
— Mają wyznaczone siedem tygodni na rozłączenie się, a siedem tygodni, to jest czterdzieści dziewięć dni; dlaczego zaś tak jest, tego niewiem.
Wierzenie to, jakoby duch zmarłego, przebywał po jego śmierci przez pewien czas na dachu, nie było mi nieznane! W wielu japońskich dramatach spotykamy się z tem wyraźnie. Nigdy jednak nie słyszałem o podwójnych, potrójnych, albo poczwórnych duszach. Dopytywałem się więc Kinjury, w nadziei, że dowiem się coś o źródłach tej wiary. Nie wiedział jednak nic ponadto, że była to wiara jego ojców. Jak większa część mieszkańców Izumy, Kinjuro jest zarówno buddhystą, jak szintoistą. Jako buddhysta, należy do sekty Zen, jako szintoista — do sekty Izumy.
Jednak jego ontologia zdaje się być niezawisłą od żadnej z tych dwóch sekt. Buddhyzm nie zna wcale nauki o duszy złożonej. Są stare, popularne szintoistyczne księgi, nieco spokrewione z nauką Kinjury. On jednak nie widział ich wcale. Księgi te mówią, że każdy z nas ma dwie dusze, Ara-mi-tama, czyli duszę surową, która jest mściwa, i Nigi-mi-tama, czyli duszę dobrą, która wszystko wybacza. Oprócz tego, wszyscy jesteśmy pod wpływem ducha Oho-Maga-Tsu-Hi-No-Kami, cudownego bóstwa zła, i ducha Oho-Naho-Bi-No-Kami, wielkiego, cudownie wyzwalającego bóstwa, które przeciwdziała wpływowi bóstwa zła.
Nie są to idee Kinjury; ale przypominam sobie pewne pismo Hirata, które z wywodami jego o możności dzielenia się dusz ma pewien związek. Hirata naucza, że Ara-mi-tama, opuszczając ciało człowieka, przybiera ludzką postać i bez jego wiedzy niszczy znienawidzonego człowieka. Zapytałem o to Kinjury.
Powiedział, że nigdy nie słyszał ani o Nigi-mi-tama, ani o Ara-mi-tama, ale opowiedział mi rzecz następującą:
Gdy kobieta spostrzeże, że mąż jej utrzymuje miłosny stosunek z drugą kobietą, zdarza się czasem, że winowajczyni popada w ciężką chorobę, której żaden lekarz uleczyć nie zdoła. Jedna z dusz małżonki doprowadzona buntem aż do emanacyi, wchodzi w ciało winnej i gnębi ją. Ale prawowita żona popada także w stan chorobliwy albo w stan obłędu, gdyż brak jej jednej duszy. Jest jeszcze inna rzecz, znana nam Japończykom, a o której wy mieszkańcy krajów zachodnich nie słyszeliście nigdy. Z mocy bogów, może czasem dusza opuścić ciało na chwilę, dla spełnienia dobrego uczynku, wykonania najtajniejszego pragnienia. W tym jednak wypadku, ciało nie cierpi wcale. Niech pan posłucha jak się taki cud dzieje. Pewien mężczyzna kocha piękną dziewczynę i pragnie się z nią ożenić; powątpiewa jednak o jej wzajemnej miłości. Udaje się zatem do „Kanushi” w jednej z sąsiednich świątyń Szinto, ofiarowuje swoje zwątpienia bogom i prosi o uwolnienie go od nich. Kapłani nie pytają go o imię, ale o wiek, dzień i godzinę jego urodzenia; rysują daty dla bogów, i polecają mu powrócić do świątyni za dni siedem. Podczas tych siedmiu dni, błagają kapłani bogów o oddalenie zwątpienia a jeden z nich zanurza swoje ciało każdego ranka, w czystej, zimnej wodzie, i spożywa tylko te potrawy, które przy świętym ogniu sporządzone zostały. Gdy mężczyzna ósmego dnia powraca do świątyni, wprowadzają go kapłani do wnętrza jednego pokoju. Ceremonja jest ukończona, modlitwy odmówione i wszyscy oczekują w milczeniu. Nagle kapłan, który prowadził czynność święcenia, zaczyna drżeć jak w febrze. Mocą bogów, dusza dziewczęcia weszła w jego ciało. Ona sama o tem nic nie wie, popada bowiem w takiej chwili w sen głęboki, z którego nic jej obudzić nie zdoła. Ponieważ dusza jej przeszła w ciało kapłana, zmuszona jest mówić szczerą prawdę, i myśli swoje odsłonić. Kapłan ów nie mówi już odtąd swoim głosem, ale głosem kobiecym: „kocham”, albo: „nienawidzę”, stosownie do tego, co rzeczywiście czuje. Jeśli mowa o nienawiści, przyczyny jej muszą zostać ujawnione, gdy o miłości, słów żadnych więcej nie potrzeba. Kapłan przestaje drżeć, gdyż dusza go opuszcza; pada na twarz i jak martwy leży długo.
— Powiedz mi Kinjuro, pytam, wysłuchawszy tych dziwnych rzeczy — czy zdarzyło ci się kiedy poznać osobiście taki fakt, żeby dusza mocą bogów opuściła ciało człowieka, i przeszła w serce kapłana?
— Tak, sam na sobie tego doświadczyłem.
Czekałem, milcząc. Stary Japończyk wypukał swoją małą, srebrną fajeczkę, skrzyżował ręce, popatrzył chwilę na kwiat lotosu i, uśmiechając się — zaczął mówić:
— Panie, byłem jeszcze bardzo młody, gdym się ożenił. Przez długie lata nie mieliśmy wcale dzieci; wreszcie żona powiła mi syna, ale umarła.
Syn mój rósł zdrowo i pięknie. Gdy wybuchła rewolucya, wstąpił do armii Syna Nieba, brał udział w wielkiej wojnie południowej i zginął śmiercią bohatera pod Kiushu. Miłowałem go nad życie, cieszyłem się więc, że bogowie pozwolili mu umrzeć dla naszego Samurai. Pogrzebano go daleko odemnie, w Kiushu, na szczycie pagórka, niedaleko Kumamoto, wielkiej twierdzy, a ja powędrowałem tam, by grób jego ozdobić. Imię jego wypisane jest także tutaj w Ninomaru na pomniku sławy bohaterów z Izumy, którzy zginęli waleczną śmiercią dla świętej sprawy cesarza. I kiedy tylko spojrzę na jego imię, raduje się me serce; mówię do niego i czasem zdaje mi się, że jest przy mnie, że kroczy przy moim boku śród sosen… Ale to nie należy do rzeczy.
Opłakiwałem żonę. Przez długie lata, któreśmy z sobą przeżyli, ani jedno słowo przykre nie padło między nami. Gdy umarła, pomyślałem, że nigdy nie mógłbym się już ożenić. Minęły dwa lata i rodzice moi, którzy pragnęli mieć córkę w domu, wskazali mi na żonę, piękną, ale ubogą dziewczynę, z dobrej rodziny. Rodzina ta należała do koła naszych krewnych, a dziewczyna była jej jedyną podporą. Tkała wełniane i jedwabne suknie, ale zarabiała niewiele.
Ponieważ była dobrą córką, a pięknej urody, ponieważ krewni jej żyli w niedostatku, rodzice moi życzyli sobie, abym ją poślubił i dopomagał jej rodzicom; mieliśmy bowiem skromne dochody z pól ryżowych. Ponieważ byłem przyzwyczajony do posłuszeństwa dla rodziców, uczyniłem co żądali. Sprowadzono Nakodo i poczęto robić przygotowania do zaślubin.
Widziałem dwa razy dziewczynę w domu jej rodziców. Za pierwszym razem, uczułem się bardzo szczęśliwy, gdyż była młoda i bardzo miła. Za drugim razem jednak spostrzegłem, że płakała i unikała mych oczu.
Serce ścisnęło mi się w piersi, gdyż pomyślałem: niechce cię, a rodzice zmuszają ją do małżeństwa. Postanowiłem zapytać o to bogów. Odłożyłem wesele na później i poszedłem do świątyni yanagi no Inari-Sama, na ulicy Zaimoku-ho. Gdy drżenie opanowało kapłana, począł do mnie mówić z duszy dziewczyny w te słowa:—Moje serce nienawidzi cię, a sam widok twego oblicza przejmuje mnie i gnębi, gdyż kocham innego, a małżeństwo to jest mi narzuconem. Pomimo jednak, że moje serce cię nienawidzi, muszę cię poślubić, gdyż rodzice moi są starzy i biedni, a ja nie jestem w mocy zapracować na ich utrzymanie, gdyż praca mnie zabija. Chociaż będę się starała być ci dobrą i wierną żoną, nie wejdzie radość do twego domu, gdyż oczy moje patrzeć będą na ciebie z głęboką nienawiścią, a gdy staniesz przedemną, życzyć ci będę śmierci. Dowiedziawszy się prawdy, zwierzyłem się moim rodzicom i napisałem do dziewczyny przyjazny list, prosząc jej, by wybaczyła mi boleść, której mimowolnie stałem się przyczyną.
I udałem chorobę, aby bez trudności zerwać małżeństwo. Zaopiekowaliśmy się tą rodziną, a dziewczyna była bardzo szczęśliwa, gdyż w krótkim czasie udało się jej poślubić umiłowanego człowieka. Rodzice moi nie zmuszali mnie już więcej do powtórnego związku i od czasu ich śmierci żyję samotnie… Ale, niech pan patrzy, jaki to okropnie zły chłopak!
Mały pomocnik Kinjury, skorzystał z naszej rozmowy i z długiego pręta bambusu i kawałka sznurka, zaimprowizował wędkę. Na końcu sznurka umocował kulkę z tytoniu, wyciągniętego ukradkiem z woreczka starego i manewrował wędką w stawie lotosów. Żaba połknęła kulkę. Chłopak podniósł ją wysoko ponad kamienie, a biedne zwierzę grzebało się i rwało w konwulsyjnym przestrachu.
— Kajii! — krzyknął ogrodnik na okrutnika. Chłopiec, śmiejąc się, rzucił wędkę i stanął nieustraszony przed nami, podczas gdy żaba, uwolniwszy się wreszcie od tytoniu, wskoczyła napowrót do stawu. Widocznie Kaji niezbyt obawiał się kary.
— Gosho-ga-warni — zawołał stary potrząsając łysą głową — o Kaji, obawiam się, że twoje przyszłe urodziny nie będą dobre. Czy ja kupuję tytoń dla żab?… No czy nie miałem racyi panie, gdym mówił—że ten chłopiec ma tylko jedną duszę?..
STOLICA PROWINCYI
| |
BOGÓW.
|
Potem rozlega się jęk wielkiego dzwonu świątyni Zenshu, miasta Tokoji, następnie melancholijne echo uderzeń bębnów, w maleńkiej świątyni Jizo, na ulicy Zaimokucho, obok mojego domu, które zwiastuje pobożnym czas modlitwy porannej, wreszcie słychać wołanie pierwszego przechodzącego przekupnia, — „Daikoya! Kabuya-Kabu! sprzedającego jarzyny. „Moyaya-moya!” nawołuje kobieta, nosząca małe hubki do rozżarzania ognia w węglu.
Obudzony pierwszymi dźwiękami poczynającego się życia w mieście, otwieram moje małe, japońskie, papierowe okienko i spoglądam na zielone firanki drzew wiosennych, i ogródek, otoczony strumieniem. Przedemną lśni jasne ujście Ohashigawy, ginące w wielkiem jeziorze Shinji, rozszerzające się potężnie na prawo, w mrocznych, posępnych ramach gór. Po drugiej stronie rzeki, wprost naprzeciw mnie, stoją niebieskie, szpiczaste domki, które przy zamkniętych Tos[5], wyglądają jak małe klateczki. Słońce jeszcze nie wzeszło, chociaż dzień już jest biały.
Co za urocza wizja! — Długie smugi subtelnych, bladych, mglistych chmurek owijają brzegi jeziora, niby splątane wstążki, rozciągają się na podnóżach gór, opasują szczyty różnych wysokości, jak nie zmierzone zwoje gazy, tak, że jezioro wydaje się nieskończenie większem, niż jest w rzeczywistości, nie jak zwykłe jezioro, ale jak zaczarowane morze, tej samej barwy co poranek, podczas gdy szczyty gór, niby tajemnicze wyspy giną w długim szeregu, bez końca. W miarę, jak mgła podnosi się powoli, powoli w górę, tworzy się przedziwnie cudowny chaos, coraz to zmieniających się obrazów. Rąbek słońca odsłania się i nagle przez powietrze przedziera się snop promieni, mieniących się barwą opali i cudownego fioletu, szczyty drzew poczynają płonąć, stają się złote, a niemalowane fasady budynków z tej strony rzeki zamieniają barwę swego białego drzewa na blask nieporównany.
Wzrok mój biegnie za długą Ohashigawą, przez most o licznych filarach, do wysoko zbudowanego statku z podniesionym żaglem, który, wyidealizowany mgłą poranku, wydaje mi się cudownem, fantastycznem marzeniem, niby złotym duchem, wiszącym jak chmura na tle lekko błękitnego światła.
Od wybrzeża rzeki, tuż za moim ogrodem, dolata ku mnie głośne klaskanie w dłonie—raz, dwa, trzy, cztery; ale osoba klaszcząca zasłonięta jest krzewami. Prawie równocześnie, na kamiennych schodach po drugiej stronie rzeki, widzę schodzących mężczyzn i kobiety, wszystkich z niebieskiemi chustkami za pasem. Myją sobie twarz i ręce, płukają usta, — przygotowując się do modlitwy porannej. Potem obracają się twarzą na wschód, klaszczą cztery razy w dłonie i modlą się. Takie samo klaskanie daje się słyszeć także z długiego, wysokiego, białego mostu, niby echo, i z dalekich, wdzięcznych, sierpowatych łodzi, łodzi dziwnych, w których stoją bosonodzy mężczyźni, z twarzą zwróconą na wschód. Klaskanie wzmaga się coraz bardziej, i brzmi nieprzerwanie i ostro, gdyż cała ludność wita wschodzące słońce. — O-Hi-San! pani ognia, — Ama-Terasu Oho-mi-Kami, pani wielkiego światła, Konnichi-Sama! Bądź pozdrowiona rozdawczyni światła! Cześć ci i chwała za to cudowne słońce, które świat zdobi! Jedni zwracają się do słońca, i klaszczą w dłonie, inni na zachód, do świętego Kizuki, prastarej świątyni, albo z kolei na wszystkie cztery strony świata, szepcąc imiona setki bogów, inni znów, pozdrowiwszy boginię ognia patrzą ku Ichibachi, gdzie stoi wielka świątynia Yakushi-Nyorai, i ci nie klaszczą w dłonie, jak to robią wyznawcy religii Szinto, tylko zwyczajem buddyjskim pocierają kilkakrotnie dłonie o siebie. Wszyscy jednak — ponieważ w tej prastarej prowincji Japonii są tylko buddhyści i szintoiści — mówią prastare słowa szintoizmu: „Harai tamai, kiyome tamai to Kami imi tamai!”
„Ho-ke-kyo!”
Mój mały uguisu obudził się nareszcie i rozpoczął już swoją modlitwę poranną. Uguisu, jest to maleńki, święty ptak, który przed wiekami jeszcze przepowiedział przyjście buddhyzmu.
„Ho-ke-kyo!“
W japońskiej mowie Ho-ke-kyo, a w języku sanskryckim Saddharma Pundarika Sutra, co oznacza: Sutra lotosu dobrego prawa! Święta księga sekty Nichirów. Zaprawdę niezbyt szeroka jest wiedza wiary u mojego małego, upierzonego buddhysty! Nic, tylko święte imię księgi powtarzane raz po raz, jak litanja, i przeplatane perlistym świegotem „Hoke kyo“!
Jedno słowo, ale z jaką miękkością tonu i ekstazą dobyte. Po każdem takiem wywołaniu, ptak robi pełną nastroju pauzę, potem następuje ekstatyczny tryl, świegot, znów pauza trwająca około pięciu sekund, potem wolno uroczyście wywołane święte imię, pauza i tryl. Patrząc na ptaka, nie można wyjść z podziwu, jak taki czysty i silny sopran może dobywać się z tak maleńkiego gardziołka, najmniejszego na całym świecie śpiewaka. Śpiew jego rozbrzmiewa daleko, za rzekę, a dzieci wracające ze szkoły przystają na moście i przysłuchują się trylom. Zewnętrznie, jest to ptaszek bardzo niepozorny, bezbarwny, i prawie że niewidoczny w swej dużej klatce, zasłoniętej papierem, lubi bowiem mrok. Jest bardzo delikatny i wymaga dużej opieki. Pożywienie dla niego musi być troskliwie rozdrabniane na maleńkie cząsteczki i wydzielane mu w oznaczonych godzinach w odmierzonej ilości. Jest to ptak niezwykle cenny, ale też utrzymanie go przy życiu wymaga dużo troski i uwagi. Nigdy nie byłbym w stanie kupić go sobie. Otrzymałem go w podarunku od jednej z najmilszych kobiet, córki gubernatora Izumy, podczas krótkiej choroby, z życzeniem, aby rozweselał mię w samotności.
Klaskanie w dłonie ustało, praca dzienna się rozpoczyna. Na moście słychać coraz to głośniejsze klapanie geta. Jest to dźwięk, którego nigdy zapomnieć nie można, dźwięk szybki, wesoły, muzykalny, jak rytm tańca. Bo jest to rzeczywiście taniec. Wszystka ludność porusza się na końcach palców, a widok tych licznych, błyszczących nóg, na słonecznej ulicy, wprowadza człowieka w podziw. Wszystkie nogi są małe, symetryczne, lekkie, jak nogi figurek na wazach greckich i wszystkie stąpają na końcach palców, gdyż na geta nie można inaczej chodzić, stopa bowiem nie dotyka ani geta, ani ziemi, bo noga wskutek drewnianej, klinowatej podeszwy, wysunięta jest zupełnie naprzód. Kto nie przyzwyczajony jest do geta, ten nawet stać na nich nie będzie umiał, a jednak widzi się japońskie dzieci, biegające pędem, w geta na nogach, o podeszwie najmniej na trzy cale wysokiej i przymocowanych do nogi jedynie za pomocą patki, pomiędzy dużym i drugim palcem stopy. I nie potykają się nigdy, ani też geta nie spadają im z nóg wcale.
Jeszcze dziwniejszym jest widok mężczyzn, chodzących w bokuri, albo taka-geta, na podeszwie na pięć cali wysokiej, tak że cała postać wygląda jak model, stojący na lakierowanej ławeczce. Jednak noszący to obuwie, chodzą lekko i falisto, jak gdyby nic na nogach nie mieli.
Na moście ukazują się dzieci, spieszące do szkoły. Szerokie rękawy ich sukien rozwiewają się w biegu, tak, że robią wrażenie motyli. Łodzie, które noc całą drzemały u portu, rozwijają szerokie, białe i żółte skrzydła, a małe parowce poczynają dymić. Na przeciwległym brzegu, syrena jednego z małych statków odezwała się przerażliwym wyciem, które poczciwa ludność Matsuy nazwała „Okami-Maru”. „Maru” oznacza parę, a „Okami” wilka. I maleńki, dziwny drobiazg wypływa na rzekę; zdaleka nie poznałbyś nigdy, co to właściwie jest.
Hatoka, Buddha, albo dobroczynna Kami, nie są jedynemi bóstwami, czczonemi przez ubogą klasę Japończyków. Bóstwa złe czczone są na równi i obdarzane darami, jeżeli okazały się tak łaskawe, że miast nieuleczalnej choroby, zesłały tylko przemijający ból. Tak więc modlą się ludzie do Ekibyogami, boga moru, do Kaze-no-Kami, boga wiatru i zimna, do Hoso-no-Kami, boga ospy i do innych złych duchów.
Jeżeli u chorego podczas ospy nastąpi polepszenie i jest nadzieja utrzymania go przy życiu, wyprawia się ucztę na cześć bogini Hoso-no-Kami. Na sandawara, czyli na małej macie, stawiają karayaki, czyli małe gliniane miseczki, napełnione mieszaniną ryżu i czerwonego bobu, potrawą, którą według mniemania Juari-Sama i Hoso-no-Kami najbardziej lubią. Do maty, albo do Azukimeshi (naczynie z bobem) przymocowuje się małe kijki bambusowe z gohei (cięte paski papieru) barwy koniecznie czerwonej. (Trzeba wziąć pod uwagę, że gohei innych Kami muszą być białe). Dary te wiesza się na drzewie, albo puszcza na strumień, lub rzekę, w dużem oddaleniu od domu rekonwalescenta. To się nazywa „odpędzaniem złych bogów”.
Długi, biały most o żelaznych słupach, zbudowany zupełnie moderne, został otwarty dopiero ostatniej, wiosny z wielką uroczystością. Według prastarego podania, pierwsza osoba, która most ma przejść, powinna być najszczęśliwszą osobą z całej gminy. Zwierzchność zatem Matsuy, rozglądając się za najszczęśliwszymi ludźmi, wybrała dwóch sędziwych mężczyzn, którzy żyli z żonami przeszło po pięćdziesiąt lat w najzupełniejszej harmonii i mieli po dwanaścioro dzieci, z których wszystkie pozostały przy życiu. Owi sędziwi patryarchowie zostali zatem przeznaczeni do przejścia mostu wraz z ich wiekowemi małżonkami, z dorosłemi dziećmi, z wnukami, prawnukami, z praprawnukami, i dopełnili tej ceremonii śród radosnych okrzyków ludu, syku ogni sztucznych i buku wystrzałów moździeżowych.
O wiele bardziej malowniczym jest stary most, zbudowany na niezliczonych filarach, stojący wytrwale już przeszło trzysta lat. I ten ma swoją własną historyę.
Gdy Horyo Yoshiharu, wielki generał Keicho-Ara Daimyo z Izumy postanowił wznieść pierwszy most na rzece, napróżno szukano miejsca pewnego, gdzieby można umieścić fundamentalne słupy. Miliony wielkich kamieni pogrążono na dnie rzeki. Co zbudowano z niezwykłym trudem w dzień, w nocy poniosła woda. Wreszcie most został zbudowany. Ale po krótkim czasie słupy poczęły się chwiać, chylić, i woda porwała połowę mostu. Cokolwiek naprawiono, wszystko uległo zniszczeniu. Wtedy postanowiono rozgniewanym duchom wodnym poświęcić człowieka na ofiarę. W miejscu najbardziej niebezpiecznem, pod środkowym filarem, pogrzebano żyjącego człowieka — i od tego czasu most wytrwał już lat trzysta.
Ofiarą był mężczyzna imieniem Gensuke, mieszkający na ulicy Saikamachi. Postanowiono bowiem, że pierwszy człowiek, który w hakama bez machi[6] przez most przejdzie, zostanie pod mostem pogrzebany. Los padł na Gensuke, którego ofiarowano bogom. Dlatego środkowy filar mostu od trzystu lat nosi nazwę Gensuke-bashira. Opowiadają, że podczas ciemnych nocy, w godzinie duchów, między drugą a trzecią godziną, pod owym filarem błyszczy tajemniczy ognik barwy czerwonej, chociaż jak zapewniają wszyscy, że tak w Japonii, jak i w innych krajach, ogień umarłych ma kolor biały.
Niektórzy mówią, że Gensuke nie jest nazwiskiem osoby, ale nazwą pewnej epoki, zmienioną wskutek podobieństwa na imię dyalektem ludowym. Wiara w ową legendę była jednak tak silna, że gdy budowano most nowy, tysiące ludności obawiało się w mieście pokazać, gdyż rozeszła się pogłoska, że wybrana będzie nowa ofiara, mianowicie pośród tych, którzy dawnym zwyczajem noszą warkocze, na skutek czego setki starców obcięło włosy. Mówiono jeszcze, że policya miała polecone zatrzymać na moście tysiączną osobę i uczynić z nią to, co uczyniono z Gensuke. W wielkie święto ognia, podczas którego miasto napełniało się zwykle ludnością, napływającą ze wszystkich stron kraju, panowała zupełna cisza, przez co miejscowy handel poniósł bardzo poważne straty.
Mgła się rozsunęła i oczom moim ukazała się o jakie pół mili oddalona, wyraźna, piękna mała wyspa pośród jeziora, wąski długi pasek ziemi, z świątynią w cieniu olbrzymich sosen, sosen wspaniałych, rozgałęzionych nakształt starych dębów. Zapomocą teleskopu z łatwością można rozróżnić torii i dwa symboliczne kamienne lwy. Jednemu brakło głowy, zapewne utracił ją podczas srożącej się burzy morskiej. Wyspa ta poświęcona jest bogini Benten, bogini piękności i krasomóstwa, nosi też nazwę Benten-no-shima. W mowie ludu nazywa się także „Yome - ga - shima”, czyli „wyspą dziewicy”. Jest bowiem podanie, że pewnej nocy, cichej jak sen, wyrzuciły fale ciało utopionej młodej dziewczyny, pięknej, pobożnej, lecz nieszczęśliwej. Lud uznał to za znak nieba, poświęcił wyspę bogini Benten, postawił ołtarz, zaszczepił drzewa, zbudował torii i otoczył wszystko wałem wielkich, szczególnych kształtów kamieni. Tam też pogrzebano ciało dziewczyny.
Niebo jest błękitne aż po sam horyzont, a powietrze wiosenne tak słodko muska moją twarz, że wychodzę z domu, by obejrzeć to dziwne miasto. Przed głównem wejściem każdego domu spostrzegam długie białe paski papieru, pokryte ideogramami, a na każdym progu widzę wiszące święte emblematy szinto (małe powrósła z słomy ryżowej, z wystającemi długiemi frendzlami łodyżek). Białe papierki przykuwają zaraz moją uwagę, gdyż są to ofudy, czyli święty tekst i amulety, które zbieram gorliwie.
Prawie wszystkie pochodzą ze świątyni w Matsue, a buddhyjskie święte znaki wskazują, do której Szu czyli sekty dana rodzina należy, gdyż prawie każda dusza gminy wyznaje jedną z form wiary buddhyjskiej, a równocześnie ogólnie panującą i wiele starszą wiarę szinto. Nawet nie znający zupełnie japońskiego alfabetu może rozróżnić na pierwszy rzut oka formuły wielkiej sekty wichirów, ze szczególnych znaków w kolumnach, sterczących jak długie lance uzbrojonego wojska, zawierających prastary tekst „Namumyo-horen-ge-kyo”, który można było wyczytać na fladze kapitana Kato Kiyomasa, pogromcy hiszpańskiego chrześcijanizmu. Wszyscy, należący do tej sekty pielgrzymi, mają prawo w domach, noszących tę formułę, żądać jałmużny lub pożywienia.
Przeważająca jednak liczba ofud jest syntoistyczna. Prawie na każdych drzwiach wzbudza ofuda uwagę obcokrajowca, gdyż u dołu kolumny ideogramów, widać dwa małe lisy, jeden biały, drugi czarny, siedzące naprzeciw siebie; obaj mają wiązkę ryżowej słomy w pyszczku, zamiast zwykłego, symbolicznego klucza. Te ofudy pochodzą z wielkiej świątyni Inari, z O shiro yama i są amuletami przeciw pożarowi.
Reprezentują one jedyną formę ubezpieczenia od ognia w Matsui. Jakkolwiek jedna iskra wystarczyłaby, aby miasto w ciągu jednego dnia w popiół zamienić, jednak pożary tak wielkie, jak i małe są w Matsui rzadkością. Amulet ten jest właściwością miasta. O tym Snari opowiadają następującą legendę.
Gdy Naomasu, synowiec Iyeyasu przybył pierwszy raz do Matsui, by objąć panowanie, zbliżył się do niego pewien młodzieniec i rzekł: „Przybywam tu z Echizen, rezydencyi twego dostojnego ojca, aby cię uchronić przed cierpieniem. Niemam żadnego miejsca gdziebym mieszkał, pozostaję więc w świątyni Buddhy w Fu-mon-in. Jeśli zechcesz mi w swoim zamku oddać mieszkanie, będę strzegł miasta i rezydencye twoje od pożaru. Jestem bowiem Inari Szinyemon”. Rzekłszy te słowa zniknął. Naomazu poświęcił mu wielką świątynię, stojącą w obrębie swego zamku i otoczył ją tysiącami lisów, kowanych w kamieniu.
Idę małą, ciasną uliczką, zwaną „ulicą nowego drzewa”, jakkolwiek karzełkowate jej dwupiętrowe domki są tak stare, że wyglądają jak grzyby w ziemi. Przed stu pięćdziesięciu laty, drzewo ich było nowe, obecnie zaś każdego artystę zachwycą tonem swej barwy, ciemnej, spopielałej, tu i owdzie o jedwabnym połysku mchu i traw, które rosną obficie na dachach japońskich domów.
Perspektywa uliczki tworzy ramy dla niezwykłego widoku, dziwniejszego jeszcze od poszczególnych starych domów. Między wielkiemi słupami bambusowemi, wystającemi po nad dachy, rozciągają się przedziwne czarne siatki, niby pajęczyny. Są to sieci rybackie, robione z jedwabnych nici. Jest to ulica rybaków.
Idę w stronę wielkiego mostu.
Wzrok mój biegnie na zachód, ku pięknym, szpiczastym, niebieskim i zielonym górom, rysującym się zygzakowato na horyzoncie — i nagle zjawia się przedemną cudowny cień, sięgający niemal do nieba. Jest to olbrzymia góra Daisen. Podnóże jej jest zakryte mgłą, wygląda też niby zjawisko powietrzne, dołem przezroczyście szare, górą białe jak obłok. Za pierwszem zbliżeniem się zimy góra ta pokrywa się od stóp do szczytu śniegiem i wówczas jej śnieżna piramida przypomina ową świętą górę nazwaną „Izumo-Fuji”, „Fuji-Izumy”, którą poeci przyrównywują tak często do na pół otwartego wachlarza zawieszonego u stropu nieba. W rzeczywistości jednak góra ta znajduje się w Roki, a nie w Izumo.
Po zewnętrznej stronie mostu, tuż obok przystani, gdzie stoją małe łodzie parowe, jest maleńka świątynia Jizo (Jizodo). W świątyni tej znajduje się mnóstwo kotwic z bronzu, przeznaczonych do szukania utopionych ciał w wodzie. Jeśli w ten sposób ciało odnalezionem zostanie, świątynia otrzymuje nową kotwicę.
Na południe od wielkiej szyntoistycznej świątyni Ten-jin, bożka nauki i kaligrafii, ciągnie się ulica bogatych kupców, zwana Ten-jin-machi, zawieszona po obu stronach niebieskiemi draperyami, na których, przy najlżejszym podmuchu wiatru od morza migocą białe ideogramy, oznaczające nazwiska właścicieli, a długi szereg słupów telegraficznych niknie w białej dalekiej perspektywie.
Powyżej świątyni Ten-jin, miasto znowu dzieli rzeka Szindotegawa, na której wznosi się most Tenjin bashi. Na terenie tym pomiędzy dwiema rzekami rozciąga się najbogatsza i najruchliwsza część miasta.
Tutaj znajdują się najciekawsze i największe sklepy, teatra, place rynkowe, na których odbywają się różne uroczystości.
Równolegle z Ten-jin-machi, idzie wielka ulica świątyń buddhyjskich Tera-machi, której zachodnia strona przedstawia nieprzerwany łańcuch świątyń, o murach, tworzących piękną, wykładaną cegłami fasadę o imponujących bramach umieszczonych w równych od siebie odstępach. Po nad linią tych długich murów, wznoszą się piękne, ostre, szaro-niebieskie szczyty dachów świątynnych. Na ulicy tej mieszczą się wszystkie sekty w braterskiej zgodzie — Nichiro-szu, Shingon-szu, Zen-szu, Tendai-szu, a nawet Shin-szu, sekta bardzo niepopularna w Izumie, której wyznawcom zabronione jest modlenie się do Kami. Po za każdym podwórzem świątyni jest cmentarz, czyli hakaba, a po za niemi, w zachodnim kierunku, ciągną się całe szeregi innych świątyń. Ta jedna ulica, o buddhyjskiej architekturze, tworzy olbrzymi labirynt, pełen ogrodowych fragmentów, podwórzy, zaułków i ruin.
Dzisiaj, z przyjemnością i z pożytkiem spędził bym kilka godzin śród tych świątyń, przypatrując się starym posągom o świętych nimbach, siedzących na złotym kwiecie lotosu, ciekawym mamori (amulety), i rzeźbom cmentarnym, rozpoznając śród nich marzących kwan-on, albo uśmiechnięte jizo, zawsze godne uwagi.
Dla tych, którzy studyują życie ludu — wielkie podwórza świątyń buddhyjskich, są niezwykle ciekawe. Były one od niepamiętnych lat miejscem zabaw dla dzieci. Całe generacye szczęśliwych dzieci harcowały tutaj wesoło.
Opiekunki ich, małe dziewczęta, które noszą swoje młodsze rodzeństwo na plecach, przychodzą tutaj codziennie, gdy słońce świeci i bawią się wspólnie w rozmaite zabawne gry — jak w „oni-gokko“ czyli w „djabła”, w „kage-oni” czyli w „cień i demona” i w „mekusan-gokkon”, w coś w rodzaju „ślepej babki”.
Podczas długich, letnich wieczorów na placach tych odbywają się zapasy. Silni, młodzi robotnicy po ukończeniu swoich zajęć rzemieślniczych przychodzą tutaj próbować swoich sił. Tu także odbywają się święte tańce i mowy ludowe. W czasie wielkich świąt sprzedają tu rozmaite zabawki, przedmioty, mające przeważnie znaczenie religijne. Rosną na placach tych ogromne, wiekowe drzewa, a święte zbiorniki wody pełne są ryb, tak obłaskawionych, że gdy tylko cień ludzkiej postaci padnie na wodę, wyciągają głowy po pożywienie. W zbiornikach tych hodują też kwiaty lotosu.
— Chociaż głęboko w szlamie kwiat rośnie, jest czysty i bez skazy.
— Dusza człowieka, która śród pokus zostanie czysta — podobna jest temu kwiatu.
— Dlatego we wszystkich ogrodach świątynnych widzi się rzeźbione lub wykute kwiaty lotosu, jak i na wszystkich buddhyjskich wyobrażeniach naszego Mistrza.
— Błogosławiony będzie miał w raju tron swój na złotym kielichu kwiatu lotosu.
Na ulicy rozbrzmiewa głos rogu i za narożnikiem ostatniej świątyni, ukazuje się grupa młodych, pięknych rekrutów, w mundurach podobnych do uniformów lekkiej infanteryi francuskiej. Idą po czterech w rzędzie, maszerują do taktu i tak równo, że w kamasze ubrane nogi, zdają się należeć do jednego ciała. Są to studenci z Szihan-gakko, zakładu naukowego, odbywający swoje codzienne wojskowe ćwiczenia. Tuż obok przechodzi gromadka pielgrzymów, ubranych w płaszcze, i ogromne, żółte, w kształcie grzyba, słomiane kapelusze, których rondo opuszczone na dół zakrywa im część twarzy. Wszyscy mają w ręku kije i suknie podpięte wysoko pasem tak, że widać im część nóg jakby obwiniętych w dziwne, białe, bawełniane kamasze.
Od czasu do czasu zatrzymują się przed jakimś sklepem, przypatrując się rozmaitym przedmiotom i zabawkom. Ja sam jestem już tak przyzwyczajony do różnych niespodzianek, do ciekawych i nadzwyczajnych przedmiotów, że gdy dzień minie i nie zobaczę nic szczególnego, przenika mnie uczucie zawodu. Dni takie zdarzają się jednak rzadko — zazwyczaj wtedy, gdy pogoda jest brzydka i nie wychodzę z domu. Nawet nie mając pieniędzy, można mieć jeszcze przyjemność, przyglądając się tym dziwnym rzeczom, i to było od stuleci jedną z największych rozrywek ludu japońskiego, który, albo sam przedmioty takie stwarzał, albo się im przyglądał. Taki sposób życia, zdaje się też być głównym celem egzystencyi Japończyka, począwszy od małego dziecka, które otwiera zdziwione oczy na wszystko. Twarze ludu mają też nieopisany wyraz cierpliwego oczekiwania — jak gdyby spodziewały się ujrzeć za chwilę coś interesującego. Jeśli nie dzieje się to zaraz, idą dalej; są oni też niezmordowanymi wędrowcami i pielgrzymami, odbywającymi swe podróże nietylko dla zadośćuczynienia czci bogom, ale i dla własnej rozrywki i przyjemności. Każda bowiem świątynia stanowi muzeum, a każdy pagórek i każda dolina dokoła całego kraju ma swoje świątynie i swoje cuda. Nawet najuboższy wieśniak, nie mający z własnego zbioru ani ziarnka ryżu, nie może sobie odmówić przyjemności takiej włóczęgi. W porze, w której rosnący ryż nie wymaga wielkiej opieki, tysiące najuboższej ludności udają się w pielgrzymkę. Jest to tylko możliwe w tych warunkach, gdyż, od najdawniejszych czasów, każdy ma za obowiązek przyjąć pielgrzymów, którzy w pewnych gospodach (kishinyado) znajdują dach i miejsce do spoczynku, i którym liczone są tylko koszta ognia, potrzebnego do ugotowania żywności.
Wielka liczba biedaków wędruje tak często więcej, niż miesiąc, zwiedzając trzydzieści trzy wielkie świątynie Kwan-on, albo jeszcze i osiemdziesiąt ośm świątyń Kobo-daishi.
Wszystko to jednak jest niczem, w porównaniu do wielkich pielgrzymek, do tysiąca świątyń sekty Nichirów. Życie całe można przejść w taki sposób; wyszedłszy we wczesnej młodości, powraca się do domu niemal człowiekiem starym. Pomimo to, niemało jest w Matsui mężczyzn i kobiet, którzy tę ogromną wędrówkę odbyli, przeszedłszy całą Japonię, utrzymując się z żebraniny i z rodzaju drobnego po domach handlu.
Pielgrzym, który wyrusza w taką podróż, bierze na plecy małą, podobną do buddhyjskiej szkatułki, skrzynkę, zawierającą odzienie i żywność. W ręce trzyma mosiężną gongę, którą nieprzerwanie dzwoni, przechodząc przez miasto lub wieś, przyczem słychać jego wołanie: „Namu-myo-ho-ren-gekyo”. — Niesie również zawsze małą, niezapisaną książkę, w której kapłan każdej, zwiedzonej przez niego świątyni, przykłada pieczęć atramentem czerwonym. Po skończonej pielgrzymce, książka ta, z tysiącami pieczęci, stanowi w rodzinie bardzo szanowany i cenny przedmiot.
Udaję się i ja na pielgrzymkę, gdyż dokoła miasta, za wodą i pagórkami leżą odwieczne, święte miejsca. „Kizuki” najświętsze, którego starsi kapłani pochodzą od bogini słońca; Ichibata, sławny ołtarz Yakushi-Nyorai, który ślepym powraca wzrok, Ichibata-no-Yakushi, gdzie do świętego szczytu prowadzi sześćset czterdzieści kamiennych stopni; Kiyomitsu, ołtarz Kwan-on o jedynastu twarzach, przed którym palił się ogień święty tysiąc lat bez przerwy; Sada, ze świętym wężem, oba, ze świątyniami Izanami i Izanagi, przodkami bogów i ludzi, kształcicielami świata; Yegaki, gdzie wędrują zakochani, prosząc o połączenie; i Kaga, Kaga-ura, Kaga no Kukedo-san, i inne, które mam nadzieję zobaczyć.
Przedewszystkiem jednak muszę zwiedzić Kaga i Kaga-ura.
Rzadko kiedy pielgrzymi obierają drogę wodną, albowiem wzbronionem jest żeglarzom jechać, jeżeli wiatr jest choćby tylko tak silny, że może „trzy włosy poruszyć“. Kto więc chce udać się do Kaga, musi czekać, aż powierzchnia wody będzie tak gładka jak lustro, albo musi podróżować lądem. A droga lądem jest trudna i męcząca. Mimo to muszę jednak Kaga zobaczyć, jest tam bowiem wielka grota na morzu, ze sławnym kamiennym posągiem Jizo. Mówią, że co noc duchy maleńkich dzieci drapią się do tej groty i przed posągiem Jizo bawią się, układając kamyczki, a gdy dzień wzejdzie, można widzieć na piasku drobne ślady odciśniętych bosych nóżek dziecięcych. Mówią także, że w grocie jest skała, z której, jak z piersi kobiecej wytryska strumień mleka, że biały ten strumień płynie nieustannie, a dzieci zbiegają się tam i pożywiają mlekiem. Pielgrzymi znoszą tutaj podarunki, zazwyczaj maleńkie sandały słomiane, (zori), takie, jak noszą dzieci, i stawiają u wejścia do groty, aby małe duszyczki nie kaleczyły sobie nóżek o ostre kamienie. Zwiedzając grotę, pielgrzymi stąpają ostrożnie, by nie zburzyć licznych kupek kamyków gdyż podobno dzieci płaczą, gdy im się taka szkoda stanie.
Właściwe miasto jest równe, jak powierzchnia stołu, ale otoczone z dwóch stron niskimi, półokrągłymi, cudnymi pagórkami, na których, śród nieustannej zieloności, kryją się w cieniu drzew liczne świątynie. W dziesięciu tysiącach domów, na trzydziestu trzech głównych ulicach i wielu mniejszych, mieszka trzydzieści pięć tysięcy dusz. Z końca prawie każdej ulicy, z nad jeziora i z pól ryżowych, widać zawsze jeden szczyt góry — zielono-błękitny, albo szary, stosownie do oddalenia.
Do każdej części miasta można iść, jechać, albo popłynąć łodzią, gdyż miasto nietylko że jest przedzielone rzeką na dwie części, ale przecięte we wszystkich kierunkach kanałami, przez które przerzucone są cudowne mosty, w kształcie wygiętych łuków. Architektonicznie miasto wygląda tak, jak i wszystkie inne, cudowne japońskie miasta. (W europejskim stylu zbudowany jest tylko zakład naukowy, wielka szkoła publiczna, Kencho (prefektura), i nowa poczta). Budynki świątyń, hotelów, sklepów i domów prywatnych są takie same jak we wschodniej części kraju. Nie ulega wątpliwości jednak ten szczegół, że Matsua utrzymała się po dziś dzień, jako zachowawczyni feudalizmu i tysiące ludzi, pamiętających dawne czasy, wskazują jako dowód, że dawna tak silnie przestrzegana kastowość, widoczna jest dzisiaj w szczególnej dokładności zmian architektonicznych u poszczególnych okręgów. Podług architektury miasto może być podzielone na trzy odrębne części. Na część kupiecką, ze sklepami, centrum miasta, gdzie wszystkie domy mają po dwa piętra — dzielnicę świątyń, która obejmuje prawie całą południową część miasta i dzielnicę Szizoku (szlachty, dawniej Samuraj zwanej) złożoną z jednopiętrowych, bogatych domów, otoczonych ogrodami. W czasach feudalizmu, owe wykwintne siedziby, mogły w jednym momencie wystawić pięć tysięcy uzbrojonych ludzi, co dla miasta stanowiło co najmniej trzynastotysięczną armię.
Oprócz tego, więcej niż trzecia część budowli miejskich należała do Samurajczyków, gdyż Matsua była militarnem centrum najstarszych prowincyi Japonii. Na obu końcach miasta, rozłożonego sierpowato nad brzegiem jeziora, znajdowały się dwie główne osady Samurajczyków. Ale tak samo, jak po za dzielnicą świątyń były jeszcze w mieście inne świątynie, taksamo najpiękniejsze z tych rycerskich siedzib, rozrzucone były po różnych częściach miasta. Najwięcej jednak można ich widzieć dokoła zamku obronnego, który stoi po dziś dzień na szczycie góry O-sziro-yama, potężny jak przed wiekami i sięgający nieba swą kolosalną budową, na cyklopowych, kamiennych fundamentach. W szczegółach jest to budowa niezwykle fantastyczna, ponura i groteskowa. Przypomina nieco olbrzymie pagody, których drugie, trzecie i czwarte piętro własnym ciężarem niby przytłaczają całość. Szczyt budynku podobny jest do hełmu z czasów feudalizmu, sierpowato zgięty z dwoma, kolosalnemi rybami z bronzu, których wygięte cielska podnoszą się ku górze po obu stronach dachu. W całości budynek ten jest cudownym, ze skomplikowanych monstrualności złożonym dziwolągiem, smokiem o niezliczonych oczach, umieszczonych na wszystkich możliwych wyskokach, w górze, w dole i z każdej strony. Z czarnych oczodołów, na najwyższym punkcie dachu, można widzieć całe miasto, niby łukowatą pochodnię, a z północnego narożnika ma się pod sobą trzysta stóp w dole leżącą drogę, prowadzącą do zamku, na której ludzie wyglądają nie więksi od much.
Ponury zamek ma swoje podanie. Mówią, że według starego, barbarzyńskiego zwyczaju, którego wspomnienie żyje jeszcze w patetycznej balladzie p. t. „Powstanie Skodry”, podczas zakładania fundamentów pod zamek, zakopano między murami żywą dziewczynę, jako błagalną ofiarę któremuś z zapomnianych bogów. Imię jej nie zostało nigdy ujawnione i nie wiadomo o niej nic, prócz tego, że była piękna i młoda, i że nad wszystko kochała taniec. Gdy zamek stanął, wydano prawo, mocą którego nie wolno było żadnej dziewczynie tańczyć na ulicach Matsuy, wierzono bowiem, że gdy dziewczyna jaka na ulicy tańczyć pocznie, ziemia się zatrzęsie i zamek zadrży w posadach.
Od czasu do czasu, można usłyszeć jeszcze, przechodząc, wesołą pieśń o „siedmiu cudach Matsuy”, którą dawniej każdy na pamięć umiał. Dawniej bowiem, Matsua rozpadała się na siedm części,z których każda miała coś godnego widzenia, albo przedmiot jakiś, albo osobę. Obecnie podzielona jest na pięć okręgów religijnych, a w każdym z nich znajduje się świątynia religii państwowej. Ludność, mieszkająca w takim okręgu nazywa się Ujiko, a świątynia Ujigami. Ujikosi mają obowiązek utrzymywania Ujigami. (Każda wieś i każde miasto ma najmniej jedną Ujigami).
Między licznemi świątyniami Matsuy, nie ma ani jednej, z którą by nie było związane jakieś cudowne podanie; po każdym okręgu kursuje mnóstwo legend i myślę, że wszystkie trzydzieści trzy ulice, mają swoją widmową historyę. Dwie, które opowiem, są szczególnie charakterystyczne, jako pewien rodzaj japońskich podań ludowych.
Obok świątyni Fu-mon-in w północno-zachodniej części miasta, jest most, nazwany Azuki-togi-baszi. Jest kwiat, przepyszny irys, barwy wszystkich kolorów tęczy, zwany Kakitsubata, o którym istnieje pewna piosenka, zwana Kakitsubata-no-uta. Otóż, piosenki tej niemożna śpiewać w pobliżu Adzuki-togi-baszi, gdyż ze szczególnych powodów, które poszły już w zapomnienie, duchy, przebywające w tem miejscu, na dźwięk tej piosenki popadają w gniew straszny, który grozi niebezpieczeństwem śpiewającemu. Pewien odważny samurajczyk, nieznający trwogi, poszedł pewnej nocy na wspomniany most, nucąc głośno pieśń zakazaną. Gdy żaden duch się nie zjawił, zawrócił śmiejąc się napowrót. U bramy swego domu napotkał piękną, wysmukłą kobietę, której nigdy w życiu nie widział. Z ukłonem podała mu małą szkatułkę z laku, zwaną fumibako, jakiej kobiety używają do przechowywania listów. Podziękował jej, skłoniwszy się po rycersku: „Jestem tylko służebną, to jest dar mojej pani“ rzekła, unikając jego wzroku. Gdy otworzył szkatułkę, znalazł w niej skrwawioną główkę dziecka. W mieszkaniu swem zastał leżącego na podłodze trupa swego synka z oderwaną głową.
A teraz druga historya: Na ulicy Nakabara-machi, przed cmentarzem Daj-Oji, jest mały ameya (sklepik), w którym sprzedają mizu-ame, dziecięcy syrop, barwy bursztynu, który daje się dzieciom w braku mleka. Każdej nocy, o późnej godzinie, przychodziła do sklepiku biało ubrana, mizerna, blada kobieta i za jedno rin[7], kupowała mizu-ame. Kupiec dziwiąc się jej bladej, wychudłej twarzy, zadawał jej uprzejme pytania. Lecz ta milczała. Pewnego wieczoru, zdjęła go ciekawość i poszedł za nią. Skierowała się na cmentarz. Objął go lęk i wrócił.
Następnego wieczoru, kobieta przyszła znowu, lecz nie kupiła mizu-ame, ale kazała mu pójść za sobą. W towarzystwie przyjaciół poszedł za nią. Szła naprzód, zbliżyła się do jednego grobu i zniknęła. Z pod ziemi rozległ się krzyk dziecka. Otworzyli grób i znaleźli zwłoki kobiety, która co noc po ameya chodziła i żywe dziecko, które na widok zapalającej się latarni śmiać się poczęło. Obok dziecka stała czarka z mizu-ame. Podobno przedwcześnie pogrzebana matka urodziła dziecko we wnętrzu grobu, a potem duch jej opiekował się niem w ten sposób — miłość bowiem jest silniejsza nad śmierć.
Idę dalej przez Ten-jiu baszi, czyli przez most Ten-jiu, przez wąskie, gęsto zaludnione uliczki, mijam opuszczone, niezamieszkałe feudalne siedziby i kieruję się ku południowo-wschodniej części miasta, aby z położonej na jeziorze małej sobaya (gospoda, w której sprzedają sobę), oglądać zachód słońca. Z miejsca tego widziany zachód słońca, należy do jednej z osobliwości Matsuy.
Światło zachodu w Japonii jest łagodne; niema tu wcale silnych orgii farb, przyroda bowiem tego kraju nie zna chromatycznych symfonii kolorów. Wszystko — morze i niebo są raczej tonem, niż barwą, delikatnym odcieniem. Widzę teraz, że ten doskonały smak barw w tej rasie, objawiający się w subtelnych odcieniach cudownych tkanin, przypisać należy w pierwszym rzędzie temu ogólnie delikatnemu kolorytowi w naturze, owej miękkiej, rozpraszającej się przestrzeni, w której nic niema krzyczącego.
Piękne, duże jezioro drzemie przedemną, miękkie, lśniące, opasane w dali łańcuchem gór wulkanicznych. Po prawej stronie widzę szaro-niebieskie cegiełki dachów najstarszej części miasta. Gęste, drewniane domy cisną się aż po sam brzeg jeziora. Przez lornetkę dostrzegam okno mojego domu, rozpraszające się w dali dachy, a po nad tem wszystkiem zieloną cytadelę z groteskową sylwetką ponurego zamku. Słońce zniża się coraz bardziej, a na jeziorze i niebie rozpoczyna się cudowna, zadziwiająca gra barw.
Szerokie, krótkie, purpurowe chmury, ponad i po za zbitą masą pagórków płynące, zamieniają się w mgłę o delikatno różowym i blado złotym tonie, i stapiają się w przedziwną kombinację koloru zielonego z niebieskim. Daleka część jeziora przybiera nieopisanie delikatną barwę fioletu, a sylwetka pokrytej sosnami wyspy, zdaje się pływać w tym miękkim, rozpuszczonym morzu kolorów. Ale najbliższą i płytszą część jeziora przecina jak ostrą linią wpadająca bystra rzeka i zwierciadło jeziora po zewnętrznej stronie linii mieni się barwą cudownego, starego rudo-czerwonego bronzu. Delikatne odcienie coraz to zmieniają przedziwną, lśniącą barwę, jak powierzchnia mieniącego się jedwabiu.
Powracając do domu, rzucam jeszcze ostatni raz wzrokiem na zachód, i widzę, że góry zniknęły zupełnie. Przedemną roztacza się już tylko mglista toń bez horyzontu, niby widmo jeziora. Nagle spostrzegam na wodzie coś płynącego. Obok mnie na moście stoi kobieta i, szepcąc coś, rzuca małe papierki na toń jeziora. Modli się za swe dziecko. Na każdym pasku papieru widnieje obraz Jizo i jakiś napis. Gdy dziecko umiera, matka kupuje małą pieczątkę (hanko) z wizerunkiem Jizo i na setce małych skrawków papieru wybija wizerunek bóstwa. Czasem pisze na kartkach słowa: „Za duszę…” — dalej następuje imię. Nigdy jednak imię prawdziwe, ale Kamyo, imię duszy, które kapłan nadał dziecku po śmierci, a które widnieje również na pamiątkowej stolicy, przechowywanej we wnętrzu domowego buddhyjskiego ołtarzyka. Pewnego oznaczonego dnia (prawdopodobnie czterdziestego dziewiątego dnia po śmierci) matka udaje się nad bieżącą wodę i rzuca na nią, jeden po drugim, małe papierki. Za każdym razem, gdy wypuści z palców jeden, powtarza święte zaklęcie: „Namu Jizo Dai Bosatsu!“
Ta pobożna, mała matka, która modli się tuż obok mnie w ciemności, jest niewątpliwie bardzo uboga. Gdyby była bogatsza, wynajęłaby łódkę, i zawiozłaby swe skrawki papieru na środek jeziora. (Obecnie dzieje się to tylko o zmierzchu dnia gdyż niewiem dlaczego policja przeszkadza temu pięknemu zwyczajowi, podobnie jak do otwartych portów nie dopuszcza małych łodzi słomianych (Shoryobune) z duchami umarłych).
Dlaczego jednak papierki takie rzuca się tylko na wodę bieżącą?
Pewien stary kapłan objaśnił mnie, że pierwotnie rytuał ten wykonywano jedynie dla dusz istot utopionych. Tak więc te słodkie serca wierzą w to, że każda woda płynie do państwa ciemności przez Lai-no-kawara, gdzie panuje bogini Jizo.
Powróciwszy do domu, otwieram jeszcze moje małe, papierowe okienko i spoglądam w mrok nocy. Na moście migocą papierowe latarnie, niby rzędy lśniących świętojańskich robaczków, odbite ich światła błyszczą w czarnej toni jeziora, — widzę szeroki szoji domów mieszkalnych po tamtej stronie rzeki, oświecone miękkim, żółtawym światłem niewidzianych stąd lamp, a w świetle tem rozróżniam poruszające się smukłe sylwetki wdzięcznych kobiet.
Przez chwilę wchłaniam w siebie gwar miasta. Słyszę, jak z buddhyjskiej świątyni Tokoji rozlega się mięki głos wielkiego dzwonu i śpiew nocnych marzycieli, rozweselonych winem i długie, dźwięczne nawoływania przekupniów. Zdala dobiega uszu moich rechot żab i echo małych bębenków tancerek, uroczych gejsz. Nieprzerwanie, jakby bulgot wody, rozlega się na moście klapanie geta.
Ze wschodniej strony, z poza chmur białych wyłania się księżyc i wzbija się ponad szczytami gór, wielki, blady, tajemniczy. I znowu chwytam uchem liczne klaskania w dłonie. Z wielkiego mostu oddawana jest cześć O Tsuki-San, białej bogini księżyca.
Zasypiam — i śnię o drobnych, małych dzieciach, które na porośniętym mchem podwórzu świątynnem, bawią się w „cień i demona“.
W Japonii najmłodsza nawet dziewczyna nosi włosy bardzo długie. Interesującą będzie rzeczą przypatrzeć się procedurze upinania włosów. Czynność czesania głowy trwa trzy dni, licząc godzinę dziennie. W rzeczywistości jednak przeciąga się do dwóch godzin i kosztuje cztery sen. Fryzyerka (kamiyui), posyła do domu klientki najpierw swą pomocnicę, która włos czyści i myje, perfumuje i co najmniej pięcioma różnemi grzebieniami czesze i wygładza. Czyszczenie to odbywa się z nadzwyczajnie gruntowną, nudną skrupulatnością, o jakiej europejczycy nie mają pojęcia. Drugiego dnia głowa zostaje owinięta chustką, albo małym niebieskim szalem, w celu troskliwego uchronienia jej od kurzu.
Po ukończeniu tej wstępnej czynności, przychodzi sama fryzjerka i rozpoczyna upinanie koafiury; do czynności tej używa najrozmaitszych grzebieni, pięknych pętlic ze złotych nici, albo kolorowych papierowych plecionek, delikatnych, ślicznie dobieranych w barwach jedwabnych, albo krepowych wstążek, cudownych, stalowych agrawek i dziwnych, w kształcie koszyczka, maleńkich przedmiotów, służących za podkładki przy upinaniu włosów.
Kamiyui przynosi także z sobą przyrządy do golenia; dama japońska bowiem, goli twarz, brwi, podbródek, a nawet nos! ów brzoskwiniowy puszek według wymagań piękności musi zniknąć pod nożem. Brzytwa jednak ma jeszcze inne zadanie. Wszystkie dziewczęta japońskie noszą znamię swego dziewictwa, w postaci małej, okrągłej tonsury na wierzchu głowy. Miejsce to bywa częściowo zakrywane włosami zaczesanymi od tyłu głowy, z których upina się kok. W pierwszych dziecięcych latach głowa dziewczynki jest zupełnie naga. Gdy ma lat kilka, dozwolonem jest róść jej włosom, z wyjątkiem jednakże miejsca na samem ciemieniu. Z biegiem lat tonsura owa się zmniejsza, a dopiero po małżeństwie znika zupełnie.
Według pojęć europejskich zupełnie gładki, czarny włos nie jest dla sztuki fryzjerskiej do uczesania łatwy i zdatny. Nie wszystkie jednak japonki mają włos granatowo czarny. Pod tym względem są dwa charakterystyczne typy rasowe i jeden z nich ma kolor o odcieniu brązowym, w ujęciu mięki i delikatny.
Ze szczególnych powodów, które tu wymieniane być nie mogą, kobieta z Izumo wstydzi się noszenia krętych włosów, bardziej niż jakiejkolwiek ułomności ciała. Sztuka fryzjerska jednak potrafi dla swoich potrzeb włos zdatnym uczynić. Jakkolwiek papiloty i żelazka są tu zupełnie nieznane, mimo to, włosy dziewcząt układane są w przedziwne kształty, jak: faliste kaskady, wężowe zwoje, węzły, podobne fantastycznym zakrętom pędzla w piśmie chińskim. Sztuka kamiyui przewyższa znacznie paryską sztukę fryzjerską. Od mitycznych czasów narodu, fantazya japońska wysilała się na wynajdywanie pięknych wzorów dla fryzury kobiet, i nigdzie nie było pod tym względem piękniejszej mody jak w Japonii. Z biegiem lat moda ta przechodziła rozmaite zmiany, doszła do nadzwyczajnego skomplikowania, wróciła następnie do szlachetnej prostoty, jak nam to wskazują obecnie rozmaite rysunki. Indyjskie, Koreańskie, Hińskie, malajskie wzory, wyprowadzają swe pochodzenie z kraju bogów, modyfikowane są tylko według własnych pojęć piękna. Buddhyzm, który wywołał tak wielki wpływ na japoński sposób myślenia i odczuwania sztuki, nie mógł nie oddziałać i na strój włosów; wszystkie jego bóstwa odznaczają się szczególnie piękną fryzurą. Przypatrzmy się tylko, jak piękne włosy mają Kwan-an, albo Benten, albo Temin, owe dziewice-anioły, unoszące się pod sklepieniami wielkich świątyń.
Szczególnie pięknym we współczesnem czesaniu jest sposób okalania twarzy włosami niby aureolą, co podnosi niezmiernie urok młodego oblicza. Po za tą cudowną, czarną aureolą, widzimy tajemniczą zagadkę węzłów i zwojów, gubiących się w sobie. Tylko kamiyui ma klucz od tej zagadki. Wszystko zaś spięte jest dziwnemi ozdobnemi grzebieniami, oraz podtrzymywane długiemi, pięknemi szpilkami ze złota, srebra, perłowej masy, albo szyldkretu. W Izumo znają fryzjerki nie mniej, jak czternaście sposobów rozmaitego czesania, w głównem mieście jednak, lub w większych miastach wschodniej Japonii, sztuka fryzjerska musi stać jeszcze wyżej. Fryzjerki chodzą od domu do domu, odwiedzając swoje klientki w pewnych oznaczonych dniach i godzinach. Włosy małej, siedmio i ośmioletniej dziewczynki, jeżeli nie są poprostu związane, bywają czesane w specyalny sposób zwany o-tabako-bon. Według o-tabako-bon, włos bywa obcięty na cztery cale krótko, naokoło głowy z wyjątkiem nad czołem, gdzie obcina się jeszcze krócej. Na samym wierzchu głowy zostawione dłuższe włosy zbiera się w szczególny węzeł, który nadaje właśnie ową szczególną nazwę fryzurze. Gdy dziewczynka podrośnie tak, że może już uczęszczać do szkoły publicznej, włos jej jest fryzowany gładko i pięknie, w sposób zwany Katsurashita. Dla dziewcząt ubogich rodziców, czas nauki trwa bardzo krótko i kończy się zazwyczaj na kilka lat przed dojrzałością i małżeństwem. Dziewczęta japońskie bowiem wychodzą za mąż bardzo wcześnie. Pierwsze piękne i misterne czesanie odbywa się u dziewcząt w wieku lat czternastu lub piętnastu. Pomiędzy dwunastym, a czternastym rokiem noszą włosy uczesane na sposób, zwany „o moyezuki“, a potem zmieniają fryzurę tę na prześliczny styl „Jorowage“, prosty, albo też skomplikowany. W kilka lat znowu, Jorowage ustępuje miejsca „Shinjocho“, (styl motyli), albo fryzurze zwanej „Shimada“ lub „Takawage“! Sposób czesania „Shinjocho“ jest najbardziej popularny i używany bywa przez kobiety różnego wieku, nie uchodzi jednak za dystyngowany. Zato „Shimada” jest szczególnie wyróżniany, a im godniejszy jest ród, tem kształt fryzury jest mniejszy.
Pomiędzy ośmnastym a dwudziestym rokiem życia wchodzi w użycie jeszcze inna fryzura, zwana „Tenjingaeshi”; pomiędzy dwudziestym a dwudziestym czwartym „Mitsuwage”, czyli „fryzura trzywałkowa”, i podobny, tylko nieco więcej skomplikowany sposób, zwany „Mitsuwakuzushi”, używany zazwyczaj przez młode mężatki, pomiędzy rokiem dwudziestym czwartym, a dwudziestym ósmym.
Aż dotąd wszystkim te sposoby przy każdej zmianie były w miarę coraz bardziej misterne i skomplikowane. Ale od dwudziestego ósmego roku życia tj. od czasu, gdy japońska kobieta przestaje być młodą, pozostaje dla niej tylko jedno uczesanie, zwane „Mochiriwage”, czyli „Bobai”, prosty i brzydki sposób, noszony do starości.
Szczytem jednak piękności w czesaniu jest uczesanie panny młodej, najpiękniejszy i najkunsztowniejszy ze wszystkich sposobów. Fryzura panny młodej nosi nazwę „Hanayome”, co w dosłownem określeniu oznacza „kobieta-kwiat”. Jest to tak misterne uczesanie, że trzeba je zobaczyć, aby módz je ocenić. Później kobieta upina swe włosy na sposób „Kumesa” albo „Maruwage”, zwany także „Katsuyama”. Styl „Kumesa” nie jest piękny i używają go przeważnie klasy biedne; za to styl „Maruwage” czyli „Katsuyama” należy do wykwintnych.
W dawnych czasach szlachcianki (samurajki), nosiły włosy według dwóch sposobów: uczesanie dziewcząt nazywało się „Szodaeshi“, uczesanie mężatek „Katahaishi“. Jeszcze teraz tu i owdzie można spotkać w Matsui uczesanie „Katahaishi“.
O-Koto-San, najzdolniejsza ze wszystkich fryzjerek w Izumo, jest to mała, śliczna kobietka, niespełna trzydziestu lat. Dokoła szyi ma trzy piękne miękie linie, które znawcy piękności nazywają „obrączką Wenus”. Ten szczególny znak urody raz o mało że nie stał się powodem nieszczęścia Koto. Historya to dziwna.
Koto, na początku swego zawodu, miała rywalkę, imieniem Jin, kobietę niezwykle zręczną w sztuce fryzjerskiej, lecz złego charakteru. Jin straciła wkrótce wszystkie swoje zamożniejsze klientki, a mała Koto zyskała ogólne powodzenie. Zazdrosna, dawna rywalka zaczęła rozszerzać o Koto ubliżające historye. Historye te w starem, pogańskiem Izumo, przybrały kształty bardzo fantastyczne. Pomysłowa Jin użyła do nich jako materyału owych trzech linii na szyi Koto. Opowiadała, że Koto ma „Nuke-kubi”.
Co to jest Nuke-kubi? „Kubi“ znaczy szyja, albo głowa. „Nukeru“ znaczy czołgać, pełzać, posuwać się, poruszać. Nuke-kubi, oznacza mieć głowę, która oddziela się od ciała i nocą sama pełza.
Koto była dwa razy zamężna. W drugim małżeństwie była bardzo szczęśliwa, ale pierwszy mąż sprawiał jej dużo trosk, aż wreszcie uciekł z jakąś rozpustną kobietą. Ponieważ od tego czasu nie wiedziano już nic o nim, Jin skorzystała z tego, opowiadając straszne przyczyny jego zniknięcia.
Zapewniała, że opuścił Koto dlatego, gdyż pewnej nocy zobaczył, jak głowa jego żony podniosła się z poduszki, szyja wydłużyła się w długiego, białego węża, podczas gdy całe ciało pozostało nieruchome na pościeli. Na coraz to wydłużającej się szyi, głowa zapełzała do drugiego pokoju, wypiła oliwę z lamp i powróciła na swoje miejsce, przyczem szyja przybrała naturalne kształty. „Zerwał się wówczas i uciekł“ — mówiła Jin.
Historya ta znalazła wiarę w mieście i wkrótce zaczęły krążyć o Koto rozmaite inne pogłoski. Opowiadano mi, że pewien urzędnik policyjny, zobaczył późną nocą głowę kobiety snującą się na drzewach owocowych, zwieszających się z po za muru. Poznawszy Nuke-kubi, uderzył ją płazem swej klingi. Głowa przestraszona podniosła się i uleciała jak nietoperz, miał jednak czas jeszcze rozpoznać oblicze Koto. „O! to jest najzupełniejsza prawda”, mówiła Jin drugiego dnia, po udzieleniu jej tej wiadomości — „jeśli nie chcecie wierzyć, pójdźcie sami do Koto i zobaczcie; nie może wcale wychodzić z domu, bo ma twarz zapuchniętą“. Ostatnie zapewnienie utwierdziło w mniemaniu niewierzących, Koto bowiem wskutek zbiegu okoliczności cierpiała właśnie na silny ból zębów.
Bajka wkrótce dostała się do pism miejscowych, a Jin, pyszniąc się, mówiła: „No co, czy nie miałam racyi? Nawet pisma powtarzają to samo“.
Gromady ciekawych zbierały się przed domkiem Koto, gnębiły ją i zatruwały jej życie tak, że mąż jej musiał czuwać dniem i nocą, aby nie popełniła samobójstwa. Na szczęście w rodzinie gubernatora, gdzie od szeregu lat pracowała jako fryzjerka, znalazła Koto przyjaciół.
Gubernator, dowiedziawszy się o tem oszczerstwie, wydał pismo, potępiające owo oskarżenie i własnoręcznie złożył na niem swój podpis.
Ponieważ mieszkańcy Matsuy czcili swego władcę jak boga, uwierzyli jego słowom i zawstydzeni odwrócili się od kłamiącej kobiety. Młoda fryzjerka pozyskała ogólną sympatyę i cieszy się jeszcze większem powodzeniem niż dawniej.
Od dawnych czasów o włosach kobiet istnieją pewne przesądne wyobrażenia. Baśń o meduzach ma także w japońskich mytach ludowych swoje miejsce. Przedmiotem takiego opowiadania jest zazwyczaj cudownie piękna dziewczyna, której włosy w nocy zwijają się w węża i która wreszcie zamienia się w smoka, albo też w córkę smoka. W prastarych czasach było przekonanie, że włosy młodej kobiety pod wpływem pewnych okoliczności, naprzykład pod wpływem silnej zazdrości, przemienić się mogą w węża.
Włosy umarłej kobiety wiązane są w specyalny sposób, w węzeł, na kształt wiązki ryżu, zwany „tabanegami”. W tenże sam sposób musi nosić włosy kobieta podczas żałoby.
Niemniej jednak wszystkie duchy przedstawiane są z rozpuszczonemi włosami, które tajemniczo zasłaniają im twarz. Prawdopodobnie dlatego samego wierzba płacząca jest ulubionem drzewem duchów. Opowiadają, że nocą, odprawiając żałobę, duchy łączą włos swój ze zwieszającemi się gałązkami wierzby.
Duchy japońskie są zawsze wyobrażane jako istoty przezroczyste i nadnaturalnej wielkości — tylko górna część ciała zarysowana jest wyraźnie, dolna zaś rozpływa się we mgle. Przysłowie japońskie mówi: „Duch niema nóg”. Postać jego podobna jest do mgły, unoszącej się w pewnej wysokości nad ziemią. Czasem można widzieć rysunki duchów kobiet według rzeczywistej postaci. Nie są to jednak właściwe duchy, co wyraża się zawsze w szczególnym wyrazie oczu albo w pewnym rusałkowym wdzięku.
Małe dzieci japońskie, jak w ogóle dzieci, lubią i wynajdują sobie różne gry symboliczne. Jedną z takich jest o-bake-goto, zabawa w duchy.
Jedna z dziewczynek rozplata drugiej włosy i zakrywa jej niemi całą twarz. Ta zaś wykonywuje, wzdychając, rozmaite ruchy, gesty i przybiera pozycye, jakie można widzieć na rysunkach książek.
Ponieważ włosy u Japonki są najbardziej cenną ozdobą, strata ich jest zatem dla niej bardzo bolesna. W dawnych czasach zdarzało się często, że mężczyzna, szlachcic, przekonawszy się o zdradzie żony, zamiast ją zabijać, obcinał jej włosy i wypędzał ją z domu. Tylko ogromna pobożność, albo głęboka miłość mogła zniewolić kobietę do dobrowolnej ofiary ze swych włosów. Za to drobne częściowe ofiary bywają często składane i nieraz na ołtarzu w Izumo widzieć można jedno albo dwa grube pasma włosów.
Jakie znaczenie ma ofiara u wierzących, pojmie ten, kto widział wielki z kobiecych włosów spleciony kabel, w kolosalnej świątyni Hongwanji w Kioto. Jeszcze silniejszą od wiary jest miłość, chociaż mniej się to widzi na zewnątrz. Według starego zwyczaju, kobieta po śmierci męża obcina włosy swoje i składa mu je do trumny. Ilość włosów nie jest przepisana; najczęściej jest ona tak drobna, że fryzura nic na tej stracie nie cierpi. Żona jednak, pragnąca pamięć męża na zawsze zachować, poświęca wszystkie swe włosy. Własnemi dłońmi obcina je i składa ów lśniący dar — symbol młodości i urody — na kolana zmarłego.
I już nigdy nie pozwala im odrosnąć.
KIZUKI—NAJSTARSZA ŚWIĄTYNIA
| |
W JAPONII.
|
Podobnie, jak Izumo jest prowincyą bogów i kolebką rasy, tak Kizuki w Izumo jest wybraną rezydencyą bogów i najstarszą świątynią starej wiary, wielkiej religii Szinto.
Od czasu jak poznałem legendę z Kojiki, największem mojem pragnieniem było poznać Kizuki, tembardziej, że jak się dowiedziałem, bardzo niewielu obcokrajowców zwiedziło Kizuki, a żaden z nich do wielkiej świątyni dopuszczony nie został. Niektórym nie pozwalano nawet zbliżać się do podwórza świątynnego. Spodziewałem się jednak, że szczęście lepiej mi posłuży. Miałem list polecający od mojego przyjaciela Nishida Sentaro, osobistego przyjaciela wysokiego kapłana w Kizuki, tak, że mogłem przypuszczać, że jeżeli nie wolno mi będzie wejść do świątyni, co nawet nie wszystkim Japończykom jest dozwolone, to przynajmniej będę miał zaszczyt poznać Guji, duchownego namiestnika Kizuki, Senke Takanori, którego książęcy ród wywodził się od samej bogini słońca.
Pewnego pięknego wrześniowego poranka udałem się wczesną godziną do Kizuki. Mały parowiec, który miał mnie zawieźć, był, począwszy od maszyny, aż do pokładu, dziwnie lilipucich rozmiarów. W kabinie trzeba było klęczeć, a nawet pod namiotami na pokładzie nie można było stać prosto. Miniaturowy ten statek był jednak piękny, jak model zabawki i poruszał się z niesłychaną szybkością. Mały, nagi chłopak uwijał się gorliwie, roznosząc herbatę i pieczywo, oraz stawiając przyrządy do palenia przed tymi, którzy chcieli palić. Wszystko to kosztuje zaledwie trzy czwarte sena.
Schroniłem się do osłoniętego namiotu na dachu kabiny, aby mieć lepszy widok, który jest rzeczywiście przedziwnie piękny. Po za przezroczystem zwierciadłem jeziora widać półkrąg cudownego pejzażu, o owem subtelnem niebieskiem zabarwieniu, które właściwe jest wszystkim daleko leżącym rzeczom w japońskiej atmosferze. Szczyty gór i wydłużenia językowate lądu odcinają się od porcelanowej białości tła. Szczegółów nie widać, tylko sylwetki mas o czystej barwie. Na prawo i na lewo wznoszą się cudowne, faliste łańcuchy zielonemi lasami pokrytych pagórków, które otaczają Shinjiko. Na północnym zachodzie widać wielką, górę Yakuno-San. Miasto zniknęło już za nami, sterczy tylko dumnie olbrzymia Daisen, wznosząca swój biały szczyt z wygasłym kraterem, w krainę wiecznych śniegów. Ponad tem wszystkiem rozpościera się cudowny błękit nieba o barwie subtelnej i delikatnej jak marzenie.
Fantazya moja jest tak przepełniona legendami z Kojiki, że monotonna muzyka maszyny dzwoni w moich uszach, jak rytm szintoistycznego rytuału:
Koto-shiro-nushi no Kami,
Oho-kuni-nushi no Kami.
Jedziemy dalej. Wysoki łańcuch gór po prawej stronie staje się coraz to większy, a na jego lesistych podnóżach można już rozróżnić szczegóły. Na wielkim wystającym zębie lesistej góry wynurza się wieloszczytowy dach buddyjskiej świątyni. Jest to świątynia Ichibata, na górze Ichibata yama, świątynia boga Yakushi-Nyorai, lekarza dusz. Ale w Ichibata bóg ten objawia się raczej więcej jako lekarz cielesnych ułomności, mianowicie jako Buddha, powracający wzrok niewidomym. Opowiadają, że każdy człowiek, chory na oczy, zostanie uzdrowiony, jeżeli pomodli się gorąco przed wielkim ołtarzem; tysiące więc pielgrzymów z dalekich okolic kraju podąża tutaj, odbywając mozolną drogę na szczyt góry, przebywając sześćset czterdzieści stopni, wiodących do świątyni, skąd roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków w Japonii. Tutaj obmywają pielgrzymi oczy swe wodą świętego źródła, klękają przed ołtarzem i szepcą święte formuły z Ichibaty: „On koro-koro sendai-matoki-sowaka”, słowa, których znaczenie dawno zaginęło w przeszłości, podobnie jak i innych buddhyjskich wyrazów sanskryckich, przeniesionych do języka chińskiego i japońskiego, których treść znana była tylko uczonym duchownym, ale które cały kraj umiał na pamięć i powtarzał z gorącą wiarą.
Schodzę z dachu kabiny na pokład, ażeby zapalić i zapytuję Akiry:
— Ile jest bogów, czy liczba ich wam wiadoma?
— Jest ich dużo — odpowiada Akira. — Ale w rzeczywistości jest tylko jeden Buddha w wielu formach. Każdy z nas jest przyszłym Buddhą. Wszyscy zbliżamy się więcej albo mniej do Prawdy. Ale nieświadomy nie zdoła tych rzeczy pojąć, ani szukać ucieczki w symbolach i formach nie umie.
— A kami — bóstwa wiary Szinto?
— O Szinto wiele nie wiem, ale stara księga mówi, że na równinie niebios przebywa osiem tysięcy myriad Kami. Z tych, trzy tysiące sto trzydzieści i jedna mieszkają w rozmaitych prowincyach kraju i mają ołtarze w dwóch tysiącach ośmiuset sześćdziesięciu jeden świątyniach. Dziesiąty miesiąc naszego roku jest nazwany „miesiącem nieboskim”, ponieważ w tym miesiącu wszystkie bóstwa opuszczają swoje świątynie, żeby się zgromadzić w prowincyi lzumo, w świątyni Kizuki. Z tego właśnie powodu ten miesiąc w Izumo, ale tylko w Izumo, nazywa — się „miesiącem bogów”; ludzie uczeni jednak nazywają go czasem „świętem obecnych bogów”, przyczem posługują się chińskimi wyrazami. „Wierzą tutaj, że wówczas wypełzają z morza na ląd węże, żeby się spleść na „Sambo”, stole bogów, gdyż węże zapowiadają przyjście bogów; a król smoków wyprawia do świątyni posłów, od Izanagi i Izanami, rodziców bogów i ludzi”.
— Muszą być całe miliony Kami, których nie znam, ale opowiedz mi, Akiro, coś o tych bogach, które więcej od innych zasługują na uwagę?
— Niewiele się pan dowie odemnie. Musi się pan zapytać o to uczonego. Ale godne uwagi są: bóg ubóstwa i bóg głodu, bóg skąpstwa i bóg przeszkód i przeciwności. Są to bogi ciemne, jak dzień pochmurny, a twarze ich podobne są twarzom Gaki[8].
— O bogach przeszkód i przeciwności słyszałem już wiele, ale opowiedz mi o innych.
— Nie wiele sam wiem o nich, z wyjątkiem Bimbogami. Mówią, że jest dwóch bogów, którzy zawsze ukazują się razem: Fuku-no-Kami, bóg szczęścia i Bimbogami, bóg ubóstwa. Pierwszy jest biały, drugi czarny.
— Prawdopodobnie — wtrącam — drugi jest cieniem pierwszego. Fuku-no-kami rzuca cień, a cieniem tym jest Bimbogami. W wielu moich podróżach po świecie zauważyłem, że gdzie idzie jeden, drugi podąża za nim. Akira nie zgadza się na to i mówi dalej: — Gdy Bimbogami przyłączy się do kogoś, trudno już jest go się pozbyć. W wiosce Umitsu, w prowincyi Omi, niedaleko od Kioto, mieszkał raz buddhyjski kapłan, który przez wiele, wiele lat bardzo cierpiał od Bimbogami. Nie mogąc się niczem od niego uwolnić, wpadł na pomysł, chcąc boga w błąd wprowadzić, zaczął opowiadać wszystkim, że idzie do Kioto. W rzeczywistości jednak udał się Tsurugi w prowincyi Echizen.
Gdy dochodził do oberży w Tsuruga, wyszedł naprzeciw niego chłopiec, blady, nędzny jak gaki i rzekł: „czekałem na ciebie”. Był to Bimbogami.
Opowiadają także o innym kapłanie, który przez sześćdziesiąt lat starał się uwolnić od Bimbogami, aż wreszcie postanowił wywędrować. Tej nocy, której swój zamiar powziął, miał dziwny sen: widział wielkiego, wynędzniałego, nagiego i brudnego chłopca, który plótł słomiane sandały (waraji), takie, jakich używają pielgrzymi i biegacze. Naplótł ich tyle, że zdziwiony kapłan zapytał go: „Po co robisz tyle sandałów”? Chłopiec odpowiedział: „Powędruję z tobą, jestem Bimbogami”.
A więc niema żadnego sposobu uwolnienia się od Bimbogami?
„W księdze Jizo-kyo-Kosui jest powiedziane, że pewnemu staremu kapłanowi Enjobo, z prowincyi Owari, mocą cudu, udało się uwolnić od Bimbogami. Ostatniego dnia, ostatniego miesiąca roku wzięli: on i jego młodsi kapłani sekty Szingo gałązki brzoskwiniowe i poruszając niemi tak, jakgdyby kogoś z świątyni wypędzali, szeptali pewne słowa. Tej samej nocy śnił się Enjobo kościotrup, ubrany w odzież duchowną, jak płacząc siedział w opuszczonej świątyni i tak przemówił do niego: „Jak miałeś serce wypędzić mnie od siebie, kiedy przez tyle lat służyłem ci tak wiernie”? Od tego dnia jednak Enjobo żył bez troski szczęśliwy”.
Przez półtorej godziny widzimy na prawo i na lewo łańcuchy gór, które zbliżają się do nas niebieskie, zielenieją i znów znikają za nami, błękitniejąc. Inne, dalekie, pozostają, jak były, tajemnicze. Nagle statek skręca do lądu ku płaskiej krainie, która niespodziewanie wyłoniła się przed naszemi oczami; płyniemy wąską rzeką, między łanami pól ryżowych, do ślicznej, wdzięcznej, leżącej na wybrzeżu kanału wioski. Tutaj muszę wynająć jinrikszę, żeby dojechać do Kizuki. Niema wcale czasu na oglądanie Shobary, jeśli chcę dotrzeć do Kizuki przed nocą. Mam więc tylko przed oczami jakgdyby wizyę długiej, malowniczej drogi (tak malowniczej, że chciałbym przynajmniej cały dzień tutaj spędzić), gdyż nasi kurumaya biegną szybko, zostawiając miasto za sobą, śpiesząc na wielką, płaską równinę, pokrytą ryżowemi polami. Droga jest tak wąska, że ledwie mieszczą się na niej dwa obok siebie jadące jinriksza. Po obu stronach drogi rozciąga się cudowna równina, obramiona dwoma łańcuchami gór, które zamykają horyzont.
Głęboka cisza i niewypowiedziany nastrój przedziwnego spokoju zdają się wypełniać całą przestrzeń, jedziemy przez Yasugi do Kaminawoë.
Na prawo ciągnie się dziko zielony łańcuch gór Shusai-yama, z olbrzymim szczytem Daikoku-yama. Daleko, na prawo, widać ogromne, purpurowe kształty Kita-yama, ginące w jakiś tajemniczy, niepojęty sposób w świetle dnia jasnego.
Wszystko jest cudownie piękne, jednak przez kilka godzin krajobraz nie zmienia się zupełnie. Całe mile ciągnie się droga między polami ryżowemi, śród których sterczą białe, wiewające, wąskie papierowe chorągiewki, symbole modlitwy. Nieprzerwanie rozlega się dokoła rechot żabi, niby nieustanny szmer przewalającej się fali, ciągle ten sam zielony łańcuch na lewo, a czerwono-fioletowy na prawo. Monotonność pejzażu zmienia się na chwilę, gdy dojeżdżamy do dziwnej, pięknej wioski japońskiej, albo na skręcie drogi około statuy Jizo, albo obok grobu zapaśnika, wielkiego granitowego bloku, z wyrytemi nań słowami: „Ikumo matsu kikuzuki”. (Gdy się tak długo czeka, miesiąc chryzantem przyjdzie nareszcie).
Dojeżdżamy do Kando-gori i, przeprawiwszy się przez szeroką, ale płytką rzekę, widzimy w krajobrazie nowy szczegół. Po za łańcuchem gór z lewej strony wyłania się olbrzymi, siodełkowaty, niebieski szczyt, który, jak to z kształtu widać, musiał być kiedyś potężnym wulkanem. Dzisiaj znany on jest pod kilkoma nazwami, ale w starożytności nazywał się Sahime-yama. Wiąże się z nim następująca legenda:
Przeciągając wyspy te przez morze przymocował Bóg liną swoją do dwóch potężnych gór, Daisen i Sahime-yama i na obu tych górach znajdują się po dziś dzień ślady owej cudownej liny. Co się zaś tyczy samej liny, to jedną częścią jej jest długi pas wyspy, zwanej niegdyś Yomi-ga-hama, drugą, długie wybrzeże Sono.
Minąwszy Horikawę, widzimy, że droga zwęża się coraz bardziej, ciągle jednak biegnie ku łańcuchowi Kita-yama. Z zachodem słońca jesteśmy już tak blisko pagórków, że można rozróżnić szczegóły udrzewienia. Ścieżka podnosi się w górę i wolno windujemy się w coraz to wzmagający się mrok.
Nagle błyskają przed nami liczne światełka. Jest to Kizuki, święte miasto.
Wjeżdżamy przez długi most i wielką torii. Niby wizya przedstawia się oczom moim szereg oświeconych latarniami fasad sklepowych, rzędy błyszczących od świateł Shoji, strzeżona przez lwy buddhyjskie brama, długie, niskie, wykładane cegłami mury podwórza świątynnego, między zielenią krzewów, znowu wielkie torii, jako wejścia, poprzedzające ołtarze Szinto, ale wielkiej świątyni ani śladu. Leży ona na końcu właściwego miasta u stóp lesistej góry, jesteśmy jednak zbyt głodni i znużeni, aby odrazu dotrzeć do niej. Zajeżdżamy więc do obszernej i miłej gospody, rozkładamy się wygodnie, pożywiamy się i pijemy sake, z cudownie małych porcelanowych filiżaneczek, podarunku pięknej gejszy w hotelu. Ponieważ na odwiedziny do Guji jest zbyt późno, posyłam do jego rezydencyi posłańca z listem, pisanym przez Akirę, w którym wyrażona jest prośba, aby zechciał przyjąć mnie jutro w godzinach przedpołudniowych.
Niedługo potem przychodzi gospodarz hotelu, człowiek, wyglądający bardzo sympatycznie, z zapalonemi papierowemi latarniami, żeby zaprowadzić nas do Oho-Yashiro (wielkiej świątyni).
Większa część domów ma już okna i sklepy pozamykane na noc tak, że ulica jest zupełnie ciemna i latarnie naszego przewodnika okazują się niezbędne. Nawet księżyc nie świeci i noc jest bezgwiezdna. Idziemy długą główną ulicą i na skręcie jej dostrzegamy wielki torii z bronzu, wspaniałe wejście do świątyni.
Noc, gubiąc oddalanie i barwy, mocą swej suggestyjnej siły, podnosi jednak wrażenie rzeczy o kształtach potężnych i wzniosłych.
Zbliżanie się do wielkiego świętego ołtarza, przy świetle tylko bladych latarni, przejmuje mnie takiem wrażeniem, że wprost odczuwam żal, na myśl, że jutro będę to wszystko oglądał przy dniu białym. Przed nami rozciąga się wspaniałe, ocienione staremi drzewami, nieskończone avenue, z olbrzymiemi torii, z których zwieszają się ogromne shimenara, symbole niebieskiej „siły rąk” bóstwa. Większe jeszcze od torii i symbolicznych festonów, robi wrażenie majestatyczne, ponure avenue, ocienione potężnemi drzewami, z których wiele liczą po tysiąc lat, sękate wspaniałe sosny gubią swe szczyty w ciemności. Niektóre z potężnych pni, opasane są powrósłami ze słomy: są to drzewa święte. Wystające na wszystkie strony, olbrzymie konary wyglądają przy świetle latarni, jak pełzające poskręcane smoki.
Wejście to ciągnie się nie mniej jak pół mili. Przecina dwa mosty i dwa święte gaje. Cały szeroki pas po obu stronach należy do świątyni. W dawnych czasach nie wolno było żadnemu obcemu wyjść przez środkowe torii. Avenue kończy się wysokim wałem, przeciętym bramą, podobną jak na buddhyjskich podwórzach świątynnych, ale bardziej masywną. Takie jest wejście do zewnętrznego podwórza.
Ciężka brama jest jeszcze otwarta i wiele tajemniczych postaci snuje się tu i tam.
W ciemnem wewnętrznem podwórzu migotają blade żółte światełka, niby blaski wielkich świętojańskich robaczków — latarnie pielgrzymów. Mogę rozróżnić tylko tajemnicze kontury kolosalnego drewnianego budynku.
Przewodnik nasz wiedzie nas przez bardzo wielkie podwórze, mija drugie i zatrzymuje się przed imponującą budowlą, której drzwi są jeszcze otwarte. Po przez wejście ich widzę w świetle migocących latarni cudowny fryz, przedstawiający smoki i wodę, rzeźbiony w drzewie dłutem jakiegoś mistrza. We wnętrzu na lewo dostrzegam pierwszy ołtarz symbolu Szinto. Wprost przedemną latarnia oświetla przykrytą matami posadzkę, której przestrzeń przekracza moje oczekiwania. Nie widzę wcale ani końca, ani początku. Przewodnik objaśnia mnie, że to nie jest jeszcze świątynia, ale hala dla modlącego się ludu. W dzień przez otwarte drzwi widać świątynię. Teraz nie możemy jej zobaczyć i wogóle bardzo niewielu zwiedzającym jest do niej wstęp dozwolony.
— Najczęściej lud nie przekracza wcale podwórza wielkiego ołtarza — objaśnia mnie Akira. — Modlą się w pewnej odległości. Słyszy pan? — dokoła, z ciemności, dochodzi uszu moich szmer podobny do szemrania wody, klaskanie w dłonie przy modlitwie.
— Dzisiaj to nic — mówi gospodarz. — Dzisiaj jest mało ludzi. Ale niech pan poczeka, jutro jest święto.
Wracając wielką aleją przez torii, pomiędzy olbrzymiemi drzewami, Akira tłomaczy mi, co opowiada nasz gospodarz o świętych wężach.
— Mały wąż — mówi on — jest nazwany przez lud dostojnym smokiem-wężem, jest on bowiem wysłany przez króla smoków, aby oznajmił przyjście bogów. Nazywamy go Ryu-ja-Sama, ponieważ jest posłem z Ryugu-jo, pałacu smoków. Nazywają go także Hakuja, albo wężem białym.
— Czy mały wąż przychodzi z własnego popędu do świątyni?
— O nie. Jest łapany przez rybaków, a w ciągu roku można tylko jednego złapać, jeden tylko bowiem zostaje wysłany. Kto go złapie i przyniesie do Kizuki-no Oho-Yashiro, albo do świątyni Sada Jinja, gdzie bogowie odbywają swoje drugie zebranie, zanim udadzą się do Kami-arizuki, ten otrzymuje jeden hyo[9] ryżu w nagrodę. Jest bardzo trudną rzeczą złapać takiego węża, kto jednak zada sobie tyle trudu, może być pewien, że będzie kiedyś bogatym.
— Czy dużo bogów zamieszkuje Kizuki? — pytam.
— O tak, ale największem bóstwem Kizuki jest Oho-Kuni-nushi no Kami, które lud nazywa zazwyczaj Daikoku. Tu jest także czczonym syn jego, Ebisu i oba te bóstwa są zazwyczaj razem wyobrażone: Daikoku siedzi na wiązce ryżu, w jednej ręce trzyma czerwone słońce, przyciśnięte do piersi, w drugiej cudowny młot, którego jedno uderzenie daje bogactwo; Ebisu trzyma w jednej ręce wędkę na ryby, a pod drugiem ramieniem wielką rybę Tai. Oba bóstwa mają twarze uśmiechnięte i wielkie uszy, co jest znakiem bogactwa i szczęścia.
Znużony dzienną podróżą, udaję się wcześnie na spoczynek i śpię, jak dziecko. Wczesnym rankiem budzą mnie ciężkie, regularne, stłumione uderzenia, które przez poduszkę wibrują do mego ucha. Są to uderzenia katsu w kometsuki, który rozpoczyna swą nieustanną pracę czyszczenia ryżu. Do pokoju wchodzi wdzięczna Musume i wpuszcza przez otwarte drzwi snop słonecznego światła i świeże górskie powietrze, odsuwa wszystkie sklepy drewniane w swoim domu pod galeryą, zdejmuje brązową siatkę od moskitów, stawia hibachi z rozżarzonym węglem do zapalenia fajki i, szłapiąc, wychodzi przygotować śniadanie.
Chociaż jest jeszcze bardzo wcześnie, wraca wkrótce i oznajmia mi, że przyszedł poseł od Guji Senke Takanori, dostojnego potomka bogini słońca. Potem jest młody kapłan; ubrany jest w zwyczajny japoński kostyum, ze wspaniałem jedwabnem niebieskiem hakama, czyli w japońskich ceremonjalnych spodniach, rozszerzających się malowniczo ku dołowi. Zapraszam go, aby wypił ze mną filiżankę herbaty, on zaś oznajmia mi, że jego dostojny pan oczekuje na nas w świątyni.
Jest to bardzo miła wiadomość, niestety jednak nie możemy w tej chwili wyruszyć, gdyż kostyum Akiry, zdaniem posła, nie jest na taką wizytę odpowiedni. Akira musi włożyć świeże białe tabi i hakama, bez którego nikt przed dostojnem obliczem ukazać się nie może.
Na szczęście gospodarz pożycza mu swoje i, przygotowawszy się możliwie najlepiej, wyruszamy pod przewodnictwem posła do świątyni.
Doszedłszy do torii z bronzu, które wczoraj wieczorem tak podziwiałem, doznaję bardzo miłego wrażenia, że wejście do świątyni w świetle słońca nie traci nic ze swojej imponującej powagi. Majestat drzew oddziaływa potężnie, widok na avenue jest cudowny, a daleko sięgające gaje i strumienie są niesłychanie piękniejsze, niż wczoraj. Spotykamy mnóstwo pielgrzymów, z rozmaitych stron kraju. W bramie pierwszego podwórza oczekuje na przybycie nasze kapłan w pełnym ornacie; jest to człowiek nie młody, o miłym, dobrotliwym uśmiechu. Poseł oddaje nas pod jego opiekę, znika za bramą, a stary kapłan, nazwiskiem Sasa, obejmuje przewodnictwo.
Już z daleka słyszę dobywający się z wnętrza świątyni szum, podobny do rytmicznego przewalania się fal w morzu, a gdy się zbliżamy, szum staje się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Jest to klaskanie w dłonie. Minąwszy wielką bramę, widzę tysiące pielgrzymów, stojących przed ową olbrzymią budowlą, którą poprzedniej nocy widziałem; nikt nie wchodzi do wnętrza, wszyscy stoją przed bramą, ozdobioną smokami i każdy wrzuca swe dary do skrzynki ofiarnej na progu świątyni; jedni drobne monety, drudzy najubożsi, garście ryżu. Potem uderzają w ręce, schylają na progu głowę i w pobożnem skupieniu zwracają wzrok do hali modlitewnej i dalej jeszcze, do miejsca najświętszego. Każdy z pielgrzymów spędza tu tylko kilka chwil i uderza cztery razy w dłonie. Ponieważ jednak jest ich tu tysiące, klaskanie owo brzmi jak szmer wodospadu.
Minąwszy tłumy pobożnych, przechodzimy na drugą stronę hali i stajemy u stóp szerokiego przedsionka o żelaznych stopniach, prowadzących do miejsca świętego, — stopniach, których jak mi powiedziano nie dotknęła noga Europejczyka przedemną. Na pierwszym przestanku oczekują na nasze przyjęcie kapłani świątyni w pełnych ornatach. Są to mężczyźni rosłego wzrostu, ubrani w purpurowe i szkarłatne, jedwabne szaty, haftowane w złote smoki.
W swoich wysokich, fantastycznych nakryciach głowy, w fałdzistych, wspaniałych szatach i z uroczystą nieruchomością postawy, robią na pierwszy rzut oka wrażenie cudownych statui. Przypominam sobie momentalnie pewien piękny, francuski miedzioryt, przedstawiający grupę assyryjskich astrologów, który jeszcze z czasów dzieciństwa utkwił mi tak w pamięci. Tylko oczy ich poruszają się na widok naszego przybycia. Gdy wchodzę na schody, wszyscy równocześnie pochylają głowy przedemną, jestem bowiem pierwszym cudzoziemcem, który dostąpił zaszczytu spotkania w świątyni książęcego hierofanta, pana ich i potomka bogini słońca, tego — który przez miliony wierzących odległych krajów prastarej prowincyi, Ikigami, nazywany jest „żyjącem bóstwem”.
Zdejmuję obuwie; w chwili, gdy chcę wchodzić na schody, objaśnia mnie ów wysoki kapłan, który nas najpierw przyjął, iż według reguły religijnej i starego zwyczaju, przed zbliżeniem się do świętego ołtarza nastąpić musi oczyszczenie. Wyciągam ręce i kapłan nalewa mi na nie trzy razy z bambusowego naczynia o długiej rękojeści, wody świętej, a potem podaje mi do obtarcia mały, niebieski ręcznik, cały pokryty białemi, tajemniczemi znakami. Wchodzimy wszyscy na górę — ja w mojem niezgrabnem, cudzoziemskiem ubraniu, z uczuciem brudnego barbarzyńcy.
Na przerwie schodów, kapłan zatrzymuje się i zapytuje mnie o moje stanowisko społeczne. W Kizuki bowiem hierarchia i formy hierarchiczne przestrzegane są z surowością, jak w czasach panowania bogów. Dla każdego socyalnego stanowiska istnieją pewne stałe formy i reguły.
Niewiem jakie pochlebne objaśnienie dał o mnie Akira kapłanowi, ale rezultat był ten, że zostałem przyjęty jako zupełnie zwyczajny śmiertelnik, co pozwoliło mi uniknąć prawdopodobnie rozmaitych formalności, które wobec finezyi i skomplikowanej etykiety tych japońskich mistrzów ceremonii, zrobiłyby mi niemało kłopotu.
Poprzedzani przez kapłana, wchodzimy do obszernej, wysokiej sali, z szeroką otwartą galeryą, do której prowadzą schody. Idąc za przewodnikiem, zaledwie mam czas zauważyć, że w budynku są trzy ogromne ołtarze, które po obu stronach tworzą dwie nisze. Dwa z nich są zasłonięte zwieszającemi się od sufitu do podłogi firankami. Firanki te dekorowane są rzędami czarnych szyb, mających w przecięciu około czterech cali; w pośrodku każdej szyby jest złoty kwiat. Ale przed trzecim ołtarzem, w głębi budynku, firanki są ściągnięte; są one ze złotej brokateli. I tu jest główny ołtarz Oho-kuni-nushi no Kami. We wnętrzu widzę zwyczajne emblematy Szinto i zewnętrzną stronę najświętszego sanktuarium, którego nikt oglądać nie może. Przed ołtarzem stoi długa, niska ławka, sięgająca jednym końcem do galeryi, drugim do niszy, na niej zaś ustawiane są dziwne przedmioty. Na końcu jej, od strony galeryi widzę majestatyczną postać z brodą, z szczególną ozdobą na głowie, ubraną biało, siedzącą w hieratycznej pozycyi. Przewodnik nasz każe nam się przed nią skłonić i przyklęknąć. Jest to bowiem Senke Takanori, guji (namiestnik) Kizuki, do którego nawet w jego własnem mieszkaniu, nikt nie przemawia inaczej, jak w klęczącej postawie. Jest on jakoby potomkiem bogini słońca i uważany jest przez lud za istotę nadziemską. Klękam przed nim według japońskiego zwyczaju, on zaś oddaje mi ukłon — z owym szczególnym wdziękiem, który na cudzoziemcach robi takie miłe wrażenie. Służący nam za tłumacza kapłan, siada na podłodze po lewej stronie guji, kapłani zaś, którzy nam towarzyszyli, zajmują miejsca na galeryi.
Senke Takanori jest młodym, w pełni sił mężczyzną.
W swej nieruchomej hieratycznej pozie, w dziwnem, wysokiem nakryciu głowy, ze wspaniałą brodą i w śnieżno-białym ornacie, który w klasycznych fałdach spada dokoła niego, jest dla mnie uosobieniem wszystkich wyobrażeń, które wytworzyłem sobie ze starych ksiąg japońskich, o majestacie antycznych książąt i rycerzy. Już sama zewnętrzna godność tego człowieka budzi szacunek; do uczucia tego przyłącza się jeszcze świadomość głębokiej czci, którą oddaje mu cała ludność starej prowincyi Japonii, myśl o niezmierzonej, duchownej mocy w jego ręku, tradycya jego pochodzenia boskiego, pamięć prastarego szlachectwa jego rasy — i szacunek mój dla niego zwiększa się jeszcze, wzbudzając niby podniosły podziw. Siedzi tak nieruchomo, że robi wrażenie świętej statuy. Uroczystość tej chwili, zostaje jednak wkrótce przerwana mile jego dźwięcznym niskim basem wypowiedzianemi słówkami, podczas gdy oczy jego spoczywają ciągle na mojej twarzy.
Tłumacz objaśnia mi słowa powitania, na które odpowiadam według możności, dziękując za okazaną mi szczególną łaskę.
— Jesteś pan rzeczywiście pierwszym Europejczykiem — mówi mi przez Akirę — który do Oho-Yashiro został dopuszczony. Wielu Europejczyków zwiedzało Kizuki, lecz tylko niewielu wolno było wejść na podwórze świątyni. Pan pierwszy zbliża się do krainy bóstwa. Przed kilku laty nie wpuszczano nawet na podwórze kilku cudzoziemców, którzy z prostej ciekawości zwiedzić chcieli świątynię — ale list Mr. Nishida, objaśniający nam przyczynę pańskiego przybycia, daje nam możność przyjęcia pana mile u siebie.
Składam powtórne podziękowanie i po jednokrotnej jeszcze wymianie grzeczności, rozmowa ciągnie się dalej przy pomocy Akiry.
— Czy świątynia w Kizuki nie jest starsza od świątyni w Ize? — pytam.
— O wiele starsza — odpowiada guji — jest tak stara, że nie możemy nawet podać dokładnie lat jej istnienia. Została ona zbudowana na rozkaz bogini słońca, jeszcze w czasach, gdy byli tylko sami bogowie. Wówczas przedstawiała się okazale.
Miała trzysta dwadzieścia stóp wysokości, belki i słupy były tak potężne, że dziś żadną sztuką nie umiano by takich wznieść, a całe rusztowanie związane było olbrzymią liną, długości tysiąca sążni plecioną z taku, (taku-morwa). Za panowania cesarza Sui-nin została drugi raz odbudowana. Na rozkaz tego cesarza, odnowiona świątynia otrzymała nazwę „budynku żelaznego pierścienia”, ponieważ pojedyńcze kawałki słupów, zrobione z drzewa potężnych pni, łączone były żelaznymi pierścieniami. I ta świątynia była wspaniała, nie tak jednak jak tamta, zbudowana przez samych bogów, gdyż wysokość jej wynosiła ledwie sto sześćdziesiąt stóp.
Trzecia przebudowa świątyni przypada na czas panowania cesarza Sai-mei; wysokość jej wynosiła już jednak tylko stóp ośmdziesiąt. Od tego czasu budowa świątyni już się nie zmienia i jej dzisiejsza konstrukcya wykonana jest w najdrobniejszych szczegółach według ówczesnego planu.
Oho-Yashiro była już dwadzieścia ośm razy przebudowywana i stało się zwyczajem restaurować ją co sześćdziesiąt jeden lat. Jednak podczas wojny domowej nie była odnawiana więcej, niż przez przeciąg stu lat. W czwartym roku po okresie Tai-ei, rządy nad Izumo objął pewien Amako Tsunehisa, który opiekę nad świątynią powierzył kapłanom buddhyjskim i nawet, znieważając święte tradycye, kazał dokoła pobudować pagody. Gdy jednak władza przeszła do rąk Moro Mototsugo z rodziny Amako, kazał on świątynię poświęcić nanowo i przywrócił prastare ceremonje i uroczystości, które już były poszły w zapomnienie.
„Czy drzewo do budowy świątyni przywożone jest z lasów w Izumo?“ pytam.
Kapłan, nazwiskiem Sasa, który nas podprowadził do ołtarza, mówi:
„Jest napisane, że czwartego dnia siódmego miesiąca, trzeciego roku okresu Ten-in spławiono sto wielkich drzew, na południowe wybrzeże Kizuki i obmyto je w morzu. Z drzewa tego w trzecim roku (1115) Ei-kyu zbudowano świątynię i nazwano ją „budynkiem przypływającego drzewa“.
W tym samym trzecim roku Ten-in, wyrzuciła fala na brzeg morza olbrzymi, sto pięćdziesiąt stóp długi pień drzewa, obok świątyni Ube-no Yashiro, w Miyanoshita-mura, w prowincyi Inaba. Pewni ludzie chcieli drzewo przerznąć, zobaczyli jednak wielkiego węża, owiniętego koło pnia, który wyglądał tak groźnie, że przestraszeni uciekli, polecając się opiece boga Ube-no Yashiro. Bóstwo objawiło się im i rzekło: „Każdym razem, gdy świątynia ma być przebudowywana, bóg z każdej prowincyi posyła drzewo na jej budowę. Tym razem przyszła kolej na mnie. Budujcie więc szybko”. To mówiąc, zniknął. Z tego wynika, że bogowie opiekują się i wspierają wielką świątynię w Kizuki.
„A w której części Oho-Yashiro zbierają się bogowie podczas Kami-arizuki?”
„W zachodniej i wschodniej części wewnętrznego podwórza”, odpowiada Sasa.
„Są tam dwa długie budynki, które zowią się Jiukusha. W nich znajduje się dziewiętnaście ołtarzy, z których żaden nie jest przeznaczony dla pewnego specyalnego bóstwa; tam gromadzą się wszyscy”.
„Ilu pielgrzymów z różnych prowincyi odwiedza świątynię rocznie?” pytam.
„Około dwustu pięćdziesięciu tysięcy”, odpowiada guji. „To zależy od stosunków klasy rolniczej. Im lepszy jest urodzaj, tem większy napływ pielgrzymów — nigdy jednak nie spada poniżej dwustu tysięcy”.
Wiele jeszcze ciekawych rzeczy opowiada mi guji i kapłan, wymieniając święte nazwy wszystkich podwórzy, wrót i ogrodzeń, licznych ołtarzy i ich bóstw, nawet nazwy wielkich słupów świątyń, których jest dziewięć, a z których środkowy nazywa się sercem środka. Wszystkie przedmioty na zewnątrz świątyni noszą także imiona święte, nie wyłączając mostów i torii.
Kapłan Sasa zwraca moją uwagę na położenie wielkiego ołtarza Oho-kuni-nushi-no Kami, który obrócony jest na zachód, podczas gdy wielka świątynia zwrócona jest na wschód, tak jak i wszystkie świątynie Shinto. W dwóch innych ołtarzach, obróconych na zachód, w tej samej hali, spoczywają pierwsi boscy Kokuzo[10] i Izumo, jego siedemnasty następca i ojciec z Nomi no sukune, biały książe i sławny zapaśnik.
Za panowania cesarza Suinin, pewien Kehaya z Taima hełpił się, że nikt go nie pokona. Nomi no Sukune, na rozkaz cesarza stanął do zapasów, i rzucił tak silnie Kehaya’em o ziemię, że ten wyzionął ducha. Taki był początek zapasów w Japonii i dziś jeszcze zapaśnicy modlą się do Nomi no Sukune o siłę i zręczność.
Jest jeszcze wiele innych ołtarzy i niezliczona ilość nazw bóstw, nie wiążących się z żadną tradycyą ani legendą, lecz niepodobna już niemi nużyć czytelnika. Żyją one jednak w pamięci ludu, jako pochodzące według legendy od „pana wielkiego kraju” i mają tu swoje ołtarze.
Kapłan Sasa opowiada mi jeszcze:
Gdy Naomasu, wnuk wielkiego Iyeasu, potężnej rodziny Matsudaira, która dwieście pięćdziesiąt lat panowała w Izumo, przybył do tej prowincyi, odwiedzając świątynię w Kizuki, zażądał, aby mu otworzono Miya środkowego ołtarza, by mógł święte relikwie albo ciało bóstwa zobaczyć.
Ponieważ życzenie to było profanacyą, sprzeciwili mu się jednogłośnie obaj Kokuzo.
Gdy ten jednak, nie zważając na prośby ich, gniewnie domagał się spełnienia swego rozkazu, zmuszeni byli skrzynkę otworzyć. Gdy tylko Miya otwarto, zobaczył Naomasu wewnątrz Awabi[11] z sześcioma otworami i tak wielką, że zajmowała całe wnętrze. Gdy zbliżył się, by coś więcej zobaczyć, Awabi zamieniła się nagle w wielkiego, więcej niż pięćdziesiąt stóp długiego węża, który wił się sycząc tak strasznie, że Naomasu i jego towarzysze uciekli, nic nie zobaczywszy. Od tego czasu Naomasu czcił już wszystkich bogów.
Guji zwrócił następnie moją uwagę na szczególne relikwie, które leżały na długiej, niskiej ławce, obciągniętej białym jedwabiem: zwierciadło metalowe, które znaleziono przed siedmiuset laty przy przebudowie świątyni, klejnoty z onyksu i jaspisu, flet chiński, kilka wspaniałych mieczów, dary od szogunów i cesarzy, hełmy cudownej antycznej roboty, pęk olbrzymich strzał o podwójnych mosiężnych głowach i widlastych, ostro szlifowanych końcach.
Gdy obejrzałem już wszystkie relikwie i dowiedziałem się historyi każdej, podniósł się guji i rzekł:
— Teraz pokażemy panu stare żarzewie, z którego rozniecany bywa ogień święty.
Schodzimy znowu na dół i wchodzimy do obszernego budynku, umieszczonego z boku podwórza i tak wielkiego jak hala do modlitwy. Ku mojemu miłemu zdziwieniu w głębi widzę piękny, wielki stół mahoniowy, z takiemiż krzesłami, do przyjmowania gości. Podają krzesło mnie i tłumaczowi, guji zaś z kapłanami siada na stole. Służący stawia przedemną piękną, brązową podstawę, mniej więcej na trzy stopy długą, na której spoczywa coś owalnego, troskliwie zawiniętego w śnieżnej białości chustkę. Guji zdejmuje zasłonę i widzę najprymitywniejszych form żarzewie, znane ogólnie na Wschodzie. Jest to prosty, bardzo gruby, prawie dwa i pół stopy długi, biały kawał drzewa z szeregiem wywierconych otworów na wierzchnich brzegach, tak, że każda górna część otworu przechodzi przez bok bala. Gdy się w otworach tych umocuje drążki i szybko między dłońmi obraca, zapala się ogień. Drążki te są na dwie stopy długie i mają grubość zwykłego ołówka. Podczas gdy oglądam ten prymitywny przyrząd, którego wynalazek przypisuje tradycya bogom, kapłan stawia na stole lekką, drewnianą szkatułkę. Ma ona trzy stopy długości, ośmnaście cali szerokości, a w środku jest na cztery cale wysoka, tak że pokrywa tworzy na niej sklepienie na kształt szyldkretowej czary. Przedmiot ten zrobiony jest z tego samego drzewa hinoki, co i żarzewie, a dwa długie, wąskie drążki leżą obok. Na razie biorę to także za żarzewie, ale żadna istota ludzka nie wpadnie na to, co to jest naprawdę. Nazywa się Koto-ita, a jest najpierwszym, prymitywnym instrumentem muzycznym. Drążki służą do uderzania. Na znak guji, dwaj kapłani stawiają szkatułkę na podłodze, siadają obaj po jednej stronie, biorą drążki i wolno, rytmicznie uderzają w pokrywę, intonując równocześnie szczególny, melodyjny śpiew. Jeden wypowiada śpiewnie „ang! ang!” drugi odpowiada mu „ong! ong!“ drążki spadają na kotoita, które wydaje twardy, pusty ton.
Dowiaduję się jeszcze takich rzeczy:
Każdego roku świątynia otrzymuje nowe żarzewie, nigdy jednak nie nastawia go się w Kizuki, tylko w Kumano, gdzie tradycyonalne przepisy do ustawiania go utrzymały się od czasów bogów. Pierwszy bowiem Kokuzo z Izumo z wstąpieniem na swój pontyfikat, otrzymał żarzewie z rąk boga, młodszego brata bogini słońca, mającego ołtarz swój w Kumano.
Ceremonia złożenia nowego żarzewia w ręce guji w Kizuki odbywa się od najdawniejszych czasów w wielkiej świątyni Oba, podczas święta, zwanego: Unohimatauri. To stare święto, które przypada w jedenastym miesiącu, poszło po rewolucyi zupełnie w zapomnienie, z wyjątkiem tylko Oba w Izumo, gdzie Izanami no Kami, matka bogów i ludzi ma swój ołtarz.
Raz do roku, zawsze podczas święta, Kokuzo udaje się do Oba z podarunkami dwojakiego pieczywa z ryżu. W Oba przyjmuje go osobistość, zwana Kame-da-yu, ten, który przynosił żarzewie z Kumano i oddawał je kapłanowi z Oba. Kame-da-yu, odgrywa przytem dość zabawną rolę, tak że żaden kapłan Shinto nie daje się do tego nakłonić, czyni to zatem osoba wynajęta.
Kame-da-yu musi w darach, które przyniósł Kokuzo do świątyni znaleźć zawsze coś złego, tak, że w tej części Japonii utrzymało się do dziś dnia przysłowie gdy kto coś bardzo przebiera, że jest „jak Kame-da-yu“.
Kame-da-yu ogląda i krytykuje kołacze ryżowe, mówiąc: — w tym roku są jeszcze mniejsze, niż w zeszłym. — Na co kapłan odpowiada:
— O, mylicie się, w tym roku są raczej większe.
— Tym razem są nawet mniej białe i mąka nie jest tak miałko zmielona.
Na wszystkie podobnie czynione zarzuty, muszą kapłani znaleźć odpowiedź.
Prawie zawsze zdarza się, że w dniu gdy Kokuzo idzie do Oba, albo gdy powraca, jest wielka burza. W rzeczywistości, czas ten przypada na period burz w Izumo, (według kalendarza grudzień). Lud jednak wiąże to z osobą Kokuzo, jako symbol szczególnej analogii jego z królem smoków. Wielkie perjodyczne burze w tej części prowincyi nazywają się stąd Kokuzo-are. Jest jeszcze w Izumo zwyczaj witania gościa, który podczas burzy przybędzie, słowami: — „Jesteś jak sam Kokuzo”.
Guji daje znak ręką i z głębi gmachu odzywają się dźwięki szczególnej muzyki, uderzenia bębna i głosy bambusowych fletów. Oglądam się za siebie i widzę muzykantów — dwóch mężczyzn i jedną dziewczynę, siedzących razem na macie. Na drugie skinienie guji, dziewczyna, młoda kapłanka, podnosi się z siedzenia. Jest bosa i odziana w śnieżno białą tkaninę. Tylko z pod rąbka tej śnieżno-białej szaty, przebija purpurowe jedwabne hakama. W chodzi na mały stolik, stojący w pośrodku sali. Na stole leży przedziwny instrument, rodzaj gałązki, ze zwieszonemi odnóżkami, na których zawieszone są dzwoneczki. Bierze do ręki instrument i rozpoczyna święty taniec, jakiego nigdy nie zdarzyło mi się widzieć.
Każdy jej ruch jest poematem, tak jest wdzięczny — i właściwie nie można tego nazwać tańcem, gdyż jest to raczej lekkie, faliste chodzenie wewnątrz koła, przyczem w regularnych odstępach czasu porusza instrumentem tak, że wszystkie dzwoneczki dźwięczą. Twarz jej przytem robi wrażenie pięknej maski, ma wyraz słodki i łagodny, jak oblicze śniącej kwan-on, a białe jej stopy mają tak czyste linie, jak stopy nimf marmurowych. W śnieżno-białej szacie, z bladą, niewinną twarzyczką, podobna jest raczej do statuy, niż do żywej japońskiej dziewczyny. Tony tajemniczych fletów drżą i płaczą nieustannie, a uderzenia bębna odzywają się niby głosy jakiejś przysięgi.
Taniec ten nazywa się tańcem Miko — prorokini.
Zwiedzamy następnie inne budynki, należące do świątyni, dom zapasów, bibliotekę, halę zbiorów, potężną budowlę o dwóch piętrach, z doskonale zachowanymi portretami trzydziestu sześciu wielkich poetów, które malował Tosa no Mitsuoki, więcej niż przed tysiącem lat.
Obejrzawszy już wszystkie nadzwyczajności świątyni, zaprasza nas guji do swej, nieopodal leżącej prywatnej rezydencyi, aby nam jeszcze inne skarby pokazać — listy od Yoritomo, Hideyoshi, Ieyasu rękopiśmienne dokumenty pradawnego cesarza i wielkiego szoguna, którego setki cennych manuskryptów przechowuje w skrzynce cedrowej. W razie pożaru, uratowanie tej skrzynki jest pierwszym obowiązkiem służby.
W swoim własnym domu guji, przebrany w zwyczajny, japoński kostyum galowy, wygląda nie mniej imponująco i szlachetnie, jak w białych, pontyfikalnych szatach. Żaden gospodarz nie mógł by być bardziej miłym, grzecznym i gościnnym, niż on. Zjawienie się świty, młodych urodziwych kapłanów, robi również miłe wrażenie. Piękne ich, odważne, arystokratyczne twarze, różnią się wielce od oblicza zwyczajnych Japończyków, robią oni raczej wrażenie wojowników, niż kapłanów. Jeden z nich ma wspaniałe, czarne wąsy, co jest rzadkością w Japonii.
Na pożegnanie ofiarowuje mi gospodarz ofuda, poświęcane relikwie, dwa piękne obrazy głównych bogów Kizuki i kilka dokumentów, tyczących się świątyni i skarbów w niej zawartych.
Pożegnawszy dobrego guji i jego towarzyszy, udajemy się w towarzystwie kapłana Sasa i drugiego, imieniem Kannushi do Inasa no Hama, małej morskiej zatoki u wyjścia miasta. Kapłan Sasa jest poetą i poważnym uczonym, historyi Shinto i starego tekstu ksiąg świętych. Idąc wzdłuż wybrzeża, opowiada nam wiele ciekawych legend.
Wybrzeże to, pełne letnich gospód i pięknych kawiarni, jest ulubionem miejscem kąpielowem. Nazywa się Inasa. Zapraszamy księdza na obiad do jednej z małych gospód, a jedząc, rozmawiamy o różnych rzeczach, szczególniej jednak o Kizuki i o Kokuzo.
Przed ostatniem jeszcze pokoleniem, potęga Kokuzo rozciągała się na całą prowincyę bogów, był on niemal tem, czem duchowny władca w Izumo.
Obecnie władza jego nie sięga po za granice Kizuki i jego właściwy tytuł jest już nie Kokuzo ale guji[12]. W wyobrażeniu jednak prostych mieszkańców dalszych prowincyi jest on zawsze jeszcze półboską istotą. Jak wielką czcią był otaczany w czasach dawnych, zrozumie tylko ten, kto dłuższy czas mieszkał pośród ludu w Izumo. Po za Japonją żadna istota ludzka, nie wyłączając nawet Dalai-Lamy w Tybecie, nie była tak czczona i miłowana jak Kokuzo. Wewnątrz Japonii podobne hołdy składano tylko synowi nieba, Tenshi-Sama, pośrednikowi słońca z ludem. Jednak cześć, składana Mikadzie, była raczej czcią składaną imieniu, nie osobie realnej, gdyż Tenshi-Sama był zawsze niewidzialnym bogiem o „boskiej powściągliwości”, a, według wiary ludu, nikt nie mógł oglądać oblicza jego. Niewidzialność ta i tajemniczość dała temat do licznych legend o Mikadzie. Ale Kokuzo, jakkolwiek przystępnym był ludowi i często obracał się między tłumem, otaczany był taką samą czcią, tak że jego potęga równała się władzy Daimyo w Izumo.
Z wielu historyi, dających pojęcie o czczeniu Kokuzo, przytoczę dwa przykłady.
Opowiadają o pewnym człowieku, który, uważając bogactwo swoje za dzieło Daikoku z Kizuki, pragnął okazać wdzięczność swoją darami szat i sukien. Kokuzo odmówił uprzejmie przyjęcia podarunku, ale pobożny człowiek obstawał usilnie przy swojem i polecił krawcowi przyjść z sukniami. Gdy krawiec stawił się na miejscu, zażądał za swoją pracę takiej zapłaty, że człowiek ów stanął, jak niemy. Gdy wreszcie zapytał krawca o przyczynę tak wygórowanej ceny, ten odpowiedział: „Robiąc przecież suknie dla Kokuzo, nie mógłbym już więcej robić ich dla nikogo, muszę zatem wziąć takie wynagrodzenie, abym do końca życia miał byt zapewniony.
Druga historya datuje się z przed stu siedemdziesięciu laty.
Pomiędzy Samurajczykami z klanu Matsua, za czasów Nobuyori, był pewien Sugihara Kitoji, który stał w Kizuki załogą. Jako ulubieniec Kokuzo, grywał z nim często w szachy. Pewnego wieczoru zdarzyło się, że oficer ów podczas partyi szachów został nagle sparaliżowany. Przestrach i zamieszanie ogarnęło wszystkich, ale Kokuzo rzekł: — „Znam przyczynę tego, mój przyjaciel palił, a jakkolwiek ja nie znoszę tytoniu, nie chciałem jednak bronić mu tej przyjemności. Ale Kami, który moją przykrość spostrzegł, rozgniewał się na niego.
Ale naprawię wszystko”. To powiedziawszy, wyszeptał kilka tajemniczych wyrazów i oficer natychmiast odzyskał władzę.
Wracamy znowu przez ciszę tego świętego kraju mgieł i legend; droga nasza wije się jak przedtem śród dojrzewających pól ryżowych, nakrapianych symbolicznemi strzałami, śród dalekich, zielonych szczytów, które noszą imiona bogów. Niby w marzeniu widzę przed sobą dalekie avenue, szereg torii ze swojemi olbrzymiemi shime-nawa, majestatyczne oblicze guji, dobrotliwy uśmiech kapłanów i cudownie piękny taniec młodej kapłanki w białych szatach. Zdaje mi się, że z daleka dobiega mnie odległe klaskanie w dłonie, niby plusk fal. Nie mogę oprzeć się pewnemu uczuciu dumy na myśl, że to wszystko, czego dotąd żaden cudzoziemiec godnym nie był, było przedemną otwarte: wnętrze najstarszej świątyni japońskiej, święte narzędzia, przedziwne rytuały prymitywnego kultu religijnego, godne studyów antropologów i folklorystów. Bo widzieć Kizuki, nie znaczy to zwiedzić tylko świątynię.
Widzieć Kizuki, znaczy wejrzeć w samo centrum żywego shintoizmu, czuć bicie pulsu prastarej wiary, która w dziewiętnastym wieku jest jeszcze tem samem, czem była w czasach zamierzchłych, o których mówi nam tylko Kojiki, owa kronika, pisana wprawdzie nieznanym nam językiem, ale żyjąca w ustnem opowiadaniu po dzisiejsze czasy.
Buddhyzm, osłabiany ciągle wskutek przekształcań z stulecia na stulecie, zdaje się stopniowo zanikać, aż może zupełnie stanie się obcym Japonii. Ale niezmienny, żywiołowy shintoizm pozostał tem, czem był, zyskuje owszem na sile, powadze i godności. Buddhyzm posiada wielką światową teologię, głęboką filozofię i literaturę wielką jak morze. Shintoizm nie ma żadnej filozofii, żadnych etycznych praw, żadnej metafizyki i właśnie przez tę swoję niemateryalność może stawiać silniejszy opór inwazyi zachodnich religijnych dogmatów, niż jakakolwiek inna wiara wschodu.
Obcy zeloci, usiłujący walczyć z tą religią, przekonywują się, że wszystkie ich usiłowania rozbijają się o tę nieokreśloną siłę, niby magnetyzm, nieuchwytną jak powietrze. I doprawdy, nawet nasi poważni uczeni nie mogą nam powiedzieć, czem jest właściwie shintoizm. Jednym wydaje się on wiarą przeczuć, innym kombinacyą kultur przeczucia z uwielbieniem dla przyrody, innym znów żadną religią; misyonarzom zaś niższych klas niegodnem pogaństwem. Cała trudność wyjaśnienia shintoizmu leży zapewne w tem, że uczeni dociekają źródeł jego z ksiąg Kojiki i Nihongi, które zawierają historyę tej religii; z Notorito, gdzie są spisane modlitwy, oraz w komentarzach Motowori i Hiraty, największych uczo nych tej wiary. Tymczasem tętna życia shintoizmu nie należy szukać ani w księgach, ani w rytuałach, ani w modlitwach, ale w sercu narodu, który jest jego najwyższym, miarodajnym, religijnym wyrazem, nieśmiertelnym w swojej młodości. Głęboko, pod powierzchnią zabobonów, prymitywnych mytów i fantastycznej magii, żyje potężna, duchowa siła, dusza rasy, ze wszystkimi jej odruchami, jej mocą i intuicyą. Kto chce wiedzieć, czem jest shintoizm, musi tę duszę tajemniczą zgruntować, duszę, w której poczucie piękna, potęga sztuki, ogień bohaterstwa, magnetyzm prawości i uczucia religijne, stały się nieświadome, nieodłączne, trwałe i instynktowne.
Czasem obejmują się tylko ramionami i rzucają się na szyny w chwili, gdy pociąg nadchodzi (w Izumo nie mogą tego zrobić, gdyż niema dróg żelaznych), czasem wyprawiają sobie skromną ucztę, piszą dziwne listy do rodziców i przyjaciół, poczem mieszają coś gorzkiego z winem i wówczas zapada wieczysta cisza; czasem wybierają starą i wyższą w ich pojęciu metodę: kochanek zabija ukochaną pchnięciem miecza, a potem sam sobie odbiera życie. Czasem związują się kochankowie dziewczęcym koshi-obi (pasek z jedwabiu), głowa przy głowie, i w uścisku takim rzucają się w nurty rzeki albo jeziora. Różne są drogi, prowadzące do Mei-do (Hades), z tego świata niedoli, przez zwątpienie, o którem Szopenhauer napisał taką przedziwną teoryę.
Ich własna teorya jest o wiele prostsza.
Nikt nie kocha życia bardziej od Japończyków, nikt nie obawia się mniej śmierci od nich. Życie zagrobowe nie przejmuje ich żadnym lękiem. Opuścić ten świat jest im ciężko, ponieważ kochają jego piękno i szczęście. Ale tajemnica nieznanej „tamtej strony” sprawia im mało troski. Co do owych młodych ludzi, o których tu mowa, to mają oni tak szczególną silną wiarę, że przed nią żadne tajemnice się nie ostoją. Z niewyczerpaną otuchą przestępują progi ciemności. Jeśli są tak nieszczęśliwi, że nie mogą żyć dłużej, nie winią o to świata, jest to ich własna wina, jest to ich „wnętrze”, rezultat błędów i poprzedniego życia. Wierzą jednak niezachwianie w to, że jeżeli razem oddadzą się śmierci, odnajdą się i połączą w życiu przyszłem, jakkolwiek buddhaizm potępia samobójstwo, jako grzech śmiertelny. Owa idea połączenia się przez śmierć jest nieskończenie starsza od wiary Shaki, we współczesnym jednak czasie buddhyzmowi nabrała pewnego szczególnego egzotycznego zabarwienia, mistycznego płomienia. „Hasu no hana no ue ni oite matan”. „Na kwiatach lotosu w raju spoczywać będą połączeni”.
Buddhaizm uczy o licznych przeistoczeniach przez miliony, miliony lat, zanim dusza osiągnie nieskończoną wizyę i nieskończoną pamięć i zatopi się w błogości Nirwany, jak biały obłok w błękicie słonecznym. Nieszczęśliwi kochankowie nie myślą jednak o Nirwanie. Wierzą, że ich największe życzenie, połączenie się w miłości, osiągnięte być może przez ból jednej śmierci. Pojęcia te nie u wszystkich są jednakowe, jak to wskazują ich wzruszające listy. Jedni wierzą, że pójdą w światłość raju Amidy, inni w swych wizyach nadziei widzą tylko Nochi-no-yo, jasność, w której kochankowie odnajdą się w świeżej, cudownej młodości, podczas gdy idea wielu, może nawet większej części jest bardziej nieokreślona, jest tajemniczem wspólnem błąkaniem się w mglistem milczeniu, niby w delikatnej, bezcielesnej błogości snu.
Proszą zawsze, aby ich pogrzebano razem. Często bardzo rodzice lub opiekunowie sprzeciwiają się temu, co wydaje się ludowi okrutnem, wierzy on bowiem, że ci, którzy z miłości pozbawili się życia, nie znają spokoju, jeśli jeden grób ich nie złączy.
Jeśli jednak prośba ich zostanie uwzględniona, wówczas ceremonia pogrzebu jest równie piękna, jak wzruszająca. Z każdego z dwóch domów posuwa się orszak pogrzebowy w stronę świątyni, gdzie na podwórzu, w świetle bladych latarni, łączy się jeden z drugim. Po recytacyi Kyo i zwykłych uroczystych ceremoniach, główny kapłan ma przemowę do dusz zmarłych. We wzruszających słowach mówi o błędach i grzechu, wspomina młodość obu ofiar piękną i znikomą, jak kwiat, która kwitnie i umiera w pierwszym podmuchu wiosny. Często przepowiada przyszłe połączenie się kochanków w szczęśliwszem i wyższem życiu, wzruszając słuchaczów do łez. Potem obydwa orszaki łączą się w jeden i kierują się na cmentarz, gdzie czeka grób otwarty. Obydwie trumny zostają razem spuszczone i ułożone na dnie grobu jedna przy drugiej. Potem wyjmują Yama-no-mono, deski, które kochanków dzielą, tak, że tworzy się jedna trumna. Na trumnę tę sypią ziemię, a na mogile stawiają haka, na której wypisana jest historya ich życia, oraz wyryty krótki poemat.
Takie samobójstwo kochanków nazywa się „Joshi” albo „Shinju”. (Chińskim alfabetem napisane oznaczają obydwa słowa: śmierć serca, śmierć uczucia, lub śmierć miłości). Zdarza się to najczęściej między kobietami z klasy joro[13], ale często także między dziewczętami lepszej klasy. Istnieje fatalistyczna wiara w to, że jeżeli jedna joroya odbierze sobie życie, dwie inne muszą pójść za nią. Prawdopodobnie zabobon ten jest często przyczyną, że wypadki Shinju zdarzają się zazwyczaj seryami po trzy, jedno za drugiem. Upadłe dziewczęta, które z miłości dla bliskich, pogrążonych w nędzy sprzedają swoje ciało dobrowolnie hańbie, nie wpadają nigdy (z wyjątkiem może otwartych portów, gdzie europejski występek i brutalność oddziałały już demoralizująco) w głębię takiego zepsucia, jak ich towarzyszki na zachodzie. U wielu nawet spotkać można delikatne obejście, subtelność uczucia i naturalną skromność, która w podobnych stosunkach, zarówno jest niepojęta, jak wzruszająca.
Właśnie wczoraj ciszę ulicy przerwał taki wypadek Shinju. Gdy służąca pewnego lekarza na ulicy Nada-machi weszła wieczorem do mieszkania, znalazła młodego syna lekarza leżącego bez życia i trzymającego w objęciach nieżywą dziewczynę. Dziewczyna była joro, a syn został wydziedziczony. Wczoraj zostali pogrzebani, ale nie wspólnie, gdyż ojciec był równie rozgniewany jak zmartwiony, że coś podobnego mogło się zdarzyć.
Nazywała się Kane i była niezwykle piękna i słodka. Sprzedała się dla matki i swojej małej siostry, które po śmierci ojca wpadły w nędzę. Miała wówczas lat siedemnaście. W rok niespełna poznała młodego człowieka. Była to namiętna miłość od pierwszego wejrzenia. Los okazał się bardzo zawistnym, gdyż wszelka nadzieja związku była zupełnie wykluczona. Młody człowiek został zupełnie wydziedziczony. Młoda para poświęciła wszelkie swoje oszczędności, aby módz się widywać; dziewczyna posprzedawała nawet swoje suknie. Ostatni raz spotkali się potajemnie w nocy, w mieszkaniu lekarza i wypili razem truciznę.
Widziałem pogrzeb dziewczyny, jak przy bladych płomykach papierowych latarni, w łagodnym, fosforyzującym blasku posuwał się przez ulice miasta ku świątyni. Za orszakiem postępował długi sznur kobiet w białych kapuzach, w białych szatach, w białych pasach, milcząc, niby gromada duchów.
Tak samo przeciąga na rycinach buddhyjskich wyobrażeń świata pozagrobowego wieczny pochód dusz przez ciemości Meido.
Przyjaciel mój, współpracownik pisma „Sanin-Shimbun”, na którego szpaltach smutna tragedya będzie jutro wydrukowana, mówił mi, że dobre dusze przybrały świeży grób kwiatami i gałązkami shikimi. Potem wyciągnął z długiej japońskiej koperty, wąski, lekki, cienki, zapisany pięknem japońskiem pismem krążek papieru i, rozwinąwszy go, mówił dalej:
„List ten zostawiła u gospodarza, u którego mieszkała; będzie opublikowany. Jest napisany bardzo ładnie, ale nie potrafię go przetłumaczyć; jest bowiem wyrażony w mowie kobiet. Listowna mowa kobiet nie jest taka sama, jak mężczyzn. Kobiety używają specyalnych słów i wyrażeń; naprzykład, w gwarze męskiej, „ja” — znaczy watakushi, albo ware, albo yo, albo boku, według rangi i okoliczności, a u kobiet nazywa się wawara. Gwara kobiet jest bardzo mięka i łagodna i myślę, że w żadnym innym języku nie podobna znaleźć tyle miękkości i wdzięku. Mogę panu dać tylko bardzo powierzchowne pojęcie o liście.”
I począł wolno czytać:
„Pozostawiam ten list:
Jak wiecie, było to ostatniej wiosny jak poznałam i pokochałam Tashiro-San, który również oddał mi swoje serce. Ale ach! Urodzenie i pochodzenie różne uniemożliwia nasze małżeństwo — muszę więc odejść do Meido.
Byliście dla mnie zawsze dobrzy i nie mieliście mnie za złą i występną, ale nawet staraliście się pomagać siostrze mojej i matce. Że nie byłam nigdy w stanie nawet w setnej części waszej dobroci i waszemu sercu odpłacić, waszej dobroci wielkiej jak morze i góry, macie zupełny powód uważać mnie za wielką występczynię.
Jakkolwiek wiem, że to, co czynię jest złem, zmuszają mnie jednak do tego warunki i moje własne serce. Dlatego ośmielam się prosić, wybaczcie mi.
Odchodząc do Meido, nie zapomnę nigdy waszej dobroci, wielkiej, jak morze i góry. Z cieniu traw będę się starała wynagrodzić wszystko wam i waszemu domowi. Jeszcze raz z głębi serca błagam wybaczcie mi.
Miałabym jeszcze dużo do pisania, ale serce moje teraz nie jest sercem i muszę wkrótce odejść. Kładę więc pędzel.
To wszystko, co umiałam wyrazić. Kane upada wam do nóg.
Kane.
— Jest to charakterystyczny list shinju — rzekł mój przyjaciel po krótkiej chwili milczenia, wsuwając napowrót pismo do koperty. — Dlatego sądziłem, że pana zainteresuje. Chociaż już ciemno, muszę jeszcze iść na cmentarz zobaczyć co słychać z grobem. Może pan pójdzie ze mną?
Idziemy drogą, przez długi biały most, na „ulicę świątyni”, w stronę starego hakaba (cmentarz) Myokoji. Mrok zapada; po nad dachami świątyni błyszczy wąski sierp księżyca.
„Saite yuke toya, ano ya wo saite;
Yukeba Mikayoru mushi no soba.“
— Co znaczą te słowa? — pytam towarzysza.
— Jest to miłosna piosenka — odpowiada:
„Idź dalej, coraz dalej:
Patrz, przed tobą już dom blisko.
Im bliżej będziesz domu,
Tem bliżej będziesz niej.“
W GROCIE DUCHÓW
| |
DZIECIĘCYCH.
|
Ale dzień zupełnie cichy jest rzadkością na tem dzikiem zachodniem wybrzeżu. Prawie zawsze, od Japońskiego morza, Korei, Chin lub arktycznej Syberyi wieje wiatr północno zachodni, tak, że musiałem całe miesiące czekać, zanim trafiła się sprzyjająca odwiedzeniu Kagi pogoda.
Obierając krótszą drogę, jedzie się kurumą, albo idzie się pieszo z Matsuy do Mitsu-ura.
Jakkolwiek odległość ta wynosi zaledwie siedem mil, jedzie się kurumą półtrzeciej godziny, droga bowiem jest najgorsza z całego Izumo. Minąwszy Matsuę, wjeżdża się na szeroką, jak lustro gładką równinę, całą pokrytą polami ryżowemi i otoczoną lesistemi pagórkami. Wązka, ledwie na jeden pojazd wystarczająca ścieżka, przecina tę zieloną płaszczyznę, wznosi się w górę, potem znów wpada na dół, na inną, większą i także polami ryżowemi pokrytą równinę. Przejście przez drugi łańcuch wzniesień jest o wiele przykrzejsze; następnie mija się jeszcze trzecią równinę i trzeci łańcuch pagórków, które są tak wysokie, że zasługują na miano gór. Oczywiście wejście na góry odbywa się pieszo; niemałą bowiem jest pracą dla „Kurumaya” wciągnąć na szczyt nawet próżną kurumę, niemniej też dziwnem jest, że jego maleńki wehikuł nie rozbije się w kawałki, gdyż ścieżka jest skalista i prowadzi, jakby łożyskiem strumienia. Droga ta dla mnie jest bardzo nużąca, ale cudowny widok wynagradza mi trudy.
Zjechawszy na dół, mamy jeszcze czwartą równinę do przebycia. Niezrównana płaszczyzna tych wielkich dolin: pomiędzy szeregami pagórków i szczególny rodzaj wzniesień tarasami zadziwia nawet w tym kraju, w którym jest tyle do podziwiania. Po drugiej stronie czwartej równiny widać czwarty, niższy nieco, lecz bardziej lesisty szereg gór, u których stóp zostawia się już kurumę, a dalszą podróż odbywa pieszo. Po za górami leży morze.
Teraz rozpoczyna się najgorsza cześć drogi. Ścieżka pnie się do góry w cieniu zagajeń bambusowych i młodych sosen oraz innych wegetacyi niemal ćwierć mili, mijając małe ołtarzyki, wdzięczne domki mieszkalne, ogrody z wysokimi płotami i nagle zamienia się na schody, a właściwie na ruiny schodów; te są częścią w skale wykute, częścią zbudowane, wszędzie popękane i wytarte i spadają na łeb, na szyję do wioski Mitsu-ura. W słomianych sandałach, które się nigdy nie ślizgają, może lud miejscowy taką ścieżką chodzić na dół, czy do góry. Ale w takiem obuwiu, jak moje, zjeżdża się niespodziewanie co krok; a gdy się jest już na dole, zdumienie ogarnia człowieka, jak mógł, nawet przy pomocy wiernego Kurumaya przepaść podobną przebyć i wprost nie wierzy sobie, że naprawdę znajduje się już w Mitsu-ura.
Mitsu-ura leży na brzegu wązkiej, głębokiej, otoczonej wysokiemi skałami zatoki i opiera się drugą stroną o góry. U stóp gór jest tylko wysunięty jeden jedyny wązki pasek lądu i temu szczegółowi zawdzięcza Mitsu-ura swoje istnienie, gdyż w tej części morza płaskie wybrzeża są rzadkością. Nad samem morzem, przytulone do skał domki mają wygląd przykry, ściśnięty i robią na mnie wrażenie, jakby to były szczątki rozbitków.
Małe uliczki, albo raczej przejścia, pełne są łodzi, przyrządów rybackich, drzewa budowlanego, a wszędzie na wysokich bambusowych polach, wystających wysoko ponad domami, suszą się wielkie, bronzowe, błyszczące w słońcu sieci.
Cały brzeg morza jest również łodziami założony, które tak gęsto jedna obok drugiej leżą, że nie pojmuję, jak nie drapiąc się po nich, dostaniemy się do wody. Gospody niema żadnej, ale przyjmuje mnie gościnnie jeden z rybaków, podczas gdy Kurumaya idzie szukać łodzi, któraby nas zawiozła do Kaga-ura.
W niespełna dziesięć minut zbiera się przed domem gromada więcej, niż stu ludzi, złożona z dorosłych, pół ubranych i zupełnie nagich chłopców, otaczają dom cały, cisnąc się do drzwi i drapiąc się na okna, żeby zobaczyć obcych.
Właściciel domu protestuje napróżno, gromada skupia się jeszcze bardziej. Zasuwa drzwi, ale w papierowych ścianach są dziury, do których cisną się ciekawi. Przez jeden z takich otworów spoglądam sam na zewnątrz. Ludzie nie są pociągający; są brudni, o tępym wyrazie twarzy i brzydcy; ale wygląd mają słodki i cichy; widzą tylko duże ładne twarze, które w tym tłumie wyróżniają się same.
Nareszcie udało się mojemu Kurumayi wynająć łódź, podążam więc na brzeg w towarzystwie mojego przewodnika i całego tłumu oblegających mnie mieszkańców. Usunięto kilka łodzi, aby nam zrobić przejście, bez trudności więc wydostajemy się na morze. Załoga nasza składa się z dwóch wiosłujących i ze starego człowieka, ubranego tylko w rokushaku na biodrach, który obejmuje ster i z całkowicie ubranej kobiety, w wielkim w kształcie grzyba, słomianym kapeluszu na głowie. Oczywiście stoją oboje wiosłując i byłoby trudnem do rozstrzygnięcia, które z tych dwojga jest zgrabniejszem i silniejszem od drugiego. My, jako pasażerowie, przysiadamy według wschodniego zwyczaju na macie w pośrodku łodzi, gdzie hibachi, napełnione rozżarzonym węglem zaprasza nas do palenia.
Dzień jest tak przezroczyście błękitny, że zdaje się, można sięgnąć okiem w bezmiary. Ze wschodu wieje leciuchny wietrzyk, zaledwie marszczący powierzchnię jeziora, ale zresztą zupełnie wystarczający, aby „trzy włoski poruszyć”. Niemniej jednak wioślarz i wioślarka zdają się nie troszczyć o to zupełnie, a we mnie rodzi się podejrzenie, że ów sławny zakaz jest tylko mytem. Woda jest tak cudownie przezroczysta, że nie mogę oprzeć się pokusie wskoczenia do morza i popłynięcia za łodzią.
Gdy znów wdrapuję się na łódź, objeżdżamy właśnie prawe przedgórza, a maleńka łódka zaczyna się kołysać. Nawet przy tak lekkim wietrzyku, woda płynie długiemi falami, a gdy skręcamy na wschód i wjeżdżamy na pełne morze, mamy pod sobą niemile czarną otchłań, naprzeciw wybrzeże tak urwiste, że nie zdarzyło mi się podobnego spotkać w życiu.
Olbrzymi łańcuch ciemnych, stalowych raf wystaje z morza nagi i stromy, bez najmniejszego śladu zieloności na szczytach, a tu i owdzie, wzdłuż tej strasznej, monstrualnej, zawieszonej ściany ponure rozpadliny, szczerby, rysy i otchłanie. Przed fantastycznymi wąwozami wystają z niezmierzonej głębiny straszne szeregi skał, o jakichś widmowych kształtach. Jakkolwiek dzisiaj wiatr jest nadzwyczaj powściągliwy, jednak fale morza rozbijają się wysoko na urwiskach skał, obrzucając białą pianą oblicza wystających potworów. Jesteśmy zbyt daleko, aby słyszeć łoskot bałwanów, ale sam widok tych błyskawicznych rzutów, pozwala mi teraz zrozumieć ową opowieść o „trzech włoskach”. Na tym dzikiem, ponurem, demonicznem pobrzeżu, w czasie burzliwego dnia, nawet najsilniejszy okręt szukać musi ratunku w ucieczce. Nigdzie miejsca dla stopy, nigdzie oparcia dla ręki, nic, tylko zieleń jeziora i niezmierzona otchłań. Nawet dziś, przy spokojnej pogodzie otaczają nas burzliwe fale. Przez całe dwie godziny piętrzy się wzdłuż naszej drogi dzikie, urwiste wybrzeże, wypływają wkoło nas coraz to nowe rafy, niby czarne widma, i ciągle tak dalej i dalej, rozbijają się białe piany o stopy skał. Żadnego dźwięku, nic, prócz plusku bałwanów i monotonnego szmeru wioseł.
Nareszcie, nareszcie zatoka — cudna, szeroka zatoka, z półkolem bujnych, zielonych pagórków, na tle dalekich, błękitnych gór, a na najbliższym punkcie zatoki, miniaturowa wioska: Kaga-ura.
Nie płyniemy jednak wprost do wioski. Nie tam są kukedo (groty). Mijamy szerokie wejście zatoki i jedziemy jeszcze pół mili wzdłuż tajemniczych skał i docieramy wreszcie do nagiego przedgórza, o wulkanicznym składzie. Przepływamy u stóp skał i zwracamy się w bocznicę i oto — na zakręcie widzimy cudowną grotę — szeroką, wysoką, jasną, której podłogę stanowi morze. Jest to Shin-Kukedo, Nowa grota, jakkolwiek napewno jest tysiąc lat starsza od jakichkolwiek ludzkich podań.
Piękniejszej groty niepodobna sobie wyobrazić. Łuk wejścia wznosi się jakie dwadzieścia stóp nad wodą i jest piętnaście stóp szeroki. Języki fal wygładziły sklepienie cudownie jak lustro. Im dalej jedziemy, tem wyższa jest brama skał i tem szersza droga. Nagle dostajemy się pod drobny deszcz. Źródło nazywa się O-chozubachi, albo Mitarashi[14] Shin-Kukedo-San. Mówią, że w tym miejscu u sklepienia oberwie się wielki kamień i spadnie na głowę każdego złego człowieka, który by się odważył grotę przestąpić. Jednak nie spotyka mię nic złego. Jadąc dalej, podnosi nagle żeglarka mały kamień i poczyna nim trzeć silnie o burt łodzi.
Głuchy, groźny dźwięk wypełnia wnętrze całej groty, wkrótce wjeżdżamy w jasne światło, które wpada do wnętrza przez otwór łukowatego krużganka, zamienionego w wspaniałą pieczarę po prawej stronie groty. Tem się tłumaczy szczególne oświetlenie sklepienia, które widzi się najpierw od dołu, gdyż podczas, gdy otwór był jeszcze niewidoczny, woda cała była zalana światłem. Jedziemy dalej do trzeciego otworu Kukedo, który leży naprzeciw pierwszego, przez który wjechaliśmy i znajdujemy się już w państwie Kami i Hotoke, gdyż grota ta jest równie świętą dla wyznawców Shinto, jak dla wyznawców Buddhy.
W tem miejscu grota jest najwyższa i najszersza. Sklepienie wznosi się czterdzieści stóp po nad powierzchnią wody, a odległość jednej ściany od drugiej wynosi trzydzieści stóp. Zupełnie na prawo wystaje biała skała z otworem, z którego płynie słaby strumień, tak biały, jak sama skała.
Jest to owo sławne źródło Jizo, źródło mleka, z którego piją zmarłe dzieci. Czasem strumień bije silniej, czasem słabiej, ale nie ustaje nigdy, ani w dzień ani nocy. Matki, mające mało pokarmu, przychodzą tutaj, modlą się o większą obfitość, a prośba ich bywa zawsze wysłuchana. Matki zaś, mające nadmiar pokarmu, modlą się znowu do Jizo, aby wzięła od nich tyle mleka, ile jej dla zmarłych dzieci potrzeba — i ta prośba także zostaje spełniona. Tak przynajmniej mówią ludzie z Izumo.
Odgłos bijącego o skałę morza, szmer i łoskot fali o mury, rzęsisty deszcz, bełkot i plusk spadającej wody i wszystkie te tajemnicze tony, które z niewidzialnych miejsc dolatują, napełniają grotę głosami — iż zdaje się, że jakieś nieuchwytne istoty skarżą się jedna przez drugą.
Pod nami, głęboko, wszystkie skały odbijają się tak jasno jak w szkle.
Zdaje mi się, że nie byłoby nic milszego, nad przepłynięcie groty i rzucenie się w fale morza w jej chłodnem cieniu. Lecz gdy zbieram się już do skoku, słyszę dziki okrzyk przestrachu moich wioślarzy: To jest śmierć pewna!
Przed sześcioma miesiącami, kilku mężczyzn wskoczyło tutaj i dotychczas niewiadomo nic o nich.
I równocześnie, aby moje słowa odprzysiądz, chwyta żeglarka znowu kamień i pociera nim silnie o burt łodzi. Widząc jednak, że mnie owe widma rychłej śmierci nie odstraszają, rzuca mi do ucha magiczne słowo:
— „Same”.
Rekiny! Wszelka ochota przepłynięcia tej wielogłośnej hali opuszcza mnie natychmiast. Jedziemy dalej do Kyu-Kukedo-San, do starej groty. Słowo „Same” daje mi dostateczne objaśnienie o przykrych niespodziankach Kami-no-umi. Ale poco to długie, głośne, tajemnicze tarcie burtu kamieniem? Po nadtem wszystkiem leży jakaś dziwna surowość, która napełnia mnie nieprzyjemnem uczuciem, podobnem temu, jakie się ma, idąc pustą ulicą, pełną tajemniczych cieni. Najpierw mówi żeglarka, że tarcie owo jest tylko dla wywołania szczególnego echa, ale po kilku skrzyżowanych, ostrożnych pytaniach, dowiaduję się bardziej tajemniczej, groźnej przyczyny. Wszyscy żeglarze, obojej płci robią tutaj to samo, w chwili, gdy znajdują się w miejscu niebezpiecznem, albo w miejscach, które według podań nawiedzane są przez koboldów.
Z groty Kami wracamy się ćwierć mili wstecz i płyniemy wprost do ogromnego, prostokątnego wrębu, długiej, czarnej ściany skalistej. Bezpośrednio przedtem wystrzela z morza kolosalna, ciemna skała, obrzucona białym grzebieniem piany. Objechawszy ją, wjeżdżamy na cichą, cienistą wodę, w cień — olbrzymiej rozpadliny urwistego wybrzeża i nagle, przy nieoczekiwanym skręcie, otwiera się przed nami, niby paszcza smoka, druga grota! Łódź nasza obija się o kamienne stopnie, wydając lekki dźwięk niby echo uderzenia w bęben świątynny. Jeden rzut oka wystarcza mi, abym wiedział gdzie jesteśmy. W głębokiej ciemni, widzę uśmiechające się oblicze Jizo z białego kamienia, a przed nią i dokoła, tajemniczy zbiór szarych, bezkształtnych form — wielką ilość fantastycznych figur, które w głębi duszy przywodzą nam na pamięć ruiny jakiegoś dziwnego cmentarza.
Od morza spuszcza się ku dołowi łupkowata posadzka w głąb groty, do czarnego wnętrza drugiej. I ta cała pochyłość pokryta jest setkami, tysiącami kształtów, podobnych połupanym haka.
Gdy jednak oko oswaja się z półmrokiem, poznaję, że to są małe, długie, cierpliwie i misternie układane kupki kamyków i odłamków skał.
— Shinda kodomo no shigoto — mówi Kurumaya, uśmiechając się rzewnie. — Wszystko to jest dziełem umarłych dzieci.
Opuszczamy łódź. Z porady mojego towarzysza wkładam obuwie, przygotowane umyślnie dla mnie „zori”, czyli słomiane sandały. Skała jest bardzo oślizgła. Suni idą boso. Jak pójdziemy dalej, jest dla mnie zagadką. Liczne bowiem kupki kamyczków, ułożone są tak blisko siebie, że nigdzie nie ma miejsca dla stopy.
— Mada michi ga arimasu — woła żeglarka, prowadząc nas. — Tu jest ścieżka!
Idąc za nią, przeciskamy się pomiędzy murami groty na prawo, a olbrzymimi blokami skał na lewo i między kupkami kamieni odkrywamy bardzo, bardzo wąskie, wolne przejście. Staramy się iść bardzo ostrożnie; gdybyśmy rozrzucili którą z wież, jakżeby małe duchy płakały. Posuwamy się więc wolno i uważnie przez pieczarę, do miejsca wolnego od kamyków i pokrytego cienką warstwą piasku. W piasku tym odkrywam odciski maleńkich, nagich stóp dziecięcych, na dwa lub trzy cale długie — ślady stóp dziecięcych duchów.
Gdybyśmy byli wcześniej przyszli, mówi żeglarka, widzielibyśmy ich więcej. W nocy, gdy ziemia w grocie przepojona jest wilgocią, cieknącą ze skał i od rosy, ślady na piasku utrwalają się lepiej, ale przychodzi upał dnia, piasek i skały wysychają i ślady znikają. Rzeczywiście, widać tylko trzy ślady, są jednak niezwykle wyraźne. Jeden jest zwrócony ku grocie, dwa inne ku morzu. Tu i owdzie na szczerbach skał, dokoła groty, stoją maleńkie „zori”, dziecięce słomiane sandały, podarunki pielgrzymów, aby maleństwa nie raniły sobie nóżek o ostre kamienie. Ale tajemnicze trzy ślady nóżek są odciskiem stóp bosych.
Idąc dalej pomiędzy kamykami z niezmierną ostrożnością przechodzimy wnętrze groty i docieramy do posągu Jizo. Jest to w granicie rzeźbiona Jizo, w pozycyi siedzącej. W jednej ręce trzyma mistyczny klejnot, którego mocą wszystkie życzenia mogą być spełnione—w drugiej shakujo, czyli kij pielgrzymi. Przed nią stoi mała torii z jednym gohei. Widocznie to miłe bóstwo niema nieprzyjaciół między wyznawcami innej wiary. Do nóg tej miłośniczki dzieci schylają się obie wiary we wdzięcznym hołdzie.
Mówię do nóg, ale ta podziemska Jizo ma tylko jedną nogę. Rzeźbiony lotos, na którym siedzi, jest rozbity i uszkodzony i brakuje dwóch wielkich liści kwiatu. Jedna stopa, która na takim liściu spoczywała, jest oberwana. Na moje pytanie dowiaduję się, że jest to dzieło fal. W czasach wielkich burz wdziera się morze do groty, straszne jak oni (djabeł), i niszczy na drodze swojej wszystkie budowle z kamyków. Ale zaraz, pierwszej cichej nocy po burzy, wraca wszystko do pierwotnego stanu.
Wnętrze groty wygląda jak olbrzymia, ziewająca paszcza. Od tego olbrzymiego portalu, poziom groty obniża się jeszcze bardziej, spada w głębokie, i ciemne wnętrze, gdzie po przyzwyczajeniu się oka do zmroku, widać większe stosy kamyków; w jednym z zakątków groty uśmiechają się trzy Jizo; każda ma torii przed sobą. Tutaj pierwszy raz zdarza mi się nieuważnie zburzyć ułożoną wieżę z kamyczków, a zaraz potem drugą, prawie równocześnie psuje mój kurumaga trzecią. Musimy za to zbudować sami sześć nowych (podwójną ilość tego, cośmy zburzyli). Podczas gdy oddajemy się tej pracy opowiada nam żeglarka o dwóch rybakach, którzy musieli całą noc w pieczarze spędzić i słyszeli szmer i gwar, oraz głośne rozmowy wielkiej, niewidzialnej gromady dzieci.
Tylko w nocy budują dzieci swoje wieże u stóp Jizo. Mówią, że każdej nocy kamyki są zmieniane. Na moje pytanie, dlaczego nie pracują w dzień, kiedy ich i tak nikt zobaczyć nie może, odpowiada mi: — Mogłaby je zobaczyć O-hi-san, bogini słońca, której umarli bardzo się boją.
Na moje dalsze pytania, dlaczego przychodzą od morza, nie otrzymuję zadawalającej odpowiedzi. Ale, prawdopodobnie, szczególna fantazya ludu wiąże się, jak i gdzieindziej, z prymitywnem pojęciem o tajemniczym związku państwa wody, z państwem śmierci. Szesnastego dnia, siódmego miesiąca, po skończonem święcie dusz, wracają duchy do swego państwa przez morze, na maleńkich, uroczych łódeczkach. Gdy puszczają nawet na rzekę takie łódki albo latarnie, w celu oświetlenia powrotnej drogi duchom, albo gdy kochająca matka rzuca sto obrazków Jizo na wodę bieżącą, to zawsze z wiarą w duszy, że wszystka woda płynie do morza, a morze sięga w daleki kraj podziemny.
Kiedyś, w przyszłości, dzień dzisiejszy stanie mi niezawodnie żywo w pamięci. Dzień, pełen wizyi i dźwięków, z ciemną pieczarą, ze stosami drobnych kamyczków, ginących w głębiach ciemności, z drobnymi maleńkimi śladami bosych stóp dziecięcych i tajemniczo uśmiechające się statuy i stłumione łoskoty fal, obijające się echem o ściany groty, rozpraszające się w wielki, tajemniczy szept, niby głosy w Sai-no-Kawara (miejsce gdzie przebywają dzieci po śmierci).
Przez granatowo czarną zatokę płyniemy ku skalistemu wybrzeżu Kaga-ura.
Podobnie jak w Mitsu-ura, całe wybrzeże pokryte jest łodziami, zwróconemi „dziobem“ ku morzu; po za jednym szeregiem jest drugi szereg, tak, że z trudnością przedzieramy się ku małym uśpionym uliczkom. Wszystko zdaje się spać. Jedyna żywa istota, którą tu widzimy, jest kot, siedzący na sterze łodzi; kot o długim ogonie. Niełatwo jest odnaleźć jedyną, znajdującą się tu gospodę, nigdzie niema napisów, a każdy dom wygląda na prywatne mieszkanie rybaka albo fermera. Ale miejscowość godna jest widzenia. Zewnętrzne fasady domów pokryte są rodzajem żółtych stuków, a ten jasny, ciepły ton, w świetle błyszczącego, błękitnego dnia, nadaje maleńkim uliczkom przedziwnie wesoły wygląd.
Wreszcie odnajdujemy gospodę, ale musimy długo czekać, zanim możemy wejść. Wszystko zdaje się spać, albo też niema nikogo, jakkolwiek wszystkie okna i drzwi są otwarte. Widocznie w Kaga-ura niema wcale złodziei. Hotel leży na niewielkiem wzniesieniu i ma wejście od głównej ulicy, po dwóch kamiennych schodkach. Po drugiej stronie ulicy widzę świątynię sekty Shinto i świątynię sekty Zen, prawie jedna obok drugiej.
Wreszcie na ulicy, biegnąc do hotelu, ukazuje się młoda, ładna dziewczyna, obnażona do pasa, kłania nam się wdzięcznie i znika wewnątrz domu. Jest to służebna gospody, O-kayo-San, co oznacza „rok szczęścia“.
Po chwili ukazuje się na progu ubrana w piękne kimono i zaprasza nas do wejścia, co chętnie czynimy. Pokój jest czysty i obszerny, na ścianach wiszą shintoistyczne kakemona, a w jednym rogu widzę bardzo piękny zen-butsudan, czyli ołtarz domowy. (Formy ołtarza i rodzaj zawartych w nim przedmiotów zmieniają się według sekty wierzących).
Nagle spostrzegam, że w pokoju robi się ciemno, a, obróciwszy się do drzwi i okien, widzę, że wszystkie wejścia i otwory zapełnione są tłumem ciekawych, którzy przyszli mnie oglądać. Nie byłbym nigdy przypuszczał, że w Kaga-ura może być tyle ludności.
W czasie gorącej pory roku, domy japońskie są zupełnie otwarte, wszystkie shoji — papierowe, przesuwane ściany, które służą za okna, wyjęte i wszystkie fusuma, papierowe ściany, oddzielające jedną izbę od drugiej, usunięte. Pomiędzy dachem i podłogą zostaje tylko rusztowanie. Mieszkanie jest wprost pozbawione zupełnie ścian i może być całkowicie widziane. Gospodarz, chcąc uwolnić się od tłumu, zasuwa frontową ścianę. Uśmiechnięta, milczącą gromada ludzi przechodzi na drugą stronę. I ta strona zostaje zamknięta. Wówczas tłoczą się na prawo i na lewo, tak że i te dwie ściany muszą być zasunięte, wskutek czego robi się nieznośnie gorąco. Tłum podnosi łagodny protest przeciw takiemu postępowaniu.
Rozgniewany gospodarz mówi do ludu, argumentując, ale nie podnosząc głosu zupełnie (nigdy u tego ludu nie słyszy się podniesionego głosu w gniewie).
— Co tu macie ciekawego do widzenia — przemawia.
To przecież nie teatr.
Tu przecież niema żadnych komedyantów, żadnych siłaczy;
Cóż to za uciecha?
Nic, gość tylko.
Teraz jest czas wieczerzy, nie należy się przyglądać.
Będziecie mieli czas na patrzenie, gdy wysoki gość będzie odjeżdżał.
Z zewnątrz odzywają się słodkie, śmiejące się głosy z prośbą, ale serce gospodarza nie daje się tak łatwo skruszyć. I oni mają swoje argumenty.
— Oba-San!
— O-Kayo-San! Otwórz Shoji! Chcemy widzieć!
— Cóż to złego, przecież patrząc, nie możemy nikomu uczynić krzywdy, nie należy tak robić jak ty.
— A więc otwieraj prędzej.
Co do mnie, chętnie zaprotestowałbym przeciw takiemu postępowaniu gospodarza, gdyż niema nic obrażającego, ani przykrego w tem wpatrywaniu się niewinnej i łagodnej rzeszy ludzi, ale ponieważ widzę, że dla właściciela jest to osobiście nieprzyjemnem, nie mieszam się więc wcale. Jednak tłum się nie rusza. Przeciwnie, skupia się jeszcze bardziej, aby mojego odejścia nie przeoczyć. W tylnej ścianie domu jest okno, którego papier ma kilka otworów, a w każdym otworze widzę oko. Gdy się zbliżam do okna, mali ciekawscy osuwają się na ziemię z kaskadami śmiechu i odbiegają. Ale wkrótce powracają napowrót. Można sobie wyobrazić tę cudowną rzeszę, prawie samych chłopców i dziewcząt, z powodu upału pół nagich, ale świeżych i różowych jak pąki kwiatów. Prawie wszystkie twarze są niezwykle ładne, zaledwie kilka można nazwać brzydkiemi. Ale gdzie są mężczyźni i stare kobiety? Ludność ta wydaje się być nie z Kaga-ura, ale raczej z Sai-no-Kawara. Chłopcy wyglądają jak małe Jizo.
Podczas jedzenia zabawiam się, wkładając w otwory papieru gruszki i małe kawałki rzodkwi. Na razie widzę wzdraganie się i słyszę srebrny chichot, ale po chwili przesuwa się sylwetka maleńkiej ręki i gruszka znika. Potem znika druga, ale tak delikatnie brana, jakby ręką ducha. Nieśmiałość rozprasza się zupełnie, pomimo usiłowań starej kobiety, która chcąc podnieść panikę, woła: — „Ma-hotsukai! Czarownik“!
Gdy wieczerza się kończy i ściany zostają odsunięte, jesteśmy już wszyscy dobrymi przyjaciołmi. Tłum zajmuje swoje cztery dawne posterunki i przygląda się dalej w milczeniu. Nigdy nie widziałem tak uderzającej różnicy pomiędzy wyglądem ludności dwóch wiosek, jak między młodzieżą Mitsu-ura, a Kaga. A jednak te dwie wioski są zaledwie o dwie godziny drogi od siebie oddalone. W wewnętrznej Japonii, podobnie jak na pewnych wyspach Wschodnich Indyi, ujawniają się rozmaite typy w miejscowościach mało od siebie odległych. Z tej strony gór ludność może być szczególnie pociągająca, podczas gdy po drugiej stronie jest wprost odpychająca. Ale nigdzie, w całym kraju nie widziałem tak pięknej młodzieży, jak w Kaga-ura.
— Czas będzie patrzeć, gdy wysoki gość będzie odjeżdżał“.
Gdy powracamy do zatoki, łączy się z nami cała Kaga-ura, nawet najstarsi ludzie wioski, dotąd niewidziani. Ale nie słychać żadnego gwaru, oprócz klapania get. Tak eskortowani dobijamy do łodzi. Na wszystkie, na brzeg wyciągnięte łodzie, wdrapują się zwinnie, żeby przypatrzyć się jeszcze „cudownemu dziwowi, któremu nie robi się żadnej krzywdy patrzeniem”. Wszyscy uśmiechają się, ale nie mówią ani słowa, nawet sami do siebie. A mnie się zdaje, że śnię jakiś sen miękki i słodki i cudowny, bo wszystko to jest zupełnie jak sen. A gdy już wypływamy na lśniącą, błękitną wodę, patrzę jeszcze za siebie, na ciągle czekającą i spoglądającą rzeszę ludzi, stojącą w wielkiem półkolu łodzi, na sterczące na burtach dzieci, o czarnych i nieruchomych głowach w słońcu; na słodkie twarzyczki chłopców, z uśmiechem Jizo i z łagodnemi, czarnemi oczami, które niezmordowanie patrzą „na dziw, któremu żadnej krzywdy patrzeniem zrobić nie można“. Gdy obraz ten już znika i maleje do objętości kakemono, mam jedno tylko, niestety próżne, pragnienie, abym tę wizyę ostatnią zabrać mógł z sobą i zatrzymać ją przy sobie, aby jej widokiem znów serce moje kiedyś rozweselić.
Chwila jeszcze i za skrętem skały znika Kaga-ura z przed moich oczu na zawsze. Tak mija wszystko.
Zaprawdę, te wrażenia, które w naszej pamięci najczęściej się odnawiają są najpierzchliwsze: przypominamy sobie więcej momentów, niż minut, więcej minut niż godzin, a któż potrafi dzień cały wspomnieć? Suma szczęścia, doznanego w życiu, jest we wspomnieniu dziełem sekundy. Cóż jest bardziej pierzchliwe, nad uśmiech? A jednak — kiedyż umiera wspomnienie minionego uśmiechu? Albo miękka tęsknota, która to wspomnienie budzi? Żałość po stracie pewnego, indywidualnego uśmiechu jest w naturze ludzkiej ogólna, ale żal za uśmiechem pewnego całego ludu, za uśmiechem, który był pojęty jako przymiot abstrakcyjny, jest napewno tylko rzadkiem uczuciem, które może obudzić jedynie lud na wschodzie, lud uśmiechający się wiecznie, jak jego własni bogowie z kamienia.
Jednocześnie przychodzi mi na myśl okrutna legenda buddhyjska.
Raz uśmiechnął się Buddha, a promień jego uśmiechu rozjaśnił światłem liczne światy. Ale głos jakiś zabrzmiał i rzekł: „To nie jest rzeczywistość i trwać nie może“!
I światło zgasło.
Bóg z Mionoseki nienawidzi jaj, jaj kurzych. Również nienawidzi kur i kurcząt, a kogutem gardzi najbardziej ze wszystkich stworzeń. Dlatego w Mionoseki niema ani kur, ani kurcząt, ani kogutów, ani jaj. Nie można tam wcale dostać potrawy z kury, choćby za dwadzieścia razy większą zapłatę w złocie, niż jest warta.
Żadna łódź, barka, żaden parowiec nie odważy się przywieźć do Mionoseki nawet piór kurzych, nie mówiąc już o jajach. Mówią nawet, że jeżeli kto rano jadł jaja, nie powinien tego dnia odwiedzać Mionoseki, gdyż wielkie bóstwo jest patronem żeglarzy i władcą burz i biada okrętowi, który zbliża się do jego świętości choćby z zapachem jaj.
Pewnego razu zdarzyło się, że mały okręcik, kursujący codziennie pomiędzy Matsuą a Mionoseki, spotkała na morzu ogromna burza. Załoga poznała odrazu, że na okręt musiało się dostać bez wiedzy coś, czego brać nie było wolno. Pytano wszystkich pasażerów, ale napróżno. Wreszcie kapitan odkrył, że na cybuchu małej metalowej fajeczki, którą palił jeden z mężczyzn, a palił mimo grożącej śmierci, jak prawdziwy Japończyk, był wizerunek piejącego koguta. Naturalnie fajkę wyrzucono z okrętu, a fale uspokoiły się natychmiast i okręt bez przeszkody już dopłynął do świętego portu, zarzucając kotwicę przed wielką torii miejsca świętego.
Jaka jest przyczyna, że kogut jest przez wielkie bóstwo wyklęty i wypędzony na zawsze z jego państwa, o tem krążą rozmaite legendy; ale istotna treść jest mniej więcej taka: Jak czytamy w Kojiki, Koto-shiro-nushi no Kami, syn wielkiego bóstwa z Kizuki, chodził do przylądka Miho na łowy ptactwa i ryb. Z innych również powodów przywykł oddalać się z domu w porze nocnej. Przed brzaskiem dnia jednak musiał powracać do domu. Zaufanym jego sługą był kogut, którego obowiązkiem było piać, gdy godzina powrotu się zbliżała.
Pewnego dnia zdarzyło się, że kogut zapomniał wykonać to, co do niego należało, a bóg, śpiesząc do łodzi, zapomniał wioseł i musiał rękami wiosłować, a ryby gryzły go w palce.
W Yasugi, w małem, pięknem miasteczku, zbudowanem na lagunach Naka-Umi, którędy prowadzi nasza droga do Mionoseki, bóg Koto-shiro-nushi no Kami jest również gorliwie przez lud czczony.
Mimo to w Yasugi jest sporo kur i kogutów, a piękniejsze jaja trudno gdzieindziej znaleźć. Lud z Yasugi twierdzi, że dla bóstwa lepiej jest, gdy się jaja zjada, gdyż tym sposobem tępi się nieprzyjaciela.
Przy pięknej pogodzie podróż parowcem z Matsuy do Mionoseki jest cudowna. Wypłynąwszy z pięknych lagunów Naka-Umi na pełne morze, jedzie się wzdłuż wybrzeża Izuma. Jest to wybrzeże wysokie, pełne skał i pagórków, wystających wprost z morza. Zielone aż po szczyty, układające się tarasami, mają wygląd zielonej piramidy schodów. Szczególny układ skał wybrzeża każe się domyślać starych, wygasłych wulkanów. Na prawo, daleko, daleko po za błękitną wodą, rysuje się długi, niski brzeg Hoki, delikatny jak srebrna wstążka, opasująca niebieską toń morza. A po za tem zielone linie lasów i pagórków, i wyniosły kształt Daisen, ze szczytem, pokrytym wiecznym śniegiem.
Płyniemy blisko godzinę pomiędzy Hoki a Izumo. Od czasu do czasu śród zielonego, skalistego wybrzeża po lewej stronie, wygląda ku nam pustkowie. Prawe wybrzeże jest bez zmiany. Nagle rozlega się gwizd, skręcamy do stóp skalistego przedgórza i wjeżdżamy w jedną z najpiękniejszych zatok, jakie sobie można wyobrazić. Muszlowaty wykrój wybrzeża półkolista, czysta, głęboka zatoka, otoczona skalistemi, lesistemi wzgórzami. Dokoła zatoki przedziwne, japońskie miasteczko Mionoseki.
Nie jest to zwyczajne wybrzeże, ale półkole skalistych narzutów, na których stoją domy, po za domami zieleń świętych pagórków, z pośród których tu i owdzie strzelają dachy świątyni. Od tylnej części każdego domu prowadzą schody do morza, a do każdych drzwi przymocowana jest łódź na łańcuchu. Wylądowujemy obok wielkiej świątyni Miojinja. Długie, brukowane avenue prowadzi aż po sam brzeg wody, gdzie u kamiennych schodów stoją także łodzie. Patrząc w perspektywę tego długiego wejścia, widzi się w dali kamienne torii, kolosalne kamienne latarnie i dwa wspaniałe, na wysokich postumentach, rzeźbione siedzące lwy, Karashishi, które z wysokości piętnastu stóp spoglądają na lud. Po za tem widać bramy zewnętrznego podwórza świątynnego, dachy wielkiej hali do modlitwy i podziurawione słupy jeszcze wyższego Go-Miojin, samego świętego ołtarza, na tle zielonych pagórków.
Malownicze dżonki stoją szeregiem z zarzuconą kotwicą. Są także dwa okręty nowej konstrukcyi, okręty z Osaka. Jest piękny most, przerzucony na maleńką wysepkę, na której stoi ołtarz Benten, bogini wody.
Jestem bardzo ciekawy, czy uda mi się dostać jaj tutaj. Z niewinną miną, ale chytrem sercem zwracam się do ładnej dziewczyny obsługującej gospodę Shimaya i zdradliwe pytanie:
— Ano ne! tamago wa arimasen-ka? — (Czy nie mógłbym dostać jaj, panienko)?
Z uśmiechem Kwan-on odpowiada:
— Hé! Ahiru no tamago ga sukoshi gozarimasu. — (Owszem, jest kilka jaj kaczych).
Co za niespodzianka! Kacze jaja!
Kaczek jednak niema tu wcale, gdyż niezbyt podobałoby się im życie w mieście, gdzie jest tylko głęboka woda. Wszystkie jaja pochodzą z Sakai.
Uroczy ten mały hotelik, z którego górnych pokoi widać wodę, leży na końcu sierpowatego Mionoseki, na drugim zaś końcu leży Mjojinja, tak, że chcąc się dostać do świątyni, trzeba przejść wzdłuż całe miasto, albo popłynąć łódką. Ale całe miasto godne jest widzenia. Zbudowane jest tak ciasno pomiędzy morzem a górami, że jest tylko jedna otwarta ulica, a i ta jest tak wąska, że z drugiego piętra, po stronie morza, mógłby przeskoczyć mężczyzna na drugie piętro po stronie gór. Jest jednak ciasnotą swoją niezwykle malownicza, z politurowanymi balkonikami i rozwieszonemi, zapełnionemi pismem draperyami. Od tej głównej ulicy biegnie kilka maleńkich uliczek na dół do wody, gdzie kończą się schodami.
Przed odwiedzeniem świątyni nie mogę oprzeć się pokusie odświeżenia moich członków, i wyszedłszy od tylnej części hotelu, wskakuję do dwanaście stóp głębokiej wody i opływam port. W drodze do Miojinja spostrzegam mnóstwo małych sklepików, z przedziwnymi koszykami i przedmiotami z bambusu, wystawionymi na pokaz. Piękne wyroby z bambusu są głównym produktem Mionoseki i prawie każdy zwiedzający to miasto kupuje taki przedmiot, aby go zawieźć do domu.
Miojinja w architekturze nie jest tak okazała jak inne świątynie Shinto w Izumo, wewnętrzne dekoracye nie zasługują także na szczególny opis. Ale wejście przez szeroką, spadzistą powierzchnię bruku, po pod granitowem torii, między kamiennymi lwami i latarniami, oddziaływa imponująco. Wewnątrz właściwego podwórza niewiele jest do widzenia oprócz wspaniałych miednic z masywnego bronzu, które musiały kilka tysięcy yen kosztować. Są to wota. Zbiór skromniejszych wotów znajduje się w Shamusho czyli kancelaryi, budynku na prawo od hali modlitw: cała serya cudownie rysowanych obrazów, o przedziwnym kolorycie, przedstawiająca okręty podczas burzy, prowadzone do portu przez ochronną siłę Koto-shiro-nushi no Kami. Są to podarunki żeglarzy.
Ofuda nie są takie jak w innych sławnych świątyniach Izumo, ale jest wielki popyt na nie. Te białe, ledwie kilka rin kosztujące paski papieru, z wypisanemi na nich imionami bogów i kilkoma słowami przyrzeczenia, przywiązuje się do bambusowych kijków, a ogradza niemi pola.
Bardziej ciekawe od ofuda w Miojinja, są Yoraku, wota wiszące w Hojinji, w świątyni sekty Zen, na szczycie pięknego wzgórza. Przed ołtarzem, na którym znajduje się trzydzieści trzy postacie Kwan-on, owej bogini łaski, która przedstawia ideał tego wszystkiego, co w japońskiem pojęciu dziewczęcem jest wdzięczne, czyste i słodkie — widzi się całą masę szczególnych, kolorowych, dziwnych przedmiotów, zwieszających się od poczernionego stropu; są tu setki piłek pluszowych, setki pstrych kłębków bawełny wszelakiej barwy, pasma jedwabiu, wzory tkanin jedwabnych i wełnianych, haftowane sakiewki o kształcie wróbla i innych żyjących stworzeń, oraz liczne roboty ręczne. Wszystko, są to wota uczennic, małych dziewczynek, dla pełnej łaski, dobrotliwej matki miłosierdzia. Gdy tylko mała dziewczynka nabierze pojęcia o tkaniu, szyciu lub haftowaniu, zanosi swoje pierwsze udane dzieło do świątyni, jako dar dla słodkiej bogini„ „która ma piękne oczy” — „dla tej, która na głos modlitwy patrzy na dół“. Nawet dzieci z ochronki przynoszą swoje pierwsze robótki z papieru, rozmaite figurki, wyplatane drobnymi różowymi paluszkami.
Podczas dnia Mionoseki jest zupełnie spokojne i ciche. Tu i owdzie tylko zadźwięczy śmiech dziecka, albo odezwie się piosenka żeglarza, wiosłującego na łodzi tak dziwnej, jakiej nigdzie nie widziałem — łodzi, tak ciężkiej, że potrzeba dziesięciu mężczyzn, aby ją ruszyć z miejsca. Stoją zazwyczaj nago, poruszając wiosłami przekątnej rękojeści. (Wyobraźcie sobie literę T, której dolna część wydłużona jest w wiosło). Przy każdem odbiciu opierają się nogą o brzeg, aby uderzeniom wiosła dodać więcej siły, a w pauzach nucą w szczególny sposób melodyę, przypominajacą mi starohiszpańską, kreolską pieśń, którą gdzieś na wodach Indyi wschodnich słyszałem.
A—ra—ho—no—san—no—sa,
I—ya—ho—en—ya!
Ghi!
Ghi!
Śpiew zaczyna się od wysokiej, długiej nuty, prawie z każdą sylabą, staje się lżejszą, cichszą, wreszcie zamienia się w prawie niedosłyszalne mruczenie — potem następuje uderzenie „Ghi! ghi!“
W nocy Mionoseki jest jednym z najweselszych i z najbardziej ruchliwszych portów wschodniej Japonii. Od jednego końca sierpu do drugiego, odbijają się w wodzie światła shoku, i w całem powietrzu czuć radość świąteczną. Wszędzie słychać uderzenia tsuzumi, małych ręcznych bębenków, i słodki, zawodzący śpiew dziewcząt, brząkanie instrumentów, klaskanie w dłonie podczas tańca, krzyki, nawoływania i śmiechy grających. A wszystko to jest tylko świętem powrotu żeglarzy. Jakże mało natura żeglarzy różni się od siebie na całej kuli ziemskiej! Mówią, że każdy większy okręt, przyjeżdżający do Mionoseki, wydaje trzysta, do pięciuset yen na sake i tancerki. Modlą się więc żeglarze do wielkiego bóstwa, które nie nawidzi jaj, o wygładzenie morza i rozesłanie przyjaznego wiatru, by okręt mógł na czas i szczęśliwie przybyć do Mionoseki. Gdy jednak przybiją pomyślnie do portu, jakże skąpą jest ofiara, złożona bóstwu, a jak olbrzymia suma, wydana na tańce i gospody!
Ale wielkie bóstwo jest dobre i cierpliwe, z wyjątkiem, jeśli chodzi o jaja.
Żeglarze japońscy są niezwykle łagodni w porównaniu z naszymi i nie pozbawieni pewnej subtelności i uprzejmości. Widzę ich siedzących podczas bankietów, obnażonych do pasa, gdyż jest bardzo gorąco — w ręku trzymają wafelki tak zgrabnie, i przepijają do siebie sake tak uprzejmie, jak ludzie z lepszej klasy. Przyglądam się chętnie ich biesiadzie po przez ulicę. Być może, śmiech ich jest nieco głośniejszy, a ruchy bardziej żywe, niż zwykłych mieszczan, ale niema w nich nic nieestetycznego, ani ordynarnego. Wszyscy momentalnie milkną i stają się spokojni, gdy tylko piękna gejsza rozpoczyna swój teatralny taniec, który cudzoziemcowi z zachodu wydaje się na razie cudownem objawieniem, a w rzeczywistości nie jest niczem innem, jak zachwycającą transkrypcyą z legend i historyi, mową żywego wdzięku i poezyi kobiecego uśmiechu. Im więcej wina płynie, tem biesiada staje się radośniejsza, i tak trwa, dopóki senność nie ogarnie wszystkich pod wpływem sake, i jeden gość za drugim nie odejdzie z uśmiechem. Niema nic weselszego i milszego nad tę wieczorną zabawę. A jednak majtkowie w Japonii uchodzą za klasę szczególnie dziką i prostą. Jakże w obec tego osądzonoby naszych majtków w tym kraju?
Jestem już czternaście miesięcy w Izumo, a nie słyszałem jeszcze podniesionego w gniewie głosu, nie byłem świadkiem żadnej sprzeczki, nie widziałem, aby jeden człowiek uderzył drugiego, lub mąż krzyknął na żonę, albo żeby matka dała klapsa dziecku. Podczas całego mego pobytu w Japonii, nigdzie nie spotkałem gburowatości, z wyjątkiem portów otwartych, gdzie ubogie klasy, przez kontakt z Europejczykami, zdają się tracić swoją wrodzoną uprzejmość, narodowe zwyczaje, a nawet umiejętność wygodnego używania życia.
Wczoraj widziałem żeglarzy starej Japonii, dzisiaj będę miał sposobność oglądania żeglarzy nowej Japonii. Wielkie wrażenie zrobiła tutaj, w tym małym porcie wiadomość o cesarskim okręcie wojennym. Nikt nie traci sposobności, aby go zobaczyć, wszystkie więc długie łodzie, które dotąd leżały przywiązane na uliczkach, popłynęły, pełne ciekawości, w stronę żelaznego kolosu, krążownika pierwszej klasy, z załogą pięciuset majtków. Wsiadłem i ja do owej, godnej podziwu łodzi, poruszanej przez dziesięciu silnych nagich mężczyzn, z ogromnemi wiosłami, a raczej łopatami. Nie jestem jednak sam, — zaledwie że znajduję odrobinę miejsca do stania, tak łódź przepełniona jest pasażerami wszelakiego wieku, przeważnie kobietami. W chwili, gdy mamy ruszać, wskakuje w ostatnim momencie spóźniona tancerka z niebezpieczeństwem życia w napchaną ludźmi łódź, i parzy sobie ramię o moje cygaro. Staram się nią zająć, ona jednak śmieje się wesoło z mojej troskliwości, a wioślarze poczynają swój melancholijny, usypiający śpiew.
A—ra—ho—no—san—no—sa,
I—ya—ho—en—ya!
Ghi!
Ghi!
Trzeba się było porządnie napracować, aby się do tego olbrzyma dostać, który stoi nieruchomo na słonecznej wodzie, otoczony tylko leciuchną smugą dymu jego potężnych, drzemiących maszyn.
Jest to okręt Tenshi-Sama, syna Nieba. Niby dzieci, podziwiają wszyscy kotły i wieżyczki ze stali, olbrzymie armaty, potężne łańcuchy i ponurą surową załogę, w białych uniformach, która bez uśmiechu spogląda na to całe przedstawienie ludu na morzu. Wprawdzie są to także Japończycy, ale wskutek jakiegoś tajemniczego procesu zamienieni z wyglądu na obcych. Tylko doświadczone oko rozpoznać może narodowość tych uzbrojonych marynarzy.
Gdyby nie broń cesarska i błyszczące ideogramy u steru, możnaby myśleć, że ma się przed sobą włoski albo hiszpański okręt wojenny i załogę romańską.
Niemożliwe jest dostać się przez tłum. Żelazne schody przedstawiają jeden nieskończony łańcuch czepiających się ciał, chłopców w niebieskich ubraniach, starych mężczyzn, z małym siwym opuszczonym warkoczem, trwożliwych, młodych matek z pełnym ufności śmiejącym się dzieckiem na plecach, wieśniaków, rybaków, tancerek, trzymających się silnie liny. Pną się jak muchy. Ktoś im powiedział, że trzeba czekać piętnaście minut. Czekają więc z pełną uśmiechu cierpliwością, a po za niemi, w łodziach, czekają setki innych, przypatrując i dziwiąc się.
Zanim jednak upłynęło piętnaście minut, głos jakiś z pokładu niweczy całą nadzieję: „Mo jikan ga naikara, miseru koto dekimasen! (Niema więcej czasu na oglądanie!)“.
Okręt odpływa. Z tłumu, uczepionego liny i czekającego spokojnie w łodziach rozlega się jednogłośnie żałośliwe „Aa!“ oraz wymówki: „Gun-jin wa uso iwanuka to omaya! — uso-tsuki dana aa! so dana!“ Ktoby myślał, że żołnierze kłamią i jednym pozwolą, a drugim nie. „Aa!—aa!“ Żołnierze jednak muszą być przyzwyczajeni do tego, gdyż nie otwierają ust nawet.
Trzymamy się jednak blisko krążownika, ażeby przypatrzyć się spiesznie schodzącym do swych łodzi, zobaczyć imponującą robotę wyciągania łańcuchów z kotwicami, zręczne drapanie się i skakanie majtków przez burt, odwiązujących i przymocowujących jakieś przyrządy. Jednemu z nich spada czapka do morza, a między łodziami wszczyna się istna walka o honor wyłowienia jej.
Z pokładu wychylony marynarz, zwraca się do swego towarzysza i mówi do niego półgłosem: „Aa! gwaikoujin dana! — nani shi ni kite iru daro“. Drugi odpowiada: „Jasu-no-senkyoshi daro“.
Mój japoński kostjum nie zwodzi ich; odkrywają we mnie cudzoziemca; jednak broni mnie przed podejrzeniami, że jestem misyonarzem. Nagle rozlega się wołanie: „Abonai! (Baczność!)” Małe łodzie rozbiegają się i uciekają w dal. Naszych dziesięciu wioślarzy pochyla się nad olbrzymiemi wiosłami i kontynuują swój melancholijny śpiew.
Gdy tak wracamy do portu, przenika mnie myśl o niezmierzonych kosztach takiego dziwowiska, któreśmy widzieli. Ten wspaniały potwór ze stali i z pary, z całą swoją skomplikowaną maszyneryą zniszczenia, opłacany jest przez miljony, owe miljony, które, wieki całe klęcząc, uprawiają swoje pola ryżowe, a nigdy nie mogą przyjść nawet do tego, aby módz spożywać swój ryż własny. Ileż tańsze musi być pożywienie ich, z którego żyją, — a jednak — ażeby to skąpe mienie obronić, trzeba powołać do życia takie narzędzia mordercze — monstrualne dzieła nauki, obliczone matematycznie ku zniszczeniu.
Jakże przedziwnie wygląda Mionoseki z oddali, drzemiące u stóp swoich świętych pagórków. — Prastare Mionoseki, ze swoimi lwami kamiennymi i bóstwem, nienawidzącem jaj.
Cudne, fantastyczne Mionoseki! Znowu zbliżamy się do starych, omszałych łanów kamiennych; jedna mila po błyszczącej toni morza i powracamy znów tysiąc lat wstecz. Oglądam się za siebie, aby jeszcze raz spojrzeć na miejsce owej wizyi — i nie widzę nic, wszystko zniknęło, tylko gładkie zwierciadło morza, pod błękitnym stropem nieba. — I oto właśnie, po za przedgórzem, w dali, biała plama: żagiel dżonki. Horyzont znów wolny. — Zniknęła — ale jak szybko — przelotnie — dziewiętnaście węzłów na godzinę. Oh! Koto-shiro-nushi no Kami. Pewno będą jaja na brzegu!
Klatka Kusa-hibari[15] ma dokładnie dwa japońskie cale wysokości i półtora szerokości. Maleńkie, drewniane drzwiczki, które obracają się na gwoździu, są zaledwie tak wielkie, że możesz przez nie wsunąć tylko koniec małego palca. Dla niego jednak jest w klatce dosyć miejsca do skakania, latania i chodzenia. Jest on bowiem tak maleńki, że musisz dobrze przez brązową, gazową siatkę się wpatrzyć, by go dostrzedz. Ja muszę klatkę kilkakrotnie w świetle obrócić dokoła, zanim mi się uda go wyszukać. Najczęściej znajduję go w górnym kącie, wiszącego u sufitu gazy.
Wyobraź sobie stworzonko, wielkości zwyczajnego moskita, z czułkami wiele dłuższemi od reszty ciała, pokrytemi tak delikatnem uwłosieniem, że, trzymając pod światło ledwie je możesz rozróżnić. Japońska jego nazwa jest „Kusa-Hibari“, czyli skowronek polny, a targowa jego cena jest dwanaście cent, to jest więcej, niż wynosi waga zwierzątka w złocie. Dwanaście cent za takiego komara!
W dzień śpi, albo siedzi zamyślony, jeżeli nie jest zajęty jajeczkami roślin, albo ogórków, które mu się codziennie rano przynosi do klatki. Opieka i wyżywienie go są nieco trudne — i, gdybyś go mógł zobaczyć, wydało by ci się wprost śmieszne, jak można dla takiej drobnej istoty zadawać sobie tyle trudu.
Codziennie jednak po zachodzie słońca budzi się jego maleńka dusza i wówczas cały pokój napełnia się niewypowiedzianie delikatną, cudownie słodką muzyką — cieniusieńkim, srebrnym, drżącym trelem, słodkim jak harfa eolska. Im ciemniej się robi, tem subtelniejszy, głębszy staje się jego głos. Czasem rozbrzmiewa tak, że zdaje się, że dom cały drży, to znów łagodnieje, wyciągając się cieniutko jak nitka, w ledwie dosłyszalny ton. Jednak, głośny, czy cichy, wywiera zawsze pociągający urok.
Całą noc śpiewa tak mały drobiazg, milknie dopiero, gdy głosy świątyni oznajmiają wschodzący ranek.
Słodki ten śpiew jest miłością, miłością ku czemuś niewidzianemu i nieznanemu. Niemożliwem jest, aby ta śpiewająca istota znała lub widziała przedmiot uczuć swoich. Nawet jej poprzednicy, całe pokolenia wstecz, nie wiedzieli nic o nocnem życiu pól i o potędze miłości w śpiewie. Urodzili się w klatce, w sklepie przekupnia i w klatce żyli. Ale śpiew maleńkiego stworzenia jest śpiewem rasy, istniał już przed miriadami lat, brzmiał bez zarzutu, jakby wystudyowany w każdym tonie. Oczywiście nie jest to śpiew wyuczony. Jest to śpiew wspomnienia, organicznie związanego z jego istotą, głębokiego zasłoniętego wspomnienia, o miljardach istot, które przeszły w sznurze pokoleń, podczas gdy jego dusza w ciszy nocnej dźwięczała już wśród zwilżonych rosą traw pagórka. Wówczas niósł jego śpiew miłość i śmierć. Wspomnienie śmierci wygasło, ale wspomnienie miłości żyje, dlatego śpiewa, tęskniąc do kochanki, która nigdy nie przyjdzie.
Tak jest tedy tęsknota jego nieświadomem spojrzeniem wstecz. Tęskni za przeszłością i błaga bogów o powrót minionych czasów. Ludzkie istoty robią to samo, sami o tem nie wiedząc. Nazywają złudzenia swe ideałami, a ideał ich jest to w gruncie rzeczy tylko przyćmienie doświadczenia rasy — marzenie. Żywa teraźniejszość ma z tem nie wiele wspólnego…
Doprawdy, nie wiele w tem mojej winy. Przestrzegano mnie, że jeżeli dam stworzonku towarzyszkę, krótko już trwać będzie śpiew jego i życie. Jednak noc w noc, jego żałosne, słodkie śpiewanie, poruszało mnie niby wyrzut sumienia, prześladowało mnie, nie dając chwili wypoczynku, sprawiając taką mękę, że postanowiłem wyszukać mu samiczkę.
Pora roku była już jednak zbyt spóźniona, nie było żadnych Kusa-hibari, ani samczyków, ani samiczek. Przekupień owadów mówił mi, śmiejąc się: „Powinien zginąć dwudziestego dnia, dziewiątego miesiąca”.
Tymczasem minął już drugi dzień dziesiątego miesiąca. Ale przekupień owadów nie wiedział, że w moim pokoju bibliotecznym stoi wspaniały piec, a temperatura wynosi stale 75° F., tak, że mój mały świerszczyk w jedenastym miesiącu śpiewał dalej. Spodziewałem się, że nawet w czasach zimna będzie żył jeszcze. Towarzysze jego dawno powymierali, tak, że nawet za pieniądze nie było można dostać samiczki.
Gdybym go wypuścił, przeżyłby ledwie jedną noc, gdyby w czasie dnia zdołał ujść licznym nieprzyjaciołom w ogrodzie, jak mrówkom, pająkom ziemnym i innym.
Wczoraj wieczorem, dwudziestego dziewiątego dnia jedenastego miesiąca, przeszyło mnie dziwne uczucie, gdym przy biurku pracował. Uczucie jakiejś pustki. Wówczas przypomniałem sobie, że mój Kusa-Hibari wbrew zwyczajowi milczy. Wstałem i znalazłem go w klatce nieżywego, leżącego obok suchych i twardych jajeczek roślinnych. Widocznie trzy lub cztery dni nie dostał pożywienia, ale jeszcze w przeddzień swojej śmierci śpiewał cudownie. Mój uczeń Aki, który lubił owady, opiekował się nim bardzo troskliwie, ale Aki wyjechał na tydzień na wieś, a opieka nad zwierzątkiem powierzona została dziewczynie służebnej, Hanie. A Hana nie okazała się zbyt troskliwa. Usprawiedliwiała się, że nie zapomniała o zwierzątku, ale że nie mogła nigdzie dostać jajeczek, nie przyszło jej zaś na myśl, aby mu dać wzamian czosnku albo kawałek ogórka.
Gniewałem się na Hanę, ale cudna muzyka zamilkła na zawsze, cisza jest mi teraz wyrzutem, a w pokoju moim jest zimno pomimo pieca.
Głupstwo jednak. Zmartwiłem dobrą dziewczynę z powodu jednego owada, który zaledwie był tak duży, jak ziarnko owsa. Jednak śmierć maleńkiej istoty przejęła mnie bardziej niż przypuszczałem. Czar jego głosu w ciszy nocnej odczuwałem głęboko. Mówił mi on o swej maleńkiej egzystencyi, która całkowicie zależała od woli mojej, jak od woli Boga, która opowiadała mi, że ten atom w maleńkiej klatce i atom duszy we mnie samym, jest tem samem wiecznem istnieniem w głębi nieskończonego wszechświata…
I pomyśleć, że to małe stworzonko żyło głodne i spragnione noc po nocy, dzień po dniu, podczas gdy myśli jego pana i boga zatapiały się w marzeniu…
A jednak, jakże dzielnie śpiewał do samego końca, do strasznego końca, gdyż poobgryzał sobie nóżki własne… Niech nam bogi wybaczą, a szczególniej Hanie.
Własne nogi zjeść z głodu, nie jest jeszcze właściwie najgorszem, co może zdarzyć się istocie żyjącej, którą bogowie obdarzyli przekleństwem śpiewu.
Są istoty ludzkie, które, aby módz śpiewać, muszą pierwej zgryźć własne serce!…
KONIEC.
- ↑ Pochodzi ze sanskryckiego „stûpa“.
- ↑ Dawny zwyczaj wkładania do trumny kobiety lusterka, a do trumny mężczyzny miecza, wyszedł już z użycia, natomiast zachował się zwyczaj wkładania pieniędzy. W tej okolicy Japonii, kładą trzy rin (Rokudo-Kane) czyli „monety trzech dróg”.
- ↑ Pierwsza strofa oryginału może dać pojęcie o rytmie Wasanu:
Kore wa kono yo no koto narazu,
Shide no yamaji no suso no naru,
Sai no Kawara no monogatari
Kiku ni tsukete mo aware nari
Futatsu ya, mitsu ya, yotsu, itsutsu,
To ni mo taranu midorigo ga
Sai no Kawara ni atsumarite,
Chichi koischi! haha koischi!
Koischi! Koischi! to naku koe wa
Konoyo no koe towa to to kawari. - ↑ Ta sama księga mówi, że gdy Ananda zapytał Buddhy dlaczego matka Mokurena cierpi w Gakido, mistrz odpowiedział, że we wczesnej młodości wzdragała się ze skąpstwa ugościć przybyłego do niej kapłana.
- ↑ Grube zasuwane sklepy, z niemalowanego drzewa, które japońskim domom służą tak za drzwi, jak i za okno.
- ↑ Machi — kawałek sztywnej tektury, albo innego materyału, przyszyty do tylnej części hakamy, dla nadania pięknych fałdów szacie.
- ↑ Rin, ⅒ centa, mała, miedziana moneta z czworokątną dziurką w środku.
- ↑ Po sanskrycku „Preta”. Wygłodzone duchy, które po śmierci karane są głodem, a które mają usta mniejsze od „końca szpilki”.
- ↑ Hyo 5⁄13 korca. Hyo oznacza także worek, który tę ilość zawiera.
- ↑ Kokuzo, jest to świecki tytuł cesarskiego posła w Kizuki. Było ich zazwyczaj dwóch, jakkolwiek jeden tylko sprawował urząd.
- ↑ Haliotis tuberculata czyli „ucho morskie”; szczególna muszla, dziurkowana, ochraniająca wewnątrz zwierzę. Ilość dziurek zależy od wieku i wielkości zawartego wewnątrz zwierzęcia.
- ↑ Tytuł Kokuzo istnieje jeszcze, jest jednak tylko honorowym tytułem i żaden urząd nie jest do niego przywiązany. Wszelkie jego religijne obowiązki, zostały oddane w ręce guji.
- ↑ Joro — kurtyzana.
- ↑ Tak się nazywa naczynie z wodą, którą wyznawcy Shinto myją ręce i usta, zanim zaczną modlić się do Kami. Mitarashi stoi przed każdą świątynią. Pielgrzymi, którzy zwiedzają Shin-Kukedo-San, muszą dopełnić tej ceremonji w skalnym źródle, zanim przestąpią świętą grotę.
- ↑ Rodzaj naszego świerszcza.