<<< Dane tekstu >>>
Autor Lafcadio Hearn
Tytuł W Mio Noseki
Pochodzenie Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1909
Druk Ed. Nicz i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Dionizy Zaleski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



W MIO NOSEKI.



Bóg z Mionoseki nienawidzi jaj, jaj kurzych. Również nienawidzi kur i kurcząt, a kogutem gardzi najbardziej ze wszystkich stworzeń. Dlatego w Mionoseki niema ani kur, ani kurcząt, ani kogutów, ani jaj. Nie można tam wcale dostać potrawy z kury, choćby za dwadzieścia razy większą zapłatę w złocie, niż jest warta.
Żadna łódź, barka, żaden parowiec nie odważy się przywieźć do Mionoseki nawet piór kurzych, nie mówiąc już o jajach. Mówią nawet, że jeżeli kto rano jadł jaja, nie powinien tego dnia odwiedzać Mionoseki, gdyż wielkie bóstwo jest patronem żeglarzy i władcą burz i biada okrętowi, który zbliża się do jego świętości choćby z zapachem jaj.
Pewnego razu zdarzyło się, że mały okręcik, kursujący codziennie pomiędzy Matsuą a Mionoseki, spotkała na morzu ogromna burza. Załoga poznała odrazu, że na okręt musiało się dostać bez wiedzy coś, czego brać nie było wolno. Pytano wszystkich pasażerów, ale napróżno. Wreszcie kapitan odkrył, że na cybuchu małej metalowej fajeczki, którą palił jeden z mężczyzn, a palił mimo grożącej śmierci, jak prawdziwy Japończyk, był wizerunek piejącego koguta. Naturalnie fajkę wyrzucono z okrętu, a fale uspokoiły się natychmiast i okręt bez przeszkody już dopłynął do świętego portu, zarzucając kotwicę przed wielką torii miejsca świętego.
Jaka jest przyczyna, że kogut jest przez wielkie bóstwo wyklęty i wypędzony na zawsze z jego państwa, o tem krążą rozmaite legendy; ale istotna treść jest mniej więcej taka: Jak czytamy w Kojiki, Koto-shiro-nushi no Kami, syn wielkiego bóstwa z Kizuki, chodził do przylądka Miho na łowy ptactwa i ryb. Z innych również powodów przywykł oddalać się z domu w porze nocnej. Przed brzaskiem dnia jednak musiał powracać do domu. Zaufanym jego sługą był kogut, którego obowiązkiem było piać, gdy godzina powrotu się zbliżała.
Pewnego dnia zdarzyło się, że kogut zapomniał wykonać to, co do niego należało, a bóg, śpiesząc do łodzi, zapomniał wioseł i musiał rękami wiosłować, a ryby gryzły go w palce.
W Yasugi, w małem, pięknem miasteczku, zbudowanem na lagunach Naka-Umi, którędy prowadzi nasza droga do Mionoseki, bóg Koto-shiro-nushi no Kami jest również gorliwie przez lud czczony. Mimo to w Yasugi jest sporo kur i kogutów, a piękniejsze jaja trudno gdzieindziej znaleźć. Lud z Yasugi twierdzi, że dla bóstwa lepiej jest, gdy się jaja zjada, gdyż tym sposobem tępi się nieprzyjaciela.
Przy pięknej pogodzie podróż parowcem z Matsuy do Mionoseki jest cudowna. Wypłynąwszy z pięknych lagunów Naka-Umi na pełne morze, jedzie się wzdłuż wybrzeża Izuma. Jest to wybrzeże wysokie, pełne skał i pagórków, wystających wprost z morza. Zielone aż po szczyty, układające się tarasami, mają wygląd zielonej piramidy schodów. Szczególny układ skał wybrzeża każe się domyślać starych, wygasłych wulkanów. Na prawo, daleko, daleko po za błękitną wodą, rysuje się długi, niski brzeg Hoki, delikatny jak srebrna wstążka, opasująca niebieską toń morza. A po za tem zielone linie lasów i pagórków, i wyniosły kształt Daisen, ze szczytem, pokrytym wiecznym śniegiem.
Płyniemy blisko godzinę pomiędzy Hoki a Izumo. Od czasu do czasu śród zielonego, skalistego wybrzeża po lewej stronie, wygląda ku nam pustkowie. Prawe wybrzeże jest bez zmiany. Nagle rozlega się gwizd, skręcamy do stóp skalistego przedgórza i wjeżdżamy w jedną z najpiękniejszych zatok, jakie sobie można wyobrazić. Muszlowaty wykrój wybrzeża półkolista, czysta, głęboka zatoka, otoczona skalistemi, lesistemi wzgórzami. Dokoła zatoki przedziwne, japońskie miasteczko Mionoseki.
Nie jest to zwyczajne wybrzeże, ale półkole skalistych narzutów, na których stoją domy, po za domami zieleń świętych pagórków, z pośród których tu i owdzie strzelają dachy świątyni. Od tylnej części każdego domu prowadzą schody do morza, a do każdych drzwi przymocowana jest łódź na łańcuchu. Wylądowujemy obok wielkiej świątyni Miojinja. Długie, brukowane avenue prowadzi aż po sam brzeg wody, gdzie u kamiennych schodów stoją także łodzie. Patrząc w perspektywę tego długiego wejścia, widzi się w dali kamienne torii, kolosalne kamienne latarnie i dwa wspaniałe, na wysokich postumentach, rzeźbione siedzące lwy, Karashishi, które z wysokości piętnastu stóp spoglądają na lud. Po za tem widać bramy zewnętrznego podwórza świątynnego, dachy wielkiej hali do modlitwy i podziurawione słupy jeszcze wyższego Go-Miojin, samego świętego ołtarza, na tle zielonych pagórków.
Malownicze dżonki stoją szeregiem z zarzuconą kotwicą. Są także dwa okręty nowej konstrukcyi, okręty z Osaka. Jest piękny most, przerzucony na maleńką wysepkę, na której stoi ołtarz Benten, bogini wody.
Jestem bardzo ciekawy, czy uda mi się dostać jaj tutaj. Z niewinną miną, ale chytrem sercem zwracam się do ładnej dziewczyny obsługującej gospodę Shimaya i zdradliwe pytanie:
— Ano ne! tamago wa arimasen-ka? — (Czy nie mógłbym dostać jaj, panienko)?
Z uśmiechem Kwan-on odpowiada:
— Hé! Ahiru no tamago ga sukoshi gozarimasu. — (Owszem, jest kilka jaj kaczych).
Co za niespodzianka! Kacze jaja!
Kaczek jednak niema tu wcale, gdyż niezbyt podobałoby się im życie w mieście, gdzie jest tylko głęboka woda. Wszystkie jaja pochodzą z Sakai.
Uroczy ten mały hotelik, z którego górnych pokoi widać wodę, leży na końcu sierpowatego Mionoseki, na drugim zaś końcu leży Mjojinja, tak, że chcąc się dostać do świątyni, trzeba przejść wzdłuż całe miasto, albo popłynąć łódką. Ale całe miasto godne jest widzenia. Zbudowane jest tak ciasno pomiędzy morzem a górami, że jest tylko jedna otwarta ulica, a i ta jest tak wąska, że z drugiego piętra, po stronie morza, mógłby przeskoczyć mężczyzna na drugie piętro po stronie gór. Jest jednak ciasnotą swoją niezwykle malownicza, z politurowanymi balkonikami i rozwieszonemi, zapełnionemi pismem draperyami. Od tej głównej ulicy biegnie kilka maleńkich uliczek na dół do wody, gdzie kończą się schodami.
Przed odwiedzeniem świątyni nie mogę oprzeć się pokusie odświeżenia moich członków, i wyszedłszy od tylnej części hotelu, wskakuję do dwanaście stóp głębokiej wody i opływam port. W drodze do Miojinja spostrzegam mnóstwo małych sklepików, z przedziwnymi koszykami i przedmiotami z bambusu, wystawionymi na pokaz. Piękne wyroby z bambusu są głównym produktem Mionoseki i prawie każdy zwiedzający to miasto kupuje taki przedmiot, aby go zawieźć do domu.
Miojinja w architekturze nie jest tak okazała jak inne świątynie Shinto w Izumo, wewnętrzne dekoracye nie zasługują także na szczególny opis. Ale wejście przez szeroką, spadzistą powierzchnię bruku, po pod granitowem torii, między kamiennymi lwami i latarniami, oddziaływa imponująco. Wewnątrz właściwego podwórza niewiele jest do widzenia oprócz wspaniałych miednic z masywnego bronzu, które musiały kilka tysięcy yen kosztować. Są to wota. Zbiór skromniejszych wotów znajduje się w Shamusho czyli kancelaryi, budynku na prawo od hali modlitw: cała serya cudownie rysowanych obrazów, o przedziwnym kolorycie, przedstawiająca okręty podczas burzy, prowadzone do portu przez ochronną siłę Koto-shiro-nushi no Kami. Są to podarunki żeglarzy.
Ofuda nie są takie jak w innych sławnych świątyniach Izumo, ale jest wielki popyt na nie. Te białe, ledwie kilka rin kosztujące paski papieru, z wypisanemi na nich imionami bogów i kilkoma słowami przyrzeczenia, przywiązuje się do bambusowych kijków, a ogradza niemi pola.
Bardziej ciekawe od ofuda w Miojinja, są Yoraku, wota wiszące w Hojinji, w świątyni sekty Zen, na szczycie pięknego wzgórza. Przed ołtarzem, na którym znajduje się trzydzieści trzy postacie Kwan-on, owej bogini łaski, która przedstawia ideał tego wszystkiego, co w japońskiem pojęciu dziewczęcem jest wdzięczne, czyste i słodkie — widzi się całą masę szczególnych, kolorowych, dziwnych przedmiotów, zwieszających się od poczernionego stropu; są tu setki piłek pluszowych, setki pstrych kłębków bawełny wszelakiej barwy, pasma jedwabiu, wzory tkanin jedwabnych i wełnianych, haftowane sakiewki o kształcie wróbla i innych żyjących stworzeń, oraz liczne roboty ręczne. Wszystko, są to wota uczennic, małych dziewczynek, dla pełnej łaski, dobrotliwej matki miłosierdzia. Gdy tylko mała dziewczynka nabierze pojęcia o tkaniu, szyciu lub haftowaniu, zanosi swoje pierwsze udane dzieło do świątyni, jako dar dla słodkiej bogini„ „która ma piękne oczy” — „dla tej, która na głos modlitwy patrzy na dół“. Nawet dzieci z ochronki przynoszą swoje pierwsze robótki z papieru, rozmaite figurki, wyplatane drobnymi różowymi paluszkami.
Podczas dnia Mionoseki jest zupełnie spokojne i ciche. Tu i owdzie tylko zadźwięczy śmiech dziecka, albo odezwie się piosenka żeglarza, wiosłującego na łodzi tak dziwnej, jakiej nigdzie nie widziałem — łodzi, tak ciężkiej, że potrzeba dziesięciu mężczyzn, aby ją ruszyć z miejsca. Stoją zazwyczaj nago, poruszając wiosłami przekątnej rękojeści. (Wyobraźcie sobie literę T, której dolna część wydłużona jest w wiosło). Przy każdem odbiciu opierają się nogą o brzeg, aby uderzeniom wiosła dodać więcej siły, a w pauzach nucą w szczególny sposób melodyę, przypominajacą mi starohiszpańską, kreolską pieśń, którą gdzieś na wodach Indyi wschodnich słyszałem.

A—ra—ho—no—san—no—sa,
I—ya—ho—en—ya!
Ghi!
Ghi!


Śpiew zaczyna się od wysokiej, długiej nuty, prawie z każdą sylabą, staje się lżejszą, cichszą, wreszcie zamienia się w prawie niedosłyszalne mruczenie — potem następuje uderzenie „Ghi! ghi!“
W nocy Mionoseki jest jednym z najweselszych i z najbardziej ruchliwszych portów wschodniej Japonii. Od jednego końca sierpu do drugiego, odbijają się w wodzie światła shoku, i w całem powietrzu czuć radość świąteczną. Wszędzie słychać uderzenia tsuzumi, małych ręcznych bębenków, i słodki, zawodzący śpiew dziewcząt, brząkanie instrumentów, klaskanie w dłonie podczas tańca, krzyki, nawoływania i śmiechy grających. A wszystko to jest tylko świętem powrotu żeglarzy. Jakże mało natura żeglarzy różni się od siebie na całej kuli ziemskiej! Mówią, że każdy większy okręt, przyjeżdżający do Mionoseki, wydaje trzysta, do pięciuset yen na sake i tancerki. Modlą się więc żeglarze do wielkiego bóstwa, które nie nawidzi jaj, o wygładzenie morza i rozesłanie przyjaznego wiatru, by okręt mógł na czas i szczęśliwie przybyć do Mionoseki. Gdy jednak przybiją pomyślnie do portu, jakże skąpą jest ofiara, złożona bóstwu, a jak olbrzymia suma, wydana na tańce i gospody!
Ale wielkie bóstwo jest dobre i cierpliwe, z wyjątkiem, jeśli chodzi o jaja.
Żeglarze japońscy są niezwykle łagodni w porównaniu z naszymi i nie pozbawieni pewnej subtelności i uprzejmości. Widzę ich siedzących podczas bankietów, obnażonych do pasa, gdyż jest bardzo gorąco — w ręku trzymają wafelki tak zgrabnie, i przepijają do siebie sake tak uprzejmie, jak ludzie z lepszej klasy. Przyglądam się chętnie ich biesiadzie po przez ulicę. Być może, śmiech ich jest nieco głośniejszy, a ruchy bardziej żywe, niż zwykłych mieszczan, ale niema w nich nic nieestetycznego, ani ordynarnego. Wszyscy momentalnie milkną i stają się spokojni, gdy tylko piękna gejsza rozpoczyna swój teatralny taniec, który cudzoziemcowi z zachodu wydaje się na razie cudownem objawieniem, a w rzeczywistości nie jest niczem innem, jak zachwycającą transkrypcyą z legend i historyi, mową żywego wdzięku i poezyi kobiecego uśmiechu. Im więcej wina płynie, tem biesiada staje się radośniejsza, i tak trwa, dopóki senność nie ogarnie wszystkich pod wpływem sake, i jeden gość za drugim nie odejdzie z uśmiechem. Niema nic weselszego i milszego nad tę wieczorną zabawę. A jednak majtkowie w Japonii uchodzą za klasę szczególnie dziką i prostą. Jakże w obec tego osądzonoby naszych majtków w tym kraju?
Jestem już czternaście miesięcy w Izumo, a nie słyszałem jeszcze podniesionego w gniewie głosu, nie byłem świadkiem żadnej sprzeczki, nie widziałem, aby jeden człowiek uderzył drugiego, lub mąż krzyknął na żonę, albo żeby matka dała klapsa dziecku. Podczas całego mego pobytu w Japonii, nigdzie nie spotkałem gburowatości, z wyjątkiem portów otwartych, gdzie ubogie klasy, przez kontakt z Europejczykami, zdają się tracić swoją wrodzoną uprzejmość, narodowe zwyczaje, a nawet umiejętność wygodnego używania życia.
Wczoraj widziałem żeglarzy starej Japonii, dzisiaj będę miał sposobność oglądania żeglarzy nowej Japonii. Wielkie wrażenie zrobiła tutaj, w tym małym porcie wiadomość o cesarskim okręcie wojennym. Nikt nie traci sposobności, aby go zobaczyć, wszystkie więc długie łodzie, które dotąd leżały przywiązane na uliczkach, popłynęły, pełne ciekawości, w stronę żelaznego kolosu, krążownika pierwszej klasy, z załogą pięciuset majtków. Wsiadłem i ja do owej, godnej podziwu łodzi, poruszanej przez dziesięciu silnych nagich mężczyzn, z ogromnemi wiosłami, a raczej łopatami. Nie jestem jednak sam, — zaledwie że znajduję odrobinę miejsca do stania, tak łódź przepełniona jest pasażerami wszelakiego wieku, przeważnie kobietami. W chwili, gdy mamy ruszać, wskakuje w ostatnim momencie spóźniona tancerka z niebezpieczeństwem życia w napchaną ludźmi łódź, i parzy sobie ramię o moje cygaro. Staram się nią zająć, ona jednak śmieje się wesoło z mojej troskliwości, a wioślarze poczynają swój melancholijny, usypiający śpiew.

A—ra—ho—no—san—no—sa,
I—ya—ho—en—ya!
Ghi!
Ghi!


Trzeba się było porządnie napracować, aby się do tego olbrzyma dostać, który stoi nieruchomo na słonecznej wodzie, otoczony tylko leciuchną smugą dymu jego potężnych, drzemiących maszyn.
Jest to okręt Tenshi-Sama, syna Nieba. Niby dzieci, podziwiają wszyscy kotły i wieżyczki ze stali, olbrzymie armaty, potężne łańcuchy i ponurą surową załogę, w białych uniformach, która bez uśmiechu spogląda na to całe przedstawienie ludu na morzu. Wprawdzie są to także Japończycy, ale wskutek jakiegoś tajemniczego procesu zamienieni z wyglądu na obcych. Tylko doświadczone oko rozpoznać może narodowość tych uzbrojonych marynarzy.
Gdyby nie broń cesarska i błyszczące ideogramy u steru, możnaby myśleć, że ma się przed sobą włoski albo hiszpański okręt wojenny i załogę romańską.
Niemożliwe jest dostać się przez tłum. Żelazne schody przedstawiają jeden nieskończony łańcuch czepiających się ciał, chłopców w niebieskich ubraniach, starych mężczyzn, z małym siwym opuszczonym warkoczem, trwożliwych, młodych matek z pełnym ufności śmiejącym się dzieckiem na plecach, wieśniaków, rybaków, tancerek, trzymających się silnie liny. Pną się jak muchy. Ktoś im powiedział, że trzeba czekać piętnaście minut. Czekają więc z pełną uśmiechu cierpliwością, a po za niemi, w łodziach, czekają setki innych, przypatrując i dziwiąc się.
Zanim jednak upłynęło piętnaście minut, głos jakiś z pokładu niweczy całą nadzieję: „Mo jikan ga naikara, miseru koło dekimasen! (Niema więcej czasu na oglądanie!)“. Okręt odpływa. Z tłumu, uczepionego liny i czekającego spokojnie w łodziach rozlega się jednogłośnie żałośliwe „Aa!“ oraz wymówki: „Gun-jin wa uso iwanuka to omaya! — uso-tsuki dana aa! so dana!“ Ktoby myślał, że żołnierze kłamią i jednym pozwolą, a drugim nie. „Aa!—aa!“ Żołnierze jednak muszą być przyzwyczajeni do tego, gdyż nie otwierają ust nawet.
Trzymamy się jednak blisko krążownika, ażeby przypatrzyć się spiesznie schodzącym do swych łodzi, zobaczyć imponującą robotę wyciągania łańcuchów z kotwicami, zręczne drapanie się i skakanie majtków przez burt, odwiązujących i przymocowujących jakieś przyrządy. Jednemu z nich spada czapka do morza, a między łodziami wszczyna się istna walka o honor wyłowienia jej.
Z pokładu wychylony marynarz, zwraca się do swego towarzysza i mówi do niego półgłosem: „Aa! gwaikoujin dana! — nani shi ni kite iru daro“. Drugi odpowiada: „Jasu-no-senkyoshi daro“.
Mój japoński kostjum nie zwodzi ich; odkrywają we mnie cudzoziemca; jednak broni mnie przed podejrzeniami, że jestem misyonarzem. Nagle rozlega się wołanie: „Abonai! (Baczność!)” Małe łodzie rozbiegają się i uciekają w dal. Naszych dziesięciu wioślarzy pochyla się nad olbrzymiemi wiosłami i kontynuują swój melancholijny śpiew.
Gdy tak wracamy do portu, przenika mnie myśl o niezmierzonych kosztach takiego dziwowiska, któreśmy widzieli. Ten wspaniały potwór ze stali i z pary, z całą swoją skomplikowaną maszyneryą zniszczenia, opłacany jest przez miljony, owe miljony, które, wieki całe klęcząc, uprawiają swoje pola ryżowe, a nigdy nie mogą przyjść nawet do tego, aby módz spożywać swój ryż własny. Ileż tańsze musi być pożywienie ich, z którego żyją, — a jednak — ażeby to skąpe mienie obronić, trzeba powołać do życia takie narzędzia mordercze — monstrualne dzieła nauki, obliczone matematycznie ku zniszczeniu.
Jakże przedziwnie wygląda Mionoseki z oddali, drzemiące u stóp swoich świętych pagórków. —Prastare Mionoseki, ze swoimi lwami kamiennymi i bóstwem, nienawidzącem jaj.
Cudne, fantastyczne Mionoseki! Znowu zbliżamy się do starych, omszałych łanów kamiennych; jedna mila po błyszczącej toni morza i powracamy znów tysiąc lat wstecz. Oglądam się za siebie, aby jeszcze raz spojrzeć na miejsce owej wizyi — i nie widzę nic, wszystko zniknęło, tylko gładkie zwierciadło morza, pod błękitnym stropem nieba. — I oto właśnie, po za przedgórzem, w dali, biała plama: żagiel dżonki. Horyzont znów wolny. — Zniknęła — ale jak szybko — przelotnie — dziewiętnaście węzłów na godzinę. Oh! Koto-shiro-nushi no Kami. Pewno będą jaja na brzegu!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lafcadio Hearn i tłumacza: Dionizy Zaleski.