W grocie duchów dziecięcych
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W grocie duchów dziecięcych |
Pochodzenie | Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Dionizy Zaleski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
W GROCIE DUCHÓW
| |
DZIECIĘCYCH.
|
Ale dzień zupełnie cichy jest rzadkością na tem dzikiem zachodniem wybrzeżu. Prawie zawsze, od Japońskiego morza, Korei, Chin lub arktycznej Syberyi wieje wiatr północno zachodni, tak, że musiałem całe miesiące czekać, zanim trafiła się sprzyjająca odwiedzeniu Kagi pogoda.
Obierając krótszą drogę, jedzie się kurumą, albo idzie się pieszo z Matsuy do Mitsu-ura.
Jakkolwiek odległość ta wynosi zaledwie siedem mil, jedzie się kurumą półtrzeciej godziny, droga bowiem jest najgorsza z całego Izumo. Minąwszy Matsuę, wjeżdża się na szeroką, jak lustro gładką równinę, całą pokrytą polami ryżowemi i otoczoną lesistemi pagórkami. Wązka, ledwie na jeden pojazd wystarczająca ścieżka, przecina tę zieloną płaszczyznę, wznosi się w górę, potem znów wpada na dół, na inną, większą i także polami ryżowemi pokrytą równinę. Przejście przez drugi łańcuch wzniesień jest o wiele przykrzejsze; następnie mija się jeszcze trzecią równinę i trzeci łańcuch pagórków, które są tak wysokie, że zasługują na miano gór. Oczywiście wejście na góry odbywa się pieszo; niemałą bowiem jest pracą dla „Kurumaya” wciągnąć na szczyt nawet próżną kurumę, niemniej też dziwnem jest, że jego maleńki wehikuł nie rozbije się w kawałki, gdyż ścieżka jest skalista i prowadzi, jakby łożyskiem strumienia. Droga ta dla mnie jest bardzo nużąca, ale cudowny widok wynagradza mi trudy.
Zjechawszy na dół, mamy jeszcze czwartą równinę do przebycia. Niezrównana płaszczyzna tych wielkich dolin: pomiędzy szeregami pagórków i szczególny rodzaj wzniesień tarasami zadziwia nawet w tym kraju, w którym jest tyle do podziwiania. Po drugiej stronie czwartej równiny widać czwarty, niższy nieco, lecz bardziej lesisty szereg gór, u których stóp zostawia się już kurumę, a dalszą podróż odbywa pieszo. Po za górami leży morze.
Teraz rozpoczyna się najgorsza cześć drogi. Ścieżka pnie się do góry w cieniu zagajeń bambusowych i młodych sosen oraz innych wegetacyi niemal ćwierć mili, mijając małe ołtarzyki, wdzięczne domki mieszkalne, ogrody z wysokimi płotami i nagle zamienia się na schody, a właściwie na ruiny schodów; te są częścią w skale wykute, częścią zbudowane, wszędzie popękane i wytarte i spadają na łeb, na szyję do wioski Mitsu-ura. W słomianych sandałach, które się nigdy nie ślizgają, może lud miejscowy taką ścieżką chodzić na dół, czy do góry. Ale w takiem obuwiu, jak moje, zjeżdża się niespodziewanie co krok; a gdy się jest już na dole, zdumienie ogarnia człowieka, jak mógł, nawet przy pomocy wiernego Kurumaya przepaść podobną przebyć i wprost nie wierzy sobie, że naprawdę znajduje się już w Mitsu-ura.
Mitsu-ura leży na brzegu wązkiej, głębokiej, otoczonej wysokiemi skałami zatoki i opiera się drugą stroną o góry. U stóp gór jest tylko wysunięty jeden jedyny wązki pasek lądu i temu szczegółowi zawdzięcza Mitsu-ura swoje istnienie, gdyż w tej części morza płaskie wybrzeża są rzadkością. Nad samem morzem, przytulone do skał domki mają wygląd przykry, ściśnięty i robią na mnie wrażenie, jakby to były szczątki rozbitków.
Małe uliczki, albo raczej przejścia, pełne są łodzi, przyrządów rybackich, drzewa budowlanego, a wszędzie na wysokich bambusowych polach, wystających wysoko ponad domami, suszą się wielkie, bronzowe, błyszczące w słońcu sieci.
Cały brzeg morza jest również łodziami założony, które tak gęsto jedna obok drugiej leżą, że nie pojmuję, jak nie drapiąc się po nich, dostaniemy się do wody. Gospody niema żadnej, ale przyjmuje mnie gościnnie jeden z rybaków, podczas gdy Kurumaya idzie szukać łodzi, któraby nas zawiozła do Kaga-ura.
W niespełna dziesięć minut zbiera się przed domem gromada więcej, niż stu ludzi, złożona z dorosłych, pół ubranych i zupełnie nagich chłopców, otaczają dom cały, cisnąc się do drzwi i drapiąc się na okna, żeby zobaczyć obcych.
Właściciel domu protestuje napróżno, gromada skupia się jeszcze bardziej. Zasuwa drzwi, ale w papierowych ścianach są dziury, do których cisną się ciekawi. Przez jeden z takich otworów spoglądam sam na zewnątrz. Ludzie nie są pociągający; są brudni, o tępym wyrazie twarzy i brzydcy; ale wygląd mają słodki i cichy; widzą tylko duże ładne twarze, które w tym tłumie wyróżniają się same.
Nareszcie udało się mojemu Kurumayi wynająć łódź, podążam więc na brzeg w towarzystwie mojego przewodnika i całego tłumu oblegających mnie mieszkańców. Usunięto kilka łodzi, aby nam zrobić przejście, bez trudności więc wydostajemy się na morze. Załoga nasza składa się z dwóch wiosłujących i ze starego człowieka, ubranego tylko w rokushaku na biodrach, który obejmuje ster i z całkowicie ubranej kobiety, w wielkim w kształcie grzyba, słomianym kapeluszu na głowie. Oczywiście stoją oboje wiosłując i byłoby trudnem do rozstrzygnięcia, które z tych dwojga jest zgrabniejszem i silniejszem od drugiego. My, jako pasażerowie, przysiadamy według wschodniego zwyczaju na macie w pośrodku łodzi, gdzie hibachi, napełnione rozżarzonym węglem zaprasza nas do palenia.
Dzień jest tak przezroczyście błękitny, że zdaje się, można sięgnąć okiem w bezmiary. Ze wschodu wieje leciuchny wietrzyk, zaledwie marszczący powierzchnię jeziora, ale zresztą zupełnie wystarczający, aby „trzy włoski poruszyć”. Niemniej jednak wioślarz i wioślarka zdają się nie troszczyć o to zupełnie, a we mnie rodzi się podejrzenie, że ów sławny zakaz jest tylko mytem. Woda jest tak cudownie przezroczysta, że nie mogę oprzeć się pokusie wskoczenia do morza i popłynięcia za łodzią.
Gdy znów wdrapuję się na łódź, objeżdżamy właśnie prawe przedgórza, a maleńka łódka zaczyna się kołysać. Nawet przy tak lekkim wietrzyku, woda płynie długiemi falami, a gdy skręcamy na wschód i wjeżdżamy na pełne morze, mamy pod sobą niemile czarną otchłań, naprzeciw wybrzeże tak urwiste, że nie zdarzyło mi się podobnego spotkać w życiu.
Olbrzymi łańcuch ciemnych, stalowych raf wystaje z morza nagi i stromy, bez najmniejszego śladu zieloności na szczytach, a tu i owdzie, wzdłuż tej strasznej, monstrualnej, zawieszonej ściany ponure rozpadliny, szczerby, rysy i otchłanie. Przed fantastycznymi wąwozami wystają z niezmierzonej głębiny straszne szeregi skał, o jakichś widmowych kształtach. Jakkolwiek dzisiaj wiatr jest nadzwyczaj powściągliwy, jednak fale morza rozbijają się wysoko na urwiskach skał, obrzucając białą pianą oblicza wystających potworów. Jesteśmy zbyt daleko, aby słyszeć łoskot bałwanów, ale sam widok tych błyskawicznych rzutów, pozwala mi teraz zrozumieć ową opowieść o „trzech włoskach”. Na tym dzikiem, ponurem, demonicznem pobrzeżu, w czasie burzliwego dnia, nawet najsilniejszy okręt szukać musi ratunku w ucieczce. Nigdzie miejsca dla stopy, nigdzie oparcia dla ręki, nic, tylko zieleń jeziora i niezmierzona otchłań. Nawet dziś, przy spokojnej pogodzie otaczają nas burzliwe fale. Przez całe dwie godziny piętrzy się wzdłuż naszej drogi dzikie, urwiste wybrzeże, wypływają wkoło nas coraz to nowe rafy, niby czarne widma, i ciągle tak dalej i dalej, rozbijają się białe piany o stopy skał. Żadnego dźwięku, nic, prócz plusku bałwanów i monotonnego szmeru wioseł.
Nareszcie, nareszcie zatoka — cudna, szeroka zatoka, z półkolem bujnych, zielonych pagórków, na tle dalekich, błękitnych gór, a na najbliższym punkcie zatoki, miniaturowa wioska: Kaga-ura.
Nie płyniemy jednak wprost do wioski. Nie tam są kukedo (groty). Mijamy szerokie wejście zatoki i jedziemy jeszcze pół mili wzdłuż tajemniczych skał i docieramy wreszcie do nagiego przedgórza, o wulkanicznym składzie. Przepływamy u stóp skał i zwracamy się w bocznicę i oto — na zakręcie widzimy cudowną grotę — szeroką, wysoką, jasną, której podłogę stanowi morze. Jest to Shin-Kukedo, Nowa grota, jakkolwiek napewno jest tysiąc lat starsza od jakichkolwiek ludzkich podań.
Piękniejszej groty niepodobna sobie wyobrazić. Łuk wejścia wznosi się jakie dwadzieścia stóp nad wodą i jest piętnaście stóp szeroki. Języki fal wygładziły sklepienie cudownie jak lustro. Im dalej jedziemy, tem wyższa jest brama skał i tem szersza droga. Nagle dostajemy się pod drobny deszcz. Źródło nazywa się O-chozubachi, albo Mitarashi[1] Shin-Kukedo-San. Mówią, że w tym miejscu u sklepienia oberwie się wielki kamień i spadnie na głowę każdego złego człowieka, który by się odważył grotę przestąpić. Jednak nie spotyka mię nic złego. Jadąc dalej, podnosi nagle żeglarka mały kamień i poczyna nim trzeć silnie o burt łodzi.
Głuchy, groźny dźwięk wypełnia wnętrze całej groty, wkrótce wjeżdżamy w jasne światło, które wpada do wnętrza przez otwór łukowatego krużganka, zamienionego w wspaniałą pieczarę po prawej stronie groty. Tem się tłumaczy szczególne oświetlenie sklepienia, które widzi się najpierw od dołu, gdyż podczas, gdy otwór był jeszcze niewidoczny, woda cała była zalana światłem. Jedziemy dalej do trzeciego otworu Kukedo, który leży naprzeciw pierwszego, przez który wjechaliśmy i znajdujemy się już w państwie Kami i Hotoke, gdyż grota ta jest równie świętą dla wyznawców Shinto, jak dla wyznawców Buddhy.
W tem miejscu grota jest najwyższa i najszersza. Sklepienie wznosi się czterdzieści stóp po nad powierzchnią wody, a odległość jednej ściany od drugiej wynosi trzydzieści stóp. Zupełnie na prawo wystaje biała skała z otworem, z którego płynie słaby strumień, tak biały, jak sama skała.
Jest to owo sławne źródło Jizo, źródło mleka, z którego piją zmarłe dzieci. Czasem strumień bije silniej, czasem słabiej, ale nie ustaje nigdy, ani w dzień ani nocy. Matki, mające mało pokarmu, przychodzą tutaj, modlą się o większą obfitość, a prośba ich bywa zawsze wysłuchana. Matki zaś, mające nadmiar pokarmu, modlą się znowu do Jizo, aby wzięła od nich tyle mleka, ile jej dla zmarłych dzieci potrzeba — i ta prośba także zostaje spełniona. Tak przynajmniej mówią ludzie z Izumo.
Odgłos bijącego o skałę morza, szmer i łoskot fali o mury, rzęsisty deszcz, bełkot i plusk spadającej wody i wszystkie te tajemnicze tony, które z niewidzialnych miejsc dolatują, napełniają grotę głosami — iż zdaje się, że jakieś nieuchwytne istoty skarżą się jedna przez drugą.
Pod nami, głęboko, wszystkie skały odbijają się tak jasno jak w szkle.
Zdaje mi się, że nie byłoby nic milszego, nad przepłynięcie groty i rzucenie się w fale morza w jej chłodnem cieniu. Lecz gdy zbieram się już do skoku, słyszę dziki okrzyk przestrachu moich wioślarzy: To jest śmierć pewna!
Przed sześcioma miesiącami, kilku mężczyzn wskoczyło tutaj i dotychczas niewiadomo nic o nich.
I równocześnie, aby moje słowa odprzysiądz, chwyta żeglarka znowu kamień i pociera nim silnie o burt łodzi. Widząc jednak, że mnie owe widma rychłej śmierci nie odstraszają, rzuca mi do ucha magiczne słowo:
— „Same”.
Rekiny! Wszelka ochota przepłynięcia tej wielogłośnej hali opuszcza mnie natychmiast. Jedziemy dalej do Kyu-Kukedo-San, do starej groty. Słowo „Same” daje mi dostateczne objaśnienie o przykrych niespodziankach Kami-no-umi. Ale poco to długie, głośne, tajemnicze tarcie burtu kamieniem? Po nadtem wszystkiem leży jakaś dziwna surowość, która napełnia mnie nieprzyjemnem uczuciem, podobnem temu, jakie się ma, idąc pustą ulicą, pełną tajemniczych cieni. Najpierw mówi żeglarka, że tarcie owo jest tylko dla wywołania szczególnego echa, ale po kilku skrzyżowanych, ostrożnych pytaniach, dowiaduję się bardziej tajemniczej, groźnej przyczyny. Wszyscy żeglarze, obojej płci robią tutaj to samo, w chwili, gdy znajdują się w miejscu niebezpiecznem, albo w miejscach, które według podań nawiedzane są przez koboldów.
Z groty Kami wracamy się ćwierć mili wstecz i płyniemy wprost do ogromnego, prostokątnego wrębu, długiej, czarnej ściany skalistej. Bezpośrednio przedtem wystrzela z morza kolosalna, ciemna skała, obrzucona białym grzebieniem piany. Objechawszy ją, wjeżdżamy na cichą, cienistą wodę, w cień — olbrzymiej rozpadliny urwistego wybrzeża i nagle, przy nieoczekiwanym skręcie, otwiera się przed nami, niby paszcza smoka, druga grota! Łódź nasza obija się o kamienne stopnie, wydając lekki dźwięk niby echo uderzenia w bęben świątynny. Jeden rzut oka wystarcza mi, abym wiedział gdzie jesteśmy. W głębokiej ciemni, widzę uśmiechające się oblicze Jizo z białego kamienia, a przed nią i dokoła, tajemniczy zbiór szarych, bezkształtnych form — wielką ilość fantastycznych figur, które w głębi duszy przywodzą nam na pamięć ruiny jakiegoś dziwnego cmentarza.
Od morza spuszcza się ku dołowi łupkowata posadzka w głąb groty, do czarnego wnętrza drugiej. I ta cała pochyłość pokryta jest setkami, tysiącami kształtów, podobnych połupanym haka.
Gdy jednak oko oswaja się z półmrokiem, poznaję, że to są małe, długie, cierpliwie i misternie układane kupki kamyków i odłamków skał.
— Shinda kodomo no shigoto — mówi Kurumaya, uśmiechając się rzewnie. — Wszystko to jest dziełem umarłych dzieci.
Opuszczamy łódź. Z porady mojego towarzysza wkładam obuwie, przygotowane umyślnie dla mnie „zori”, czyli słomiane sandały. Skała jest bardzo oślizgła. Suni idą boso. Jak pójdziemy dalej, jest dla mnie zagadką. Liczne bowiem kupki kamyczków, ułożone są tak blisko siebie, że nigdzie nie ma miejsca dla stopy.
— Mada michi ga arimasu — woła żeglarka, prowadząc nas. — Tu jest ścieżka!
Idąc za nią, przeciskamy się pomiędzy murami groty na prawo, a olbrzymimi blokami skał na lewo i między kupkami kamieni odkrywamy bardzo, bardzo wąskie, wolne przejście. Staramy się iść bardzo ostrożnie; gdybyśmy rozrzucili którą z wież, jakżeby małe duchy płakały. Posuwamy się więc wolno i uważnie przez pieczarę, do miejsca wolnego od kamyków i pokrytego cienką warstwą piasku. W piasku tym odkrywam odciski maleńkich, nagich stóp dziecięcych, na dwa lub trzy cale długie — ślady stóp dziecięcych duchów.
Gdybyśmy byli wcześniej przyszli, mówi żeglarka, widzielibyśmy ich więcej. W nocy, gdy ziemia w grocie przepojona jest wilgocią, cieknącą ze skał i od rosy, ślady na piasku utrwalają się lepiej, ale przychodzi upał dnia, piasek i skały wysychają i ślady znikają. Rzeczywiście, widać tylko trzy ślady, są jednak niezwykle wyraźne. Jeden jest zwrócony ku grocie, dwa inne ku morzu. Tu i owdzie na szczerbach skał, dokoła groty, stoją maleńkie „zori”, dziecięce słomiane sandały, podarunki pielgrzymów, aby maleństwa nie raniły sobie nóżek o ostre kamienie. Ale tajemnicze trzy ślady nóżek są odciskiem stóp bosych.
Idąc dalej pomiędzy kamykami z niezmierną ostrożnością przechodzimy wnętrze groty i docieramy do posągu Jizo. Jest to w granicie rzeźbiona Jizo, w pozycyi siedzącej. W jednej ręce trzyma mistyczny klejnot, którego mocą wszystkie życzenia mogą być spełnione—w drugiej shakujo, czyli kij pielgrzymi. Przed nią stoi mała torii z jednym gohei. Widocznie to miłe bóstwo niema nieprzyjaciół między wyznawcami innej wiary. Do nóg tej miłośniczki dzieci schylają się obie wiary we wdzięcznym hołdzie.
Mówię do nóg, ale ta podziemska Jizo ma tylko jedną nogę. Rzeźbiony lotos, na którym siedzi, jest rozbity i uszkodzony i brakuje dwóch wielkich liści kwiatu. Jedna stopa, która na takim liściu spoczywała, jest oberwana. Na moje pytanie dowiaduję się, że jest to dzieło fal. W czasach wielkich burz wdziera się morze do groty, straszne jak oni (djabeł), i niszczy na drodze swojej wszystkie budowle z kamyków. Ale zaraz, pierwszej cichej nocy po burzy, wraca wszystko do pierwotnego stanu.
Wnętrze groty wygląda jak olbrzymia, ziewająca paszcza. Od tego olbrzymiego portalu, poziom groty obniża się jeszcze bardziej, spada w głębokie, i ciemne wnętrze, gdzie po przyzwyczajeniu się oka do zmroku, widać większe stosy kamyków; w jednym z zakątków groty uśmiechają się trzy Jizo; każda ma torii przed sobą. Tutaj pierwszy raz zdarza mi się nieuważnie zburzyć ułożoną wieżę z kamyczków, a zaraz potem drugą, prawie równocześnie psuje mój kurumaga trzecią. Musimy za to zbudować sami sześć nowych (podwójną ilość tego, cośmy zburzyli). Podczas gdy oddajemy się tej pracy opowiada nam żeglarka o dwóch rybakach, którzy musieli całą noc w pieczarze spędzić i słyszeli szmer i gwar, oraz głośne rozmowy wielkiej, niewidzialnej gromady dzieci.
Tylko w nocy budują dzieci swoje wieże u stóp Jizo. Mówią, że każdej nocy kamyki są zmieniane. Na moje pytanie, dlaczego nie pracują w dzień, kiedy ich i tak nikt zobaczyć nie może, odpowiada mi: — Mogłaby je zobaczyć O-hi-san, bogini słońca, której umarli bardzo się boją.
Na moje dalsze pytania, dlaczego przychodzą od morza, nie otrzymuję zadawalającej odpowiedzi. Ale, prawdopodobnie, szczególna fantazya ludu wiąże się, jak i gdzieindziej, z prymitywnem pojęciem o tajemniczym związku państwa wody, z państwem śmierci. Szesnastego dnia, siódmego miesiąca, po skończonem święcie dusz, wracają duchy do swego państwa przez morze, na maleńkich, uroczych łódeczkach. Gdy puszczają nawet na rzekę takie łódki albo latarnie, w celu oświetlenia powrotnej drogi duchom, albo gdy kochająca matka rzuca sto obrazków Jizo na wodę bieżącą, to zawsze z wiarą w duszy, że wszystka woda płynie do morza, a morze sięga w daleki kraj podziemny.
Kiedyś, w przyszłości, dzień dzisiejszy stanie mi niezawodnie żywo w pamięci. Dzień, pełen wizyi i dźwięków, z ciemną pieczarą, ze stosami drobnych kamyczków, ginących w głębiach ciemności, z drobnymi maleńkimi śladami bosych stóp dziecięcych i tajemniczo uśmiechające się statuy i stłumione łoskoty fal, obijające się echem o ściany groty, rozpraszające się w wielki, tajemniczy szept, niby głosy w Sai-no-Kawara (miejsce gdzie przebywają dzieci po śmierci).
Przez granatowo czarną zatokę płyniemy ku skalistemu wybrzeżu Kaga-ura.
Podobnie jak w Mitsu-ura, całe wybrzeże pokryte jest łodziami, zwróconemi „dziobem“ ku morzu; po za jednym szeregiem jest drugi szereg, tak, że z trudnością przedzieramy się ku małym uśpionym uliczkom. Wszystko zdaje się spać. Jedyna żywa istota, którą tu widzimy, jest kot, siedzący na sterze łodzi; kot o długim ogonie. Niełatwo jest odnaleźć jedyną, znajdującą się tu gospodę, nigdzie niema napisów, a każdy dom wygląda na prywatne mieszkanie rybaka albo fermera. Ale miejscowość godna jest widzenia. Zewnętrzne fasady domów pokryte są rodzajem żółtych stuków, a ten jasny, ciepły ton, w świetle błyszczącego, błękitnego dnia, nadaje maleńkim uliczkom przedziwnie wesoły wygląd.
Wreszcie odnajdujemy gospodę, ale musimy długo czekać, zanim możemy wejść. Wszystko zdaje się spać, albo też niema nikogo, jakkolwiek wszystkie okna i drzwi są otwarte. Widocznie w Kaga-ura niema wcale złodziei. Hotel leży na niewielkiem wzniesieniu i ma wejście od głównej ulicy, po dwóch kamiennych schodkach. Po drugiej stronie ulicy widzę świątynię sekty Shinto i świątynię sekty Zen, prawie jedna obok drugiej.
Wreszcie na ulicy, biegnąc do hotelu, ukazuje się młoda, ładna dziewczyna, obnażona do pasa, kłania nam się wdzięcznie i znika wewnątrz domu. Jest to służebna gospody, O-kayo-San, co oznacza „rok szczęścia“.
Po chwili ukazuje się na progu ubrana w piękne kimono i zaprasza nas do wejścia, co chętnie czynimy. Pokój jest czysty i obszerny, na ścianach wiszą shintoistyczne kakemona, a w jednym rogu widzę bardzo piękny zen-butsudan, czyli ołtarz domowy. (Formy ołtarza i rodzaj zawartych w nim przedmiotów zmieniają się według sekty wierzących).
Nagle spostrzegam, że w pokoju robi się ciemno, a, obróciwszy się do drzwi i okien, widzę, że wszystkie wejścia i otwory zapełnione są tłumem ciekawych, którzy przyszli mnie oglądać. Nie byłbym nigdy przypuszczał, że w Kaga-ura może być tyle ludności.
W czasie gorącej pory roku, domy japońskie są zupełnie otwarte, wszystkie shoji — papierowe, przesuwane ściany, które służą za okna, wyjęte i wszystkie fusuma, papierowe ściany, oddzielające jedną izbę od drugiej, usunięte. Pomiędzy dachem i podłogą zostaje tylko rusztowanie. Mieszkanie jest wprost pozbawione zupełnie ścian i może być całkowicie widziane. Gospodarz, chcąc uwolnić się od tłumu, zasuwa frontową ścianę. Uśmiechnięta, milczącą gromada ludzi przechodzi na drugą stronę. I ta strona zostaje zamknięta. Wówczas tłoczą się na prawo i na lewo, tak że i te dwie ściany muszą być zasunięte, wskutek czego robi się nieznośnie gorąco. Tłum podnosi łagodny protest przeciw takiemu postępowaniu.
Rozgniewany gospodarz mówi do ludu, argumentując, ale nie podnosząc głosu zupełnie (nigdy u tego ludu nie słyszy się podniesionego głosu w gniewie).
— Co tu macie ciekawego do widzenia — przemawia.
To przecież nie teatr.
Tu przecież niema żadnych komedyantów, żadnych siłaczy;
Cóż to za uciecha?
Nic, gość tylko.
Teraz jest czas wieczerzy, nie należy się przyglądać.
Będziecie mieli czas na patrzenie, gdy wysoki gość będzie odjeżdżał.
Z zewnątrz odzywają się słodkie, śmiejące się głosy z prośbą, ale serce gospodarza nie daje się tak łatwo skruszyć. I oni mają swoje argumenty.
— Oba-San!
— O-Kayo-San! Otwórz Shoji! Chcemy widzieć!
— Cóż to złego, przecież patrząc, nie możemy nikomu uczynić krzywdy, nie należy tak robić jak ty.
— A więc otwieraj prędzej.
Co do mnie, chętnie zaprotestowałbym przeciw takiemu postępowaniu gospodarza, gdyż niema nic obrażającego, ani przykrego w tem wpatrywaniu się niewinnej i łagodnej rzeszy ludzi, ale ponieważ widzę, że dla właściciela jest to osobiście nieprzyjemnem, nie mieszam się więc wcale. Jednak tłum się nie rusza. Przeciwnie, skupia się jeszcze bardziej, aby mojego odejścia nie przeoczyć. W tylnej ścianie domu jest okno, którego papier ma kilka otworów, a w każdym otworze widzę oko. Gdy się zbliżam do okna, mali ciekawscy osuwają się na ziemię z kaskadami śmiechu i odbiegają. Ale wkrótce powracają napowrót. Można sobie wyobrazić tę cudowną rzeszę, prawie samych chłopców i dziewcząt, z powodu upału pół nagich, ale świeżych i różowych jak pąki kwiatów. Prawie wszystkie twarze są niezwykle ładne, zaledwie kilka można nazwać brzydkiemi. Ale gdzie są mężczyźni i stare kobiety? Ludność ta wydaje się być nie z Kaga-ura, ale raczej z Sai-no-Kawara. Chłopcy wyglądają jak małe Jizo.
Podczas jedzenia zabawiam się, wkładając w otwory papieru gruszki i małe kawałki rzodkwi. Na razie widzę wzdraganie się i słyszę srebrny chichot, ale po chwili przesuwa się sylwetka maleńkiej ręki i gruszka znika. Potem znika druga, ale tak delikatnie brana, jakby ręką ducha. Nieśmiałość rozprasza się zupełnie, pomimo usiłowań starej kobiety, która chcąc podnieść panikę, woła: — „Ma-hotsukai! Czarownik“!
Gdy wieczerza się kończy i ściany zostają odsunięte, jesteśmy już wszyscy dobrymi przyjaciołmi. Tłum zajmuje swoje cztery dawne posterunki i przygląda się dalej w milczeniu. Nigdy nie widziałem tak uderzającej różnicy pomiędzy wyglądem ludności dwóch wiosek, jak między młodzieżą Mitsu-ura, a Kaga. A jednak te dwie wioski są zaledwie o dwie godziny drogi od siebie oddalone. W wewnętrznej Japonii, podobnie jak na pewnych wyspach Wschodnich Indyi, ujawniają się rozmaite typy w miejscowościach mało od siebie odległych. Z tej strony gór ludność może być szczególnie pociągająca, podczas gdy po drugiej stronie jest wprost odpychająca. Ale nigdzie, w całym kraju nie widziałem tak pięknej młodzieży, jak w Kaga-ura.
— Czas będzie patrzeć, gdy wysoki gość będzie odjeżdżał“.
Gdy powracamy do zatoki, łączy się z nami cała Kaga-ura, nawet najstarsi ludzie wioski, dotąd niewidziani. Ale nie słychać żadnego gwaru, oprócz klapania get. Tak eskortowani dobijamy do łodzi. Na wszystkie, na brzeg wyciągnięte łodzie, wdrapują się zwinnie, żeby przypatrzyć się jeszcze „cudownemu dziwowi, któremu nie robi się żadnej krzywdy patrzeniem”. Wszyscy uśmiechają się, ale nie mówią ani słowa, nawet sami do siebie. A mnie się zdaje, że śnię jakiś sen miękki i słodki i cudowny, bo wszystko to jest zupełnie jak sen. A gdy już wypływamy na lśniącą, błękitną wodę, patrzę jeszcze za siebie, na ciągle czekającą i spoglądającą rzeszę ludzi, stojącą w wielkiem półkolu łodzi, na sterczące na burtach dzieci, o czarnych i nieruchomych głowach w słońcu; na słodkie twarzyczki chłopców, z uśmiechem Jizo i z łagodnemi, czarnemi oczami, które niezmordowanie patrzą „na dziw, któremu żadnej krzywdy patrzeniem zrobić nie można“. Gdy obraz ten już znika i maleje do objętości kakemono, mam jedno tylko, niestety próżne, pragnienie, abym tę wizyę ostatnią zabrać mógł z sobą i zatrzymać ją przy sobie, aby jej widokiem znów serce moje kiedyś rozweselić.
Chwila jeszcze i za skrętem skały znika Kaga-ura z przed moich oczu na zawsze. Tak mija wszystko.
Zaprawdę, te wrażenia, które w naszej pamięci najczęściej się odnawiają są najpierzchliwsze: przypominamy sobie więcej momentów, niż minut, więcej minut niż godzin, a któż potrafi dzień cały wspomnieć? Suma szczęścia, doznanego w życiu, jest we wspomnieniu dziełem sekundy. Cóż jest bardziej pierzchliwe, nad uśmiech? A jednak — kiedyż umiera wspomnienie minionego uśmiechu? Albo miękka tęsknota, która to wspomnienie budzi? Żałość po stracie pewnego, indywidualnego uśmiechu jest w naturze ludzkiej ogólna, ale żal za uśmiechem pewnego całego ludu, za uśmiechem, który był pojęty jako przymiot abstrakcyjny, jest napewno tylko rzadkiem uczuciem, które może obudzić jedynie lud na wschodzie, lud uśmiechający się wiecznie, jak jego własni bogowie z kamienia.
Jednocześnie przychodzi mi na myśl okrutna legenda buddhyjska.
Raz uśmiechnął się Buddha, a promień jego uśmiechu rozjaśnił światłem liczne światy. Ale głos jakiś zabrzmiał i rzekł: „To nie jest rzeczywistość i trwać nie może“!
I światło zgasło.
- ↑ Tak się nazywa naczynie z wodą, którą wyznawcy Shinto myją ręce i usta, zanim zaczną modlić się do Kami. Mitarashi stoi przed każdą świątynią. Pielgrzymi, którzy zwiedzają Shin-Kukedo-San, muszą dopełnić tej ceremonji w skalnym źródle, zanim przestąpią świętą grotę.