<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Lalki
Wydawca Jan Kanty Gregorowicz
Data wyd. 1874
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dworek szlachecki w Uściu nad Bugiem, własność pana Chorążego Zacharjasza Zebrzydowskiego, śmiało się mógł liczyć do najpiękniejszych wzorów siedzib starych, przy prostocie dawnej pełnych wdzięków niewyszukanego, naturalnego, chociaż się tu żadne nowsze pojęcie warunków piękności i dobrego smaku ani przyozdabiania siedlisk wiejskich nie wcisnęło. Sam dom stał pewnie od półtora wieku nie tknięty, ale go pierwszy właściciel z takiem staraniem o trwałość budował, z takim materjałów doborem i obrachunkiem, że na nim przeżytych lat wcale znać nie było oprócz że miał wybitniejszy charakter stary, którego żadne naśladowanie nie nadaje.
Wzniesiony na podmurowaniu, ze swym dachem ogromnym, gankiem poważnym i rzeźbami drewianemi u słupów, lepiej się wydawał od nie jednego pałacu.
Za tło służył mu sad i drzewa rozrosłe, a jak kokosz pod skrzydły tulić się zdawały porządnie rozłożone do koła budowle gospodarskie. Wioseczka należąca do Uścia była niewielka, ale i na niej też gospodarza dobrego i troskliwego o byt włościan poznać było łatwo.
Śmiało się tu jakoś wszystko uśmiechem powagi, uroczystości jakiejś pełnym, rzekłbyś pobożnym i uświęconym. Nie inaczej by pewnie wyglądał dwór szlachcica w panu Podstolim Krasickiego. I patrząc na Uście zdala, każdy doznawał tego wrażenia, jakie wywiera widok miły spokojnego cichego szczęścia.
Domyślać się go miał każdy prawo — a jednak w chwili, gdy na próg domu tego wchodzimy, daleko było w nim od tego co się na ziemi szczęściem zowie.
W pierwszym pokoju ze staroświecka i bardzo po prostu przybranym, mężczyzna już niemłody, średniego wzrostu, siwy, w długiej szaraczkowej kapocie, siedział u okna z rękami złożonemi i niby oryginał staruszka Wańkowicza, tego pięknego obrazu ukradzionego z przeszłości. Ale na czole jego nie było tego spokoju i rezygnacyi, jakie opromieniają twarz malowanego starca. Wojna powlokła je zmarszczkami, w ustach czuć było ból niemy.
Wieczór późnej jesieni zwolna zmrokiem okrywał okolicę — przez okna wpadały jeszcze reszty pomarańczowego światła z zachodu. Ogród otaczający dwór cały stał w złocistych i purpurowych barwach jesieni, a część jego już z liści była ogołocona. Przez na wpół otwarte okno, przewiewało ciepłe jeszcze pięknego wieczora po dniu wyjątkowo gorącym powietrze. Starzec patrzał zadumany na niebo i drzewa, jakby nie chciał widzieć i nie rad był słyszeć kobiety stojącej opodal przy kaflowym piecu, z założonemi rękami widocznie toczącej z nim o coś walkę.
Postać kobieca równie była niepospolitą jak ów starzec, któremu towarzyszyła. Znacznie młodsza od niego, równie słusznego wzrostu i silnej, pięknych jeszcze kształtów budowy, kobieta nosiła na twarzy ślady niepospolitej, zachowanej starannie piękności. Ubiór jej nie był wykwintny, ale niezmiernie czysty i smakowny. Ciemnych włosów, czarnych oczu wypukłych biała i rumiana, z małemi ściągniętemi ustami, pani Chorążyna była jedną z tych piękności bez wyrazu, które zdziwić mogą, ale nie pociągają ku sobie. — Na chłodnej tej marmurowej fiziognomii nie malowało się nic prócz żelaznej woli, nie nawykłej do uginania się w najcięższej walce. Oczy błyszczały czasem przerażająco despotycznie.
Staruszek nawykły znać nie od dziś do wojowania z żoną, siedział jakby na teraz odmawiając jej walki, co widocznie panią gniewało. Milczał posępniej, albo nie odpowiadając jej, lub słowem szczerem starał się zamknąć nieprzyjemną rozmowę.
— Powiadam ci, — szybko i głośno wołała pani Chorążyna, — że nic mnie więcej oburzać nie może nad twoje postępowanie. Zgodziłeś się na wszystko, powinieneś być szczęśliwym losem dziecięcia, a przecież się trapisz jakby go największa spotkała niedola. A to tylko rano i wieczór Panu Bogu dziękować.
— Jam nawykł, moja jejmość, moja Anno, — rzekł po cichu Chorąży ciągle patrząc w ogród — za wszystko co mnie spotyka dziękować Bogu, dziękuję i za to co się stało, ale nie każ mi być szczęśliwym z tego co jeszcze różnie wypaść może...
— Jakto różnie! jakto! podchwyciła stojąca pod piecem kobieta, zżymając ramionami. A więc wolałbyś aby twój kochany, jedyny syn, skończywszy jakieś tam szkoły z ekonomskiemi synami razem, wrócił do Uścia hreczkę siać całe życie i jak my, zakopany w kącie siedzieć?
— Moja kochana Anno odparł spokojnie Chorąży, wierzaj mi, wierzaj, że nie koniecznie tam szczęście mieszka, gdzie go ludzie szukają. A byłoż by to tak bardzo złem dla naszego dziecięcia, gdybyśmy je przy sobie mieli, gdybyśmy z niem razem żyć mogli, gdyby się nauczyło pracować na małem, na małem przestawać i w ciszy Boga chwalić...
— Nie masz najmniejszej ambicyi! zawołała kobieta.
— Nigdy jej nie miałem — rzekł stary...
— Wolno jegomości dla siebie jej nie mieć, ale dla dziecka.. odpowiedziała kobieta, dla dziedzica tak wielkiego imienia.
Staruszek się dziwnie uśmiechnął.
— Moja kochana Anno, rzekł, wiele to ja razy powtarzałem ci, że ja w to nasze wielkie imię nie wierzę. Szlachta jesteśmy jak i drudzy, i po wszystkiem...
— Co? Zebrzydowscy!! przerwała ręce łamiąc kobieta.
— Ale dalipan wielce wątpię — śmiejąc się dodał stary, wielce wątpię a raczej pewny jestem, że my od owych wichrzycieli sławnych wcale nie pochodzimy, to imaginacja pana brata Filipa, któremu się galicyjskiego hrabstwa chciało i który papiery te nie wiem zkąd powydobywał...
— A jużciż ich nie pofałszował! krzyknęła oburzona Chorążyna.
Stary uśmiechał się ciągle.
— Moja jejmość, odezwał się, gdy mu się tej prozapij tak bardzo zachciało, a skinął tylko na gryzipiórków, nie potrzebował ich fałszować, wywiedli by go od króla Dawida. gdyby był tego sobie życzył! Ale dosyć już tego, dalipan dosyć..
— A no, nie i nie — oparła się jejmość, raz trzeba się o tem rozmówić jak należy, żeby to już nie powracało. Ja jestem z domu Babska, i tylko prosta szlachcianka a więcej mam ambicyi od jegomości coś się Zebrzydowskim urodził. Widziałeś jegomość sam papiery, a hrabstwa nie chciałeś i z kąta wyleść swego nie potrafiłeś.
— Daj mi asińdźka pokój — rzekł stanowczo stary acz zawsze łagodnie — odmienić mnie nie potrafisz, przekonań nie zmienię. Kontentuj że się tem, iż na twe prośby niemal się syna wyrzekłem, żem go oddał aby z niego robił pan Filip co mu się zamarzy..... że z niego lalkę i panicza wystroi i że ja na starość pociechy z dziecka mieć nie będę — At — dosyć!
— Ale mój Zacharjaszu, trochę łagodniejąc poczęła nieustępująca kobieta, ja ciebie nie rozumiem. Dziecku się krzywda nie stała... syn nasz ma przed sobą otwarte wszystko... dziedziny po stryju miljony.
— Już nie mówmy jak zrobione, choć to brat rodzony rzekł stary, ale nie doszedł by do nich przecie, gdyby on jak ja na grzędzie gospodarzył.
— Miał więcej sprytu i odwagi niż ty mój Zacharjaszu, odezwała się jejmość, ot i po wszystkiem. Nikt mu przecie nic zadać nie może... Ludzie zabiegliwością majątki robią, jegomość, nie wymawiając mawiałeś Maciek zrobił, Maciek zjadł, to też jakieśmy w Ujściu siedli tak siedzimy.
— Nie możesz się Asińdźka skarżyć aby ci na czem zbywało — odparł stary — posag nie uszczerbiony, ojcowizna twoja cała — coś się i uciułanego znajdzie.
Krótkie milczenie żony dowiodło, że się przed dalszemi wymówkami roztropnie cofnęła. Zmieniła rozmowę, ale jej przerwać nie chciała, mimo znaczącego westchnienia pana Chorążego.
— Mnie o to nie idzie, odezwała się, co ja mam lub my mamy, chciałabym widzieć cię szczęśliwym tak jak sama się czuję, i to mnie gnębi... iż w jegomości tego przekonania wlać nie mogę.
Stary odwrócił się nareszcie od okna, spojrzał na żonę, ręce na kolanach położył i wolnym głosem poważnie mówić zaczął.
— Nigdym o sercu twem nie wątpił, moja Anno, inaczej przecież rzeczy widzę i czuję niż ty. Kobieta, dałaś się uwieść błyskotkom, ja mężczyzna stokroć winniejszy jestem, iż uległem napaści brata i twojej. Rekapitulujmy moja jejmość jak to było i niech mnie kto chce sądzi, czy słuszności nie mam. Przypomnij sobie przeszłość. Po ojcu zostało nam dwa folwarki niewielkie, jam na moim pozostał po staremu gospodarząc, pan brat swój sprzedawszy poszedł szczęścia szukać za kordonem. Długośmy o nim ani wieści ani słychu nie mieli. W ciężkich czasach nie zgłaszał się do nas, nic nie pomyślał o bracie. Ledwie przez obcych i wypadkiem dowiadywałem się o niesłychanych powodzeniach pana Filipa, co mnie wcale ku niemu nie ciągnęło. Urósł tak z dzierżawcy na dziedzica, a z jednej wsi dorobił się klucza i dóbr i majętności znacznych. Naraz słyszymy o hrabi Zebrzydowskim. Śmiać mi się chciało. Żenił się, wdowiał, robił majątek a o nas nie pytał. Było tak przed ożenieniem z jejmością, było i potem, gdy nam Bóg syna dał. Aż jednego poranka przed nasz szlachecki dworek w Uściu zachodzi landara a z niej wysiada, łysy i stary ten któregom znał młodym i rumianym, sfrancuziały pół-panek.
— Całą gębą pan, wtrąciła Jejmość.
— Niech i tak będzie — mówił dalej stary. Pan, bo się tu wkradł kryjąc niemal z braterstwem, kryjąc z sobą, wstydząc szlachetki, którego się rodzonym musiał nazywać...
I po cóż przybył, po co? aby nie mając dziecka, syna przybrać naszego. Można by w istocie panu Bogu za to dziękować, gdyby nie warunki.
— Cóż za straszne warunki? ja matka co przecież kochać muszę dziecko moje, nie skarżę się na nie.
— Bo ci głowę państwo i hrabstwo to, z pozwoleniem głupie, zawróciło... mówił Chorąży — lecz warunki to były i są niemal bezbożne, nie ludzkie prawie. Wydarł mi dziecko, kazał mu się niemal zaprzeć ojca. Pamiętasz asindźka iż żądał od nas słowa, że się u niego nigdy w Pruchowie nie pokażemy. Boże odpuść, podobno tam w Galicyi puścił bąka, że ojciec hrabiego Romana nie żyje, wielkie dobra strwoniwszy.
Dziwnie śmiać się począł stary...
— No i cóż? zmarnował że ci syna? poczęła gorączkowo Chorążyna, albo mu zabronił się tu pokazywać? Alboś nie widział i nie ocenił co z niego za śliczne, miłe, delikatne paniątko zrobił!
— A śliczne! śliczne! przerwał Chorąży — lalka, istotnie lalka... Na woskowanej posadzce ją postawić i uperfumowaną admirować, ale czy to mąż, czy to mężczyzna, czy to człek zbrojny na losu wypadki!!
Ręką machnął w powietrzu.
— Boże odpuść! lalka! lalka...
— Tego nie możesz powiedzieć aby mu serce popsuli i wysuszyli, żywo poczęła matka — ile razy był u nas widziałeś z jakiem poszanowaniem, z jaką miłością przybywał...
Westchnął pan Chorąży i wstał.. łzę kręcącą się w oku otarł i nie odpowiedział nic.
— Moja Anno, odezwał się łagodniej, chcesz szczęścia i spokoju mojego, proszę cię, błagam nie poruszaj nigdy tej kwestyi. Męczysz mnie i siebie nadaremnie. Co się stało, odstać się nie może, oddałem dziecię dla jego szczęścia, niby — nie mam syna... nie zakrwawiaj mi serca, tobie starczy jego los świetny, mnie on napełnia strachem i zgryzotą. Dość tego.
Domawiając tych wyrazów i już nie czekając na odpowiedź żadną — Chorąży ruszył się ku drzwiom i chcąc dalsze przeciągnięcie rozmowy uczynić niemożliwem, wyszedł na ganek...
Jejmość, popatrzyła za nim długo, chwyciła kluczyki i jakby chcąc odzyskać czas stracony, wybiegła także w drzwi drugie.
Stary stanął w ganku... oczy z początku bezmyślnie toczyły się dokoła... lecz wkrótce jakby sobie gwałt zadając, zobaczywszy starego gumiennego, przywołał go ku sobie gospodarz i wypytywać począł o dzień upłyniony.
Stadnina powracała z paszy mimo wrót dworu, siewacze którzy ostatki oziminy dokończyli, szli pozdrawiając starego — pługi i radła ciągnęły z pola do wsi.
Było więc o czem mówić i radzić na dzień następny... najmniejszy szczegół nie uszedł baczności Chorążego, który długo na podwórzu z gumiennym się zatrzymał. Szary mrok zastąpił wieczór malowany jaskrawo. Na niebiosach płowe światło poprzerzynane ołowianemi obłokami co chwila przygasało, z przeciwnej strony mżyły już na firmamencie gwiazdeczki. Zajęty rozmową i rozporządzeniami roboty na dzień następny, Chorąży czemś jednak niepokojony był widocznie. Odwracał się za każdym odgłosem zdala usłyszanym, poglądał na drogę wiodącą ku lasowi, niepokój ten rósł z każdą chwilą.
Na dworze też jakieś niezwykłe widać było przygotowania i krzątanie się służby nie codzienne. Chorążyna kilka razy wybiegała na ganek, przywołując niecierpliwie kobiety z blizkiej oficyny, nagląc o pośpiech i coraz nowych gnając posłańców ze dworu, którzy powracali przynosząc rozmaite z kuchni przybory do wieczerzy.
Mrok padał już coraz gęstszy i przez szyby dworka widać było rzęsisto oświetlony pokój bawialny, gdy Chorążyna, którą zbyt długie zatrzymanie się męża z gumiennym zdwajało jej niecierpliwość, wyszła przywołując go ku sobie.
— Co jegomość myślisz? spytała — wszakże wyraźnie dał znać, że dzisiaj będzie. Może jaki w drodze wypadek. Na Uściług jechać musi, tam poczty ani koni nigdy w porę dostać nie można, może, drogi są szkaradne, posłać by konnego aby przeprowadził?
— Po co? zapytał Chorąży — swojemi końmi nie jedzie — pocztowe weźmie a pocztyljonowie tak dobrze znają okolice jak nasi ludzie.
— Ale się na dziś zapowiedział, dodała matka, cóż to może być?
— Nie wiem i sam niespokojny jestem, rzekł stary nie kryjąc wzruszenia, a cóż pomoże posłaniec. Mogło go co powstrzymać.
Chorążyna ramionami ruszyła.
Otóż widzisz jakby się był przydał kaganiec, gdyby był w domu, odparła — ale ty zawsześ się sprzeciwiał zaprowadzeniu go pod pozorem, że to pańska rzecz...
— Gdzież ci to asińdźka widziała szlachcica na jednej małej wiosczynie paradującego z jezdnymi i kagańcami.
Niedomówił jeszcze gdy na gościńcu od lasu, w wielkiem oddaleniu usłyszano dzwonki pocztowe.... Oboje Chorąztwo zamilkli... Stary pobladł i wszedł powoli w ganek.
— Choć kapotę byś nową włożył — odezwała się żona.
— Po co? do syna? odparł dziwnym głosem stary, a niech się nauczy widzieć mnie jakim jestem w życiu powszedniem!...
— Ale ludzie co z nim przyjadą.
Asińdźka przecie wiesz że ludzi nigdy hr. Filip nie daje, aby z sekretu nie wydali, że ma takiego niepozornego ojca.
Uśmiech pełen goryczy towarzyszył tym wyrazom. Dzwonki coraz się głośniej odzywały na gościńcu, nie było już wątpliwości, że ktoś się zbliżał ku dworowi, a dla obojga Chorążych nie mógł to już być kto inny tylko syn oczekiwany. Coraz niecierpliwsza pani nim się ukazał powóz, posłała chłopca ażeby wrota otworzył...
W mroku nie wiele dostrzedz było można. Coś ciemnego zbliżało się groblą ku dworowi i dzwonek poświadczał, że to był powóz pocztowemi końmi zaprzężony, gościniec nie prowadził nigdzie dalej — nieulegało też wątpliwości iż ktoś się zbliżał do dworu. Chłopcy szeroko już zawczasu otworzyli wrota.... klaskanie z bata dało się słyszeć, i kocz czterema pocztowemi chabetami ziejącemi parą, która z nich buchała, zaprzężony — w galop zatoczył się przed ganek zajmując znaczną część szczupłego podwórza.
Wszystko co żyło we dworze, w oficynie, na folwarku albo wybiegło na dziedziniec lub przez okna się przypatrywało... Na płotach widać było poprzewieszanych chłopców i czeladź stajenną...
W chwili gdy kocz zajeżdżał, służąca wybiegła ze dworu ze światłem, osłaniając je ręką od wieczornego wiatru... Z powozu nie czekając na otwarcie go, wyskakiwał już młody dwudziestoletni chłopiec, bardzo wytwornie ubrany w lakierowanych bucikach, obcisłych rękawiczkach, tużurku czarnym, który z pod zrzuconego na pół płaszcza wyglądał; w kapelusiku okrągłym z nieposzlakowanemi kołnierzykami białemi obciskającemi mu szyję...
Widząc go w uścisku milczących rodziców, którzy obok eleganta wyglądali oboje tak skromnie i nie wytwornie, trudno się było domyślić w nim syna, chociaż piękną twarzyczką rysy matki przypominał. Jak przepowiedział Chorąży, młody hrabia Roman nie miał z sobą nikogo ze służby... Staremu więc siwemu pół słudze, pół gumiennemu zlecono wypakowanie powozu, a matka nie puszczając syna, w którym oczy rozognione utopiła, prowadziła go do pokoju, za idącym wprzód Chorążym.
Tu przez czas niebytności jego zmieniło się wielce, bo stół był z wyraźnem wyszukaniem nakryty i światło na kominku, przy herbacie, na drugim stoliku u okna nad potrzebę zostało wyszafowane. Co tylko dom miał najparadniejszego występowało aby przed dzieckiem nawykłem do zbytków i wytworności, pokryć ubóstwo istotne Chorąztwa. Zmarszczył się nieco widząc to pan Zacharjasz, ale widok syna go zajmował tak bardzo, że o wszystkiem na chwilę zapomniał. Hrabia Roman wyglądał rzeczywiście na prawdziwe hrabiątko: z wypieszczoną twarzyczką, ruchami pełnemi wyszukanego jakiegoś wdzięku, obejściem się ceremonjalnem i zapożyczonem. Znać było po nim że się tu czuł nie w swoim żywiole... Matka zobaczywszy go przy świetle, zaczęła ściskać na nowo, ojciec stał z wlepionemi w niego oczyma, milczący. Na kilka zapytań pierwszych tyczących podróży, nie śmiało odpowiedział Roman i zdawał potrzebować odejść z wzruszenia. Matka chciała go zaraz posadzić przy herbacie, spojrzał trwożnie na ojca.
— Siadaj acan! rzekł Chorąży.
Nie kleiła się rozmowa jakoś.
Z przerywanego francuzczyzną łatanego nieco opowiadania dowiedzieli się Chorąztwo, że w istocie Uściługski pocztmajster w zmowie z miejscowemi furmanami nie dał koni póty, póki sowitego nie ściągnął haraczu, za pocztę w bok od gościńca.
Chorąży z niedostrzeżonym prawie ironicznym półuśmiechem, słuchał syna plątającego się ciągle dla braku wyrazów zastępowanych francuzczyzną z nałogu, chociaż wiedział dobrze iż tego języka oboje rodzice nie rozumieli. Chorążyna to na syna z admiracyą spoglądała, to z oburzeniem na męża. W istocie chłopak był godzien pewnie tej miłości jaką mu matka okazywała, twarzy wdzięcznej i dobrocią trwożliwą nacechowanej, łagodnego wyrazu, niezmiernie troskliwy aby się niczem nie narazić rodzicom dla niego obcym prawie. Na ojca spoglądał z obawą i niepokojem. Chorąży milczał ciągle, lecz wkrótce surowy wyraz oblicza zastąpiło politowanie jakieś i rozczulenie. Pomyślał może iż to dziecię tak zniewieściałe nie było winne temu, iż je tak wychowano i taką go napiętnowano cechą.
Chłopak rumienił się ciągle, długo trzymał kapelusz w ręku i nie śmiał zdjąć rękawiczek, które wreszcie na skinienie matki pościągał, i wyszukawszy miejsca złożył z kapeluszem na boku. Chorążyna miała na ówczas przyjemność ujrzeć ręce syna białe, utrzymane z kobiecem staraniem i przyozdobione kilku pierścieniami wśród których jeden z olbrzymim turkusem, szczególnie oko pociągał. Ojciec rzucił tylko wejrzenie na te ręce niemęzkie i żywo je zaraz odwrócił.
Cały strój młodego hrabiego nie zbyt był do odwiedzin domu rodzicielskiego stosowny, ale taki jakiego prawidła wymagały od przybywającego wieczorem z podróży salonowego młodzieńca. Tużurek czarny leżał na nim rysując piękną ciała budowę prześlicznie, buciki mogły by były służyć elegantce do przechadzki, bielizna śnieżnej białości ze złotemi guzami od najpierwszego wiedeńskiego jubilera, skrojona była wedle miary i czyniła zaszczyt paryzkiemu krawcowi, który jej dostarczył.
Obok niego Chorąży w starej wyszarzanej szaraczkowej kapocie i kozłowych butach, odbijał dziwną jakąś powagą i męzką siłą, gdy w tej postaci znać tylko było pieszczone o zewnętrzną formę starania.
Ile razy oczy starego przebiegły a raczej ośliznęły się szybko po synu, spuszczał je jakby zawstydzony i zbolały. Matka natomiast spoglądała na to dziecię tak śliczne z pociechą, tryumfem, coraz rosnącym i unikać się zdawała spojrzenia na męża, ażeby widok ten nie zatarł jej doznawanej rozkoszy.
— Stryj kazał oświadczyć swe uszanowanie, rzekł hr. Roman po niejakim czasie: byłby zapewne sama ze mną przyjechał, bo bardzo pragnął widzieć ojca i mamę — ale zostawiłem go chorym. Leżał nawet przez dni kilka — byłbym przy nim został gdyby nie wyraźny rozkaz udania się do Uścia.
— Cóż mu to tam jest? spytał Chorąży.
— Nie wiem prawdziwie, odparł przybyły, ale puchlina którą miewał w nogach zdawała się nieco postępować do góry...
— To bardzo zły znak — rzekł stary... a doktorowie...
— Nadworny nasz... dosyć był strwożony, odezwał się Roman — przywołano nawet Dr. Szwarca ze Lwowa..
— Powinieneś był się zatrzymać... wtrąciła matka cicho.
— Stryj mi kazał jechać — odparł zapytany — i polecił ojcu oddać list, do którego zdawał się przywiązywać wagę, bo mi kazał przywieść nań odpowiedź jak najrychlej.
To mówiąc hr. Roman dobył bardzo pięknego pugilaresu z bocznej kieszeni, otworzył go i wyjąwszy zeń list wstał by ojcu doręczyć.
Chorąży siedział właśnie przy stoliku, na którym były dwie świece; w milczeniu więc otworzył zaraz kopertę i na list rzucił okiem. Nie śmiejąc przystąpić, żona starała się po twarzy męża odgadnąć co mógł by list zawierać. Rysy jednak czytającego nie dozwoliły się nic domyślać, po chwili przebiegłszy pismo złożył je nie mówiąc słowa i schował do kieszeni.
Pani Chorążyna zawahała się z zapytaniem, przemogła ciekawość.
— Cóż pisze? wyrwało się jéj w końcu.
— Pomówimy o tem późniéj — i zerwał się Chorąży.
— Ale to prawdziwe nieszczęście ta choroba hrabiego, wtrąciła żywo matka nie chcąc okazać po sobie ile ją lakoniczna odpowiedź męża obeszła — pewnie ci kazał powracać prędko..... bywasz u nas tak rzadko, nawet się tobą nacieszyć nie można...
— Ani go poznać, co gorzej! dorzucił Chorąży.
— Powrót mój, jąkając się wtrącił syn, ma zależeć od rozkazu ojca....
Spojrzenie badawcze matki nic nie potrafiło dobyć z zachmurzonego Chorążego, który westchnąwszy podparł się na ręku i zadumał głęboko. Skorzystała tylko z tego matka, po cichu poufalszą z synem rozpoczynając rozmowę.
— Przygotowałam ci najlepszy pokój, mój Romanku, szepnęła całując go w głowę i przyciskając ją do serca. Kazałam ogień napalić na kominie.
Ty nawykłeś do tylu wygódek, o których my wyobrażenia nie mamy, sama niewiem jakby ci dogodzić.
— A! tu mi zawsze dobrze będzie! cicho całując w ręce matkę odezwał się syn.
— A tam? wszak i tam jest... musi ci być dobrze, kochany Romanie...
— Ale mnie dotąd wszędzie było i jest dobrze, kochana mamo — rzekł chłopak rumieniąc się...
Rozmowa przeszła w szept cichy, a Chorąży jakby przebudzony nagle wstał i pod jakimś pozorem, zwolna się wysunął z pokoju...
Naówczas namiętnie schwyciwszy dziecię w objęcia, Chorążyna zawołała.
— O! musisz mi wszystko, wszystko opowiedzieć o sobie!
Pomimo dziwnej nieśmiałości, której hrabia Roman nie miał wcale w salonach a nabawiał go ją mimowolnie dom rodzicielski ilekroć w nim gościł — byłby się szczerze z matką rozmówił, bo do niej daleko był śmielszym, ale ojciec wkrótce powrócił, a jego surowa postać zamknęła usta obojgu. Na twarzy starego znać było, że mu jakaś nowa troska przybyła a pewnie ów list stryjowski przeczytać musiał. Poszedł na swe dawne miejsce przy stoliku i siadł, wedle zwyczaju ręce złożywszy.
Rozpytywano o zdrowie hr. Filipa, o ostatnie podróże Romana odbyte po Europie, bo dla dokończenia, wychowania wysyłał go przybrany ojciec do Włoch, Francyi i Anglji a Niemcy znał już dawniej. Młodzieniec pod wrażeniem świeżem tego co widział, unosił się nad pięknościami natury, dziełami sztuki i wysoką cywilizacją zachodnich krajów. Matka słuchała go z zachwyceniem, ojciec z ciekawością ponurą i smutną. Parę razy nawet przerwał mu owe zachwyty zwracając uwagę, że własny kraj miał też wiele rzeczy widzenia i poznania godnych. Tych hr. Roman nie miał zręczności zwiedzenia, bo to zapewne w program wychowania jego nie wchodziło.
Po herbacie i razem prawie podanej wieczerzy, bo téj czas był nadszedł a Chorąży swych obyczajów dla nikogo zmieniać nie lubił hr. Roman udał się oddawszy dobranoc na spoczynek. — Odprowadziła go matka do wcześnie przygotowanego pokoju wychodzącego na ogródek, który na krótki pobyt swego dziecka, pokryjomu przed mężem starała się przybrać wedle własnych pojęć o wygodach i nawyknieniach tego świata, w którym żyło jej dziecię. Pokój to był w zwykłe czasy przeznaczony dla krewnych i gości. Paliło się w nim najsuchszemi olszowemi drzewkami na kominku, przybranym bukietami jesiennych kwiatów, jakie mógł dostarczyć ogródek. Całe łóżko i podłoga przed nim usłana była ogromnym dywanem, macierzyńskim jeszcze wyprawnym, ale od dawna w kufrze spoczywającym... Świeżo zachowane jego barwy i jaskrawe róż bukiety, dziwnie się wydawały na niepokostowanéj z prostych tarcic podłodze. Ale téj niepodobna było zmienić i matka tylko ją wstydliwie poprzykrywać usiłowała małemi kilimkami dodatkowemi, tak że ledwie się jéj kawałeczki pozostawały. Z własnej sypialni odkradła matka też stary zegar bez którego komin obejść się nie mógł. Wykadzono lawendową wódką i sionkę i pokój, a co tylko wymyśleć było można dla wygody panicza, zniesiono na jego stolik i komodę..
Świeże firanki biała nadawały niepozornej izdebce, której belki do rozpaczy Chorążynę doprowadzały, fiziognomją wesołą i miłą. Nie było tu jednak tego wytworu i elegancji jakich życzyła matka, bo tych dom cały nie miał nigdy.
Wytworne tłomoki i torebki podróżnego z czerwonej skóry z bronzowemi okuciami, stały dotąd nie rozpakowane, bo służącego nie było. Spostrzegłszy to matka zaczęła się naprzód domagać, aby pomódz mogła do rozłożenia synowskiej toalety. Hr. Roman nie zaprzeczył, że wypakowanie jéj było niezbędną potrzebą lecz chciał się tem sam zająć.
— Ja jestem nawykły w istocie do wielkiego porządku — rzekł, bo i stryjaszek to lubi, żeby zawsze było przyzwoicie wszystko i w swem miejscu... ale ja to natychmiast podobywam i rozłożę..
Do rozłożenia wszakże okazał się brak stołu nakrytego, któryby przybory eleganta mógł pomieścić.
Na komodzie bowiem i na małym stoliczku tyle naprowadzono różnych rzeczy, iż toaleta już by się na nich jak należało rozłożyć nie mogła. Chłopak zawołany wniósł żądany stół; serwety jednak nie dozwolił zasłać hr. Roman upewniając, że ją ma z sobą i wozi zawsze na wszelki wypadek.
Z pedantyczną dokładnością otworzył zamczystą torbę, która rozwarłszy się ukazała zdziwionym oczom matki we wnętrzu swym niezliczone mnóstwo tajemniczych narzędzi, flaszek, szczotek, woreczków, pudełeczek i skrzyneczek..
— I do czegoż się to wszystko przydać może! zawołała pani Chorążyna. Roman uśmiechnął się z pewną dumą.
— Ale tu nie ma jednej śpilki, któraby nie była koniecznie nieodbicie potrzebną, widzi kochana mama, rzekł dobywając lusterko, flakony, puszki i cały szereg najdziwaczniejszych narzędzi...
Bez tego jabym doprawdy nie wiedział, jak się przyzwoicie umyć rano i ubrać...
Dwanaście flaszek perfum różnych, wód do zębów, do twarzy, kilka gąbek różnego kalibru, ręczniki twarde i mięsiste, cienkie i delikatne, na ostatek pudełko różnych guzików i kollekcja szpilek zaświeciły symetrycznie ułożone na stole... Za temi poszło wydobywanie ubrań wieczornych i rannych, czapeczek, fezów, szlafroków, pantofli ciepłych i zimowych... tak że Chorążyna, której to bogactwo zrazu pochlebiało — w końcu sama też uśmiechać się z niego zaczęła zamyślona.
— Przyznam ci się, odezwała się cicho — że jesteście niewolnikami wielu zdaje mi się nie zupełnie potrzebnych nawyknień. Mój Boże! myśmy życie całe przebyli niedomyślając się wcale ich niezbędnéj konieczności — ale....
— Ale proszę mamy, całując ją w rękę dodał hr. Roman — u nas byłby wyśmianym ktoby do powszechnego zwyczaju się nie stosował... a popełnić jakąś nieforemność, okazać się nieświadomym pewnych obyczajów — to zabija.
— To być może, spuszczając głowę i siadając u kominka, zamknęła matka... ja też dziwię się tylko a nie krytykuję nic... Mówmy raczej o tobie. Jakże stryj? zadowolniony z ciebie?
— Tak mi się zdaje — odparł Roman, okazuje ciągle największą czułość dla mnie i nieraz mi powtarzał, iż ziściłem jego nadzieję i godnym się okazuję potomkiem wielkiego Zebrzydowskich domu. Staram się do jego skazówek i rad stosować... Moje stosunki nawet, znajomości, przyjaźnie poddałem jego rozkazom...
— Boś ty także dobre, poczciwe dziecię! przerwała matka aby mieć powód pocałować go w głowę.
Chłopak zarumienił się z radości i dumy.
— Ale wie mama, dodał po cichu rumieniąc się bardziej jeszcze i spuszczając oczy na śliczne swe białe, długie szlifowane pazurki: wie mama po co mnie tu podobno wysłano i co — jeźli się nie mylę, list stryjaszka zawiera?
Chorążyna ciekawe otworzyła oczy... a Roman zbliżając się szepnął.
— Zdaje mi się, że stryj mnie chce ożenić!
Matka drgnęła i mimowolnie klasnęła w dłonie.
— Czyż to może być!
— Już mi coś nawet wspomniał o tem. Czuje się gorzej i radby to małżeństwo, co rychlej przyprowadzić do skutku. Pewnie o tem pisał do ojca.
— Ale z kimże! z kim? Znasz ją? podchwyciła Chorążyna.
— Ja? widziałem ją raz tylko zdaleka w salonie, rzekł chłopak.
— Któż to jest?
— Niech no mama posłucha... to pomysł stryjaszka a może dawno osnuty projekt, o którym tylko wprzódy wspominać nie chciał..
Chorążyna starym zwyczajem po cichu na intencją tę żeby złej nie usłyszeć nowiny, prędko zmówiła zdrowaśkę. Roman poprawił włosy, potem turkusowy pierścień na palcu, potem krawatkę i śpilkę i tak mówić zaczął.
— W czasie kiedy jeszcze stryj miał interesa, jak powiada, i nim z nich przyszedł do tej wielkiej fortuny...
— Którą tobie zapisuje, wtrąciła matka...
— Poznał się we Lwowie z bardzo znacznym urzędnikiem austryjackim, Baronem von Wilmshofen. Mówią, że to stara bardzo familia i w wielkiem znaczeniu i łaskach u dworu. Ten Baron ożenił się we Lwowie z polką, i jakoś mu się tak szczęśliwie wiodło, że do dóbr w Galicyi przyszedł. Później więc ze stryjem sąsiadowali i kochali się jak bracia. Umarła Wilmshofenowi żona, a potem i on sam jakoś prędko życie skończył zostawiając córkę jedynaczkę, dziedziczką sąsiadującego z naszym majątku. A że z familią swą żył Baron nie dobrze, bo go podobno znać nie chciała, gdy ubogi wszedł w służbę, nie naznaczył opiekunem nikogo tylko stryja..
Stryj się z tem nie wydawał, że pannę wychowywał, oddawał, na pensją, i całym majątkiem zarządzał.
Panna dorosła... ma przy sobie tylko teraz jedną starą ciotkę, niejaką panią Nieczujskę... Stryj widocznie chce mnie z nią swatać.
— I nie poznał was z sobą? przerwała matka — i to jakaś niemka!!
— Tylko nazwisko niemieckie, a wychowana we Lwowie na najpierwszej pensyi w klasztorze. Stryj radby co rychłej nas widzę pożenić, bo się obawia aby jej kto nie pochwycił.
Panna jest Baronówna i ma parę miljonów posagu.
Chorążyna chwyciła się za głowę...
— Poczciwy stryj magnatem cię zrobi! a co to za wielki człowiek! ileśmy mu winni... Panna wychowana w klasztorze.. więc to skromne i poczciwe być musi. A ładnaż?
Roman się na nowo zarumienił.
— O! bardzo piękna! zawołał — chociaż niewiele o tem mówić mogę, bo ją w salonie tylko widziałem zdaleka, ale mi się wydała bardzo wdzięczną. Znać po niéj wielką panią! Jak się ubiera... jaki chód, ruchy, dystynkcja. Wszyscy się nad nią unosili.
— Ale jakże stryj mógł już pisać o małżeństwie niby o rzeczy pewnéj i osnutéj, gdy ty zaledwie wiesz o niem a z panną nie miałeś czasu zrobić znajomości, ani się starać jéj podobać.
— Proszę mamy, odparł z niejaką zarozumiałością młodzieniec — na wielkim świecie wszystkie małżeństwa tak rozumnie i z planem się wykonywują. Dla czegoż by przyzwoity młody człowiek nie miał się pannie podobać, albo taka panna jemu?..
— Ależ charaktery? przywiązanie?
— A! kochana mamo — cicho odezwał się Roman, ja tylko to powtarzam, co widzę i słyszę... U nas wszystko tak jest ściśle uregulowane, okryte prawnemi formami przewidziane, obmyślane, że się zawsze charaktery zgodzić muszą, a jak stryj powiada — przywiązanie albo się późniéj urodzi, albo przyzwoici ludzie potrafią się nie okazując tego po sobie, obejść bez niego.
Chorążyna słuchając téj teoryi synowskiéj dziwnie poczęła trząść głową...
— Inny to świat, rzekła — ja go tam ani rozumiem, ani mogę pojąć — ale musi to z tem być dobrze, kiedy ludzie co na świecznikach stoją, do tego doszli.. i tak sobie życie ułożyli... Żenią się i u nas dla dogodności, przez rozwagę.. a małżeństwa bywają ni gorsze ni lepsze niż te które miłość wiąże... A jednakże...
Westchnęła matka.
— Cóż mnie do tego — dodała, jeśli ty to znajdujesz naturalnem i dobrem — a jednak ja bym dla ciebie była pragnęła żony, coby cię jak wart jesteś kochała..
Spojrzała nań i pocieszyła się myślą:
— Którażby tego ślicznego chłopca mogła nie kochać!
Zdaje się że br. Roman nie wydając się z tem, podzielał jej przekonanie.
— Myślisz że o tem pisał doojca? zapytała Chorążyna.
— Tak sądzę, kazał mi na list przywieść odpowiedź.
Głownie olszowe dopalały się na kominku, stary zegar wskazywał jedenastą godzinę, Chorążynie przyszło też na myśl, że dziecko mogło być zmęczone, wstała więc ściskając je w milczeniu, zadumana, a hr. Roman odprowadziwszy ją do sieni, rozebrał się przy niezręcznej pomocy chłopaka, którego mu przysłano do skomplikowanej, toalety wieczornej nie mniej jak dzienna wyszukanej i prawidłowej.
Tym czasem Chorążyna szła do sypialni, gdzie męża zastała klęczącego i zatopionego w jakiemś rozmyślaniu głębokiem. Zdaje się że przyjście jej usłyszawszy stary pośpiesznie dokończył modlitwy i wstał jakby ze snu przebudzony.
W twarzy jego zamiast radości jaką powinno było obudzić przybycie dziecięcia, malowała się boleść utajona.
Chorążyna przewidywała już z niej burzę.
— Czy to jegomości niedobrze z tego wzruszenia, rzekła, może byś się co napił.
— Ja? napił? podchwycił stary, chyba Lettejskie wody?
— Jakaż to woda? ja jej w domu nie mam! w prostocie ducha odezwała się Chorążyna, może Roman co z sobą różne rzeczy wozić musi, ma ją przypadkiem, poszłabym wziąść.
Stary się uśmiechnął.
— Nie trzeba nic już, rzekł, przejdzie to jak przeszło wiele, jak wszystko przechodzi. Asińdźka już pewno wiesz o nowym pana Filipa projekcie. Lalkę tę ledwie wystrychnął, już smarkacza żenić myśli i to jeszcze z baronówną niemiecką.
— Roman mi mówił że się czegoś domyśla, ale panna milionowa.
— Niechżeby sobie zaniosła i siebie i miliony do Niemiec, zawołał Chorąży, tego jeszcze brakło żeby Roman przy niej się na cudzoziemca wystrychnął, choć i tak nie wiedzieć co to jest.. ni polak, ni francuz, ni austryjak.. ni szlachcic... ni..
Ruszył ramionami.
— Proszą mnie o zezwolenie, dodał, śmiejąc się ironicznie, prawdziwy luxus i ceremonjalność pana Filipa, boć wiedzą żem syna się zrzekł i ręce mam związane. Zdałem jego losy i szczęście o przyszłość na stryja, niech sam radzi...
— Ależ dziecku choć błogosławieństwo twe należy, wtrąciła Chorążyna...
— Co mu po niem — smutnie rzekł ojciec, obcyśmy sobie — niepodobny on do mnie, ja go nierozumiem... rozeszły się drogi nasze.
Głosu mu na chwilę zabrakło, lecz wnet z podniesionym i gwałtownym wybuchem mówić znowu zaczął.
— O! nieszczęsna to była i grzeszna życia, mojego godzina, gdym się uległszy wam, dziecka mojego się wyrzekł. Karze mnie Bóg, bom zasłużył, bom nie powinien był dla marnej próżności, dla bogactwa, dla jakichś wielkości głupich, które w oczach Bożych i ludzi statecznych nic nie znaczą, — oddawać dziecko na pastwę komedjantom, by z niego lalkę zrobili.
Chorążyna przerażona załamała ręce.
— Na miłość Bożą — ucisz się! co ci jest? Jeszcze Roman posłyszy! co pomyśli. Jużeś i tak zimno go przyjął i karzesz za swą winę, jeżeli to być ma twoja wina... Za cóż każesz mu pokutować.
Stary się umiarkował.
— Masz słuszność, rzekł tłumiąc wzruszenie — dosyć téj rozmowy boleśnéj, skończmy dzień, grzechy i karę ofiarując Panu na sąd Jego...
To mówiąc ukląkł znowu i modlić się zaczął. Jejmość która zrazu czekać chciała dopóki niedokończy pacierzy i na spoczynek nie szła, przekonała się wkrótce iż napróżno by się męczyła. Chorąży z głową w dłonie zanurzoną nie przestawał się modlić ciągle, niekiedy tylko westchnienie i bicie się w piersi świadczyło iż czuwał jeszcze... Zasnęła więc Jejmość znużona i nie wiedziała nawet kiedy biedny starzec pokutne swe modły dokończył.
Nazajutrz rano gdy się zerwała z pościeli, Chorążego już w pokoju nie było, — wyszedł do dnia na palcach aby się zająć gospodarstwem. Jejmość znalazła go odpoczywającego na ławce w ganku... smutnego jeszcze, ale z twarzą pogodną i zrezygnowaną.
Przewalczył znać na modlitwie wczorajsze usposobienie swoje i był już panem siebie.
Roman który był nawykł do snu długiego i dłuższego czuwania, nie przebudził się tak wcześnie. Godzina była dziewiąta i śliczny czas chłodny, ranek jesieni ze słońcem jasnem na niebie, rozbudził wszystkich do życia, gdy matka usłyszawszy ruch w pokoju syna, posłała doń chłopca czy każe odemknąć okiennice. Zerwał się Roman z pościeli i zapowiedział, że natychmiast wstanie i gotów będzie. Pomimo największego wszakże pośpiechu, przygotowaną kawę trzy razy odnosić musiano, nim się w rannem ubraniu wielce gustownem okazał w pokoju. Chłopak który mu posługiwał i z ciekawością przypatrywał się całéj manipulacji rannego ubioru, donosił co chwila o postępie tej ważnej czynności. Opowiadał dziewczętom w kawiarni, że pan czesać się i szczotkować zaczął, że zasiadł do piłowania i szlifowania pazurków, że trzeci raz coraz inaczej się umywał, że w ostatku chustkę wiązał, co trwało kwandrans i rękawiczki niezbędne z wielką usilnością uniknięcia marszczków naciągał..
Cały ten ceremoniał na wsi, do dwojga starych rodziców, był niezmiernie śmieszny, lecz hr. Roman wychowanym był i nawykłym, nigdy z surowych obowiązków swych nie ustępować nic. Kapelusz ranny włożony wieczorem, rękawiczki niewłaściwego koloru wzięte po południu, byłyby go w oczach własnych sromem okryły.
Nawet pobłażająca matka zlekka ruszyła ramionami spojrzawszy na rękawiczki, kapelusz, misterny węzeł krawatki i zaczesanie włosów, dowodzące niemałego trudu poświęconego przerznięciu ich pod linję aż do karku.
Ojciec może dla tego witając się nie przyglądał mu bardzo, ażeby znowu niepotrzebnie nie oburzyć się. Zapach który z sobą wniósł do pokoju Roman, woń najczystsza Jockey Cluba, neutralizowała resztki dawnego jałowcu i skórek jabłkowych z cukrem... ale nienawykłym zdała się zbyt silną i u mężczyzny też śmieszną. Kawa z najdoskonalszym kożuszkiem i sucharkami, którą przygotowała matka, zdziwiła bardzo hrabiego Romana nawykłego śniadać po angielsku herbatą, szynką i jajami na miękko: zawahał się przed filiżanką.... gdyż innej kawy nad czarną nie pijał. Odgadła matka że w czemś uchybić musiała i szepnęła na ucho, coby sobie mieć życzył. Roman musiał się przyznać do jaj i herbaty, co uszło szczęściem oka Chorążego, a samowar podano nieznacznie... W ciągu śniadania stary ojciec starał się syna słówkiem zaczepić badając o nauki... Odpowiedzi nie bardzo widać były zrozumiałe bo wkrótce pytać zaprzestał.
— Nie może być — rzekł w końcu, ażebyś asan nie wiedział co mi w liście przywiozłeś. Stryj pisze, że chce cię ożenić zaręczając, że osoba przeznaczona mu jest majętną, dobrze wychowaną i znakomitego rodu. Wziął na siebie wszystko niech i w tem rozporządza. Ja méj synowéj, niestety oglądać nie będę abym jéj przykrości oszczędził... a byle byś waszeć był szczęśliwym, cóż mi do tego?
Odpiszę więc że się zgadzam, bo inaczéj nie mogę, choćbym inaczej życzył może... Zawczesny to orzeszek, choć stare przysłowie młodo żeniącym się dobrze wróży. Bodaj się to sprawdziło... Błogosławieństwo daję z serca.. bo tu pono Bóg więcéj będzie miał do czynienia niż z innemi... i cudu jego potrzeba aby klejony związek był szczęśliwym... A w dodatku z niemką! westchnął stary...
— Ojciec dobrodziéj pozwoli mi objaśnić, wtrącił nieśmiało Roman, że panna chyba tylko nazwisko ma obce.
— Byle nie serce... dorzucił stary.. Pan Filip powinien wiedzieć co czyni — musi ją znać, opiekunem jéj był, wychowaniem się trudnił — to mnie pociesza... sobiećby szkody nie chciał czynić ani przybranemu dziecku... Zatem wola jego i Boska.
Skłonił głowę...
— Ale się przecież z bohdanką znacie? spytał Chorąży po przestanku.
— To jest... ja ją raz widziałem zdaleka — rzekł Roman.
— Tylko raz i to zdaleka, pochwycił pan Zachariasz i przeżegnał się w milczeniu. Na tem dokończył rozmowy w tym przedmiocie.
— Stryj mi pisze, rzekł znowu przeszedłszy się po pokoju, ażebyś tym razem długo nie bawił w Uściu i wziąwszy odpowiedź moją wracał, a przyrzekł że jeszcze raz cię przyśle. I w tem jego woli sprzeciwiać się nie chcę, zwłaszcza że chory i niespokojny. Jakkolwiek żal czuję w sercu do Filipa, iż mi dziecko odebrał, trudno bym mu wdzięczen nie był za to, że choć po swojemu pilne miał staranie o waszmości... Inaczej on to rozumiał, a na sumienie zrobił co przyrzekł... teraz gdy chory, żal mi go że sam został... Dziś więc list przygotuję a na jutro rano do Uściługa konie, cicho dokończył stary i wyszedł.
Matka ocierała oczy... Roman siedział żałośliwie skrzywiwszy twarzyczkę, smutny ale nie czujący tak wielkiego żalu po rodzicielskim domu, do którego wcale nie był nawykły.
Był tu jakoś teraz tak nie w swoim żywiole, tak nieoswojony z życiem i obyczajem domowym, iż co chwila w czemś ojcu uchybić się lękając, cierpiał więcej niż się cieszył. Z lat dziecięcych mało mu wspomnień zostało o miejscach i ludziach, zatarty się one poźniejszem wychowaniem i życiem. Ubogi dworek, prosty stół, usługa kobieca, dziwne tryby tego powszedniego żywota pracy, upokarzały go niemal. Nie będąc do tylu zepsutym aby nie czuć poszanowania i miłości dla rodziców, był dla nich zobojętniałym i z obowiązku tylko oddawał im cześć należną. Przypatrując się ojcu, a nie mogąc pojąć, ażeby z konieczności i upodobania trwał tak zagrzebany w wiejskim kącie, przypisywał to dziwactwu jego...
Nie mogło mu pomieścić się w głowie, ażeby Zebrzydowski przyszedł do takiego upadku i nie potrafił się z niego podźwignąć.
Wiedział wprawdzie p. Roman, że są i biedniejsi jeszcze ludzie na świecie przeznaczeni do twardej pracy bez nadziei polepszenia bytu, ale tłomaczyło mu to urodzenie, kastowość, bez której nie pojmował świata. Pewnym rodom w jego przekonaniu, jako przedstawicielom tradycji przeszłości, winno było społeczeństwo opiekę, poszanowanie i tę cześć jaką gdzieindziej oddają białym krowom i słoniom, dla których stawiają się marmurowe żłoby kosztem wszystkich i perłowy obrok im sypie.
Młodzieniec odebrał był to dobre wychowanie i zdrowe zasady, które nie dozwalają przypuszczać, ażeby pan Bóg wszystkich do jednego stworzył losu i obowiązków. Miał zresztą uczucie miłosierdzia i litości w sercu dla biednych, którym w pewnej mierze czuł się obowiązanym dopomagać, tak jednak aby ich od pracy nie odciągać i nie rozbudzać w nich nieprawych chęci do niepotrzebnego światła i wyrzekania się stanu, do jakiego byli stworzeni... Dworek ojcowski w Uściu prawie tak samo go zawstydzał jak hrabiego Filipa, a stan rodziców upokarzał... Jakkolwiek więc czuł się do obowiązków względem nich, wolał je dopełniać zdaleka i gdy po przebytym długim dniu, raz tylko się przebrawszy, bo mu matka odradziła na wieczór wystąpić we fraku — nazajutrz rano żegnał w ganku oboje Chorąztwa, zasmuconych odjazdem jedynaka. Gdy powóz oddalił się od Uścia... w sercu młodego dziecka Pruhowa lżej się jakoś zrobiło. Odetchnął swobodniej. Wracał do życia, do którego był nawykłym, do kamerdynera bez którego obejść się nie mógł, do kuchni, którą przyzwoici ludzie jedynie karmić się mogą — do godzin snu i czuwaniu normalnych, słowem do tego porządku, bez którego zdziczeć się lękał.
W ganku małego dworu siedzieli państwo Chorąztwo oboje zamyśleni na przeciw siebie, smutni oboje, i tym razem matka w duszy uznawała może, iż p. Zachariasz miał słuszność, bolało ją wyrzeczenie się dziecka, myśl że je nie rychło zobaczy i że szczęścia jego i świetności nie będzie mogła być świadkiem. Nie przeklinała jak on dnia i godziny, gdy oddała Romana, lecz pojęła teraz wielkość uczynionej ofiary.
W drodze już hrabia Roman odebrał dwie telegraficzne wiadomości, iż słabość hrabiego Filipa zagrażający przybrała charakter, że powinien był powrót przyspieszyć, nie tracąc ani chwili, gdyż tego po nim stryj wymagał. Doktór nadworny uspokajając wszakże dokładał, że choroba acz śmiertelna, kilka tygodni jeszcze przeciągnąć się może. Hrabia Filip znał stan swój niebezpieczny i z zupełną umysłu przytomnością przygotowywał się do ostatniej podróży.
Z kilku już rysów poprzedzających można się domyślać charakteru tego niepospolitego człowieka, który powodowany ambicją, niepospolitemi obdarowany zdolnościami potrafił stworzyć sobie fortunę, imię, stanowisko i przyszłą wielkość dla rodziny. W istocie pan Filip Zebrzydowski był człowiekiem jacy się nie codzień rodzą. Siła woli i rozumu zastępowały w nim wiele innych niedostających przymiotów. Wykształcenie nie zupełne winien był sam sobie, energję dała mu natura niezłomną. Z pojęciem jasnem świata i ludzi, słabości i dróg któremi idąc korzystać z nich można, począwszy od małego znalazł się u schyłku życia jednym z najmożniejszych galicyjskich magnatów. Wyrobienie hrabstwa w tej ojczyźnie wszelkich tytułów, przyszło mu z łatwością, a uznanie społeczne tego przyrostu nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Majątek otwierał mu wrota do najwyższych sfer, wśród których, mimo wychowania zaniedbanego doskonale obracać się umiał.
Razem się w szkołach uczyli z panem Zacharjaszem i w żadnych innych pan Filip potem nie bywał, wyuczył się jednak wprawnie mówić dwoma niezbędnemi mu językami, francuzkim i niemieckim, przejął formy towarzystwa, do którego pragnął się wcielić, a z książek nabył tej ogłady i encyklopedycznych okruszyn, o których wybornie wyżyć można nic nie umiejąc w tak nazwanym wielkim świecie. Nikt nie wątpił w kółku tem, które znało bliżej hrabiego Filipa ani o jego prawach do hrabstwa, ani o świetności rodziny, o której dobrach w królestwie i pozycyi rozpowiadał bardzo zręcznie. W innych rzeczach mniej się panu nowemu powodziło, ożeniwszy się świetnie był i w pożyciu nieszczęśliwym i zmuszonym potomka zapożyczyć od brata. Nie mając już innego celu w życiu na to dziecię zlał wszystkie nadzieje swe i plany, w niem widział głowę odnowionego rodu, gdyż w końcu sam nabył tego przekonania, iż do prawdziwych Zebrzydowskich należy z krwi i ducha.
Wychowanie Romana do tego zmierzało głównie, aby w niem ani śladu szaraczkowęgo nie pozostało szlachcica, chciał go mieć paniczem, choćby ze wszystkiemi wadami do tego stanu i powołania przywiązanemi, byle w nim hreczkosieja nie było. Stało się jak pragnął, Roman wyrósł na śliczną lalkę i codziennie uszczęśliwiał swą nicością przyzwoitą rozkochanego w nim stryja. Przebaczał mu hr. Filip jego młodzieńcze wybryki, byle one z gustem i z szykiem były wykonywane. Cieszyły go nawet, bo panicz zbyt oględny, obrachowany i zimny nie byłby tak prawdziwym. Oszczędny i spekulujący nawet na najdrobniejszych przedsiębiorstwach, dla synowca nie żałował nic hrabia Filip, równie jak dla okazałości i pańskości domu.
W Pruhowie na starej sadybie jakiejś, stanął był przed laty piętnastu pałac galicyjskim smakiem...
Coś w rodzaju tego pudełka z hrabiowską koroną, które się we Lwowie domem czy pałacem Gołuchowskich zowie. Charakterami podobnych gmachów świeżo spanoszonych rodzin, są pretensje do olbrzymich rozmiarów i do prozopopei architektonicznej. Są to murowane ody na cześć magnackich rodzin nowej kreacji. Jak w odach klasycznych macie tam przedsionki o kolumnach majestatycznych, szerokie skrzydła, niby strofy, inwokacje herbowne na szczytach i heroiczno-monumentalne kominy na dachach jak wykrzykniki stojące. Czegóż tam nie ma, prócz smaku?
Hrabia Filip nie mając go, jak inni jego rodzaju dorobkowicze, zapożyczyć trochę umiał, — posiadał instynkt i przeczucie, zachował więc miarę w pathosie i pałac jego wyglądał pańsko ale nie śmiesznie.
Założony park i zużytkowane drzewa stare nadawały mu poważną, niby dawniejszą nieco niż data wzniesienia postać. W takim gmachu życie musiało przybrać stosowne do niego formy pańskie. Przy największej oszczędności hrabia żył jak na Zebrzydowskiego przystało... miał kuchnię, stajnię, dwór, liberję, nawet nadwornego doktora, nawet na tandetach zakupioną bibliotekę, nawet domową kaplicę, bo to wszystko do hrabiowstwa należało. Dwa ordery jeden krajowy a drugi cudzoziemski, wisiały wyrobione prawidłowo z gipsu u herbu na pięć tarcz podzielonego przy faciacie pałacu. Hrabiowskie korony o perłach dziewięciu, gęsto oprócz tego rozsypane były gdziekolwiek je przyzwoicie umieścić było można.
Na codzień skromność przy życiu okazałem była wielka, bo hrabia lubił oszczędność drobnostkową, ale kilka razy do roku świetne bale i festyny, przypominały go okolicy i utrzymywały tradycję wystawnego życia Pruhowa.
Zbytecznym byłby szczegółowy opis pałacu, w którym starano się nadewszystko o wybitne gniazdo arystokratycznego piętna. Hrabia Filip słusznie za najdoskonalszy wzór wybrał był sobie angielskie zamki możnych rodzin, ale mu brakło tego co je najbardziej zajmującemi czyni, szczęśliwie zachowanych pamiątek odwiecznych. Były one nieodbicie potrzebne i targi europejskie, Paryż, Bruksella, Wiedeń, Wenecija, Londyn dostarczyły brykabraku, mogącego uchodzić za domowej przeszłości zabytki. Kochał się w tem hrabia Filip. Do niektórych sprzętów bardzo zręcznie podorabiano mu herby, do innych przywiązywał imaginacyjne historje przodków. Lwów i Kraków zaopatrzył go w karabele, koncerze, koszule i hełmy, dały się zdobyć stare pieczątki i zamek pod tym względem miał wyrobioną sławę — a nikt się ani nie domyślał ani chciał dochodzić zkąd się to te zabytki dostały. Sala portretowa równie zręcznie dokompletowaną została staremi płótnami różnego pochodzenia, którym podorabiano herby i nazwiska: kilka wizerunków w stylu dawnym domalował lwowski artysta z taką niezręcznością, że mogły w istocie za prastare oryginały uchodzić. Pamięć ludzka nie sięga daleko, kilkanaście lat trwania w jednem miejscu tych familijnych pamiątek, już im zupełnie prawo obywatelstwa nadało. Nikt nie śmiał wątpić o autentyczności.
Gdy hrabia Roman z ostatniej stacyi wziąwszy konie, dobił się po najgorszych galicyjskich drogach już późną nocą, w oknach przedpokoju od dziedzińca zastał światło jeszcze, a choć z powozem zatrzymał się u bramy, dosłyszał znać i domyślił się przybycia jego doktór nadworny pan Pęklewski i wybiegł na przeciw niemu na ganek. Był to lekarz jakich wielu, a człowiek jeszcze dobijający się sławy, wziętości i pozycji w okolicy, więc duszą i sercem oddany domowi, przez który inne spodziewał się zadzierzgnąć stosunki. Nie kosztowała go więc służbistość największa przy starym hrabi i najczulsza a pełna poszanowania przyjaźń dla młodego... Obu był powolnym do ostatnich możliwych granic.
— A! to szczęście żeśmy się nareście pana hrabiego doczekali! zawołał Pęklewski zbiegając ze wschodów z których o mało nie upadł spiesząc naprzeciw nowo wschodzącej gwiazdy. Hrabia się nieustannie dopytywał o pana.
— Lecz jakże się ma? jak się ma! przerwał Roman, wchodząc już na ganek...
— Nie mogę powiedzieć ażeby się polepszyło, cicho odezwał się Pęklewski. Nie mam co taić, godziny życia są policzone niestety, ale słabość da się przeciągnąć i przeciągnie. W tej chwili nagłego niebezpieczeństwa nie ma. Nadzwyczajna energia charakteru trzyma naszego hrabiego przy życiu. Osobliwsza, niesłychana organizacja, inny by tego nie wytrzymał. Lecz hrabia gdy co postanowi, gdy czego zapragnie, zdaje się że samo życie i śmierć zmusi do posłuszeństwa.
— Czy śpi? zapytał Roman.
— Choćby nawet drzemał, możemy wejść po cichu. Żądał tak bardzo przybycia hrabiego iż się nim ucieszy, a to tylko dobrze na zdrowie wpłynąć może.
— Chodźmy więc..
To rzekłszy machinalnie obejrzał się po swym stroju Roman, egzaminując czy jest przyzwoicie ubranym do wystąpienia przed stryjem. W tej chwili nawet nie mógł o pewnych prawidłach zapomnieć. Strój był podróżny, choroba i nagłość małe nieforemności dostatecznie tłomaczy.
Na palcach przeszli parę pokojów pustych i przyciemnionych w których kilku służących czuwało. Doktór Pęklewski ostrożnie podniósł ciężką portierę sypialnego pokoju i oglądając się bacznie, z palcem na ustach poprzedził Romana.
Sypialnia w której hrabia leżał, była przepyszna: łóżko do koła osłonione, było rzeźbionem arcydziełem XVI wieku. Do niego stosownie cały sprzęt został dobrany. W stanie zdrowia hrabia miał inny powszedni pokój sypialny o wiele skromniejszy — czując się jednak źle i coraz gorzej, zapragnął zająć ową paradną izbę i łoże, aby umrzeć z pewną prozopopeją odpowiednią rodowi swemu. Było mu tu może nawet mniej dogodnie, lecz wyglądało bardzo po pańsku. Komin z rzeźbionego drzewa, zwierciadła w ramach odpowiednich, stare bióro i stoły, nadawały pokojowi ponurą jakąś powagę. Posadzka pokryta grubym kobiercem, ciężkie portjery u wszystkich drzwi, czyniły z niego jakby dawną komnatę zamkową.
W chwili gdy weszli, ciężkie westchnienie dało się słyszeć z za firanek i głos osłabły, ale dosyć wyraźny i stanowczy, odezwał się.
— Pęklewski?
— Jestem panie hrabio, odparł cicho doktór uchylając firankę, jestem, i nie sam, mam szczęście zwiastować przybycie hr. Romana.
— Odsuń firankę! zawołał chory. W chwili rozkaz został wykonany, w świetle przyćmionej lampy stojącej na stoliku, ukazała się blada twarz rysów szlachetnych i pięknych, z oczyma głęboko wpadłemi, z usty wązkiemi zaciętemi, z czołem wypukłem pięknego kształtu.. We wzroku błyszczała w pełni intelligencja, było to wejrzenie człowieka, który jeszcze w zupełności sobą władał.
Wychudła, biała ręką wysunęła się z pod okrycia i głos powtórzył.
— Roman, chodź tu.
Młody hrabia zbliżył się, uchylając głowę przed stryjem, przypatrującym mu się z niepokojem jakimś i ciekawością.
— Dziękuję ci żeś powrócił prędko, zawołał chory, opadając na poduszki, ale ręką wskazując krzesło przybyłemu... Siadaj! Masz list ojca?
— Mam go...
— To dobrze. Jesteśmy w porządku. Czekałem na ciebie, dodał hrabia. Nie łudzę się wcale, puchlina podchodzi, odciągają ją i wstrzymują w nogach jak mogą, ale nie są wszechmocni ci panowie doktorzy. Niech sobie mówią co chcą, mnie nie oszukają.... wiem że się puchlinę przeciąga nie leczy. Jestem do tego przygotowany... mówił z tak gorączkowym pośpiechem chory, iż mu tchu zabrakło i musiał chwileczkę odpocząć... Zwrócił twarz ku Romanowi, wpatrzył się w niego i rzekł uciszonym głosem, chociaż bystre wejrzenie jego dostrzegło, że doktór przez dyskrecję się oddalił.
— Pani Nieczujskiej poleciłem, aby przygotowała Lolę... Proszę cię, jedź, staraj się podobać — o czem nie wątpię nous pricipiterons le denouement — tu nie ma co zważać na formy... ja mogę umrzeć, a chcę, wymagam abyście się wprzódy pobrali. Nous sauverons les convenances, a gdy idzie o rzecz tak wielkiej wagi.. bierz je licho!
Stanowcze to orzeczenie hrabiego w oczach Romana było niezmiernie znaczące, nigdy bowiem chory w zwykłych życia warunkach, ani w tej myśli ani w taki sposób byłby się nie śmiał wyrazić o rzeczy tak poważnej, jak konwenanse i formy światowe.
Tu znowu potrzebował odpocząć chory... Roman pochylony słuchał przerwać nie śmiejąc.
— Idź, jeśli jesteś zmęczony, każ sobie dać kąpiel, połóż się spać na godzin parę, kazałem by konie, powóz i ludzie były gotowe.. Jak tylko będziesz mógł ruszaj zaraz do Gromów, prezentuj się, daj poznać, oświadcz i powracaj..
Roman nie śmiał się sprzeciwić, ale zawahał się, hr. Filip odgadł go.
— Panna do mnie przywiązana, wierzy we mnie, wie że tego chcę... nie będzie żadnych kaprysów. Po mojej śmierci — ha! mogłoby to wypaść inaczej... ale...
— Niech że się kochany stryj nie męczy, przerwał Roman.
— Bądź spokojny, mam miarę sił moich — dodał chory. Pojedziesz, uczynisz jak mówię. Jest to, nie przeczę, małżeństwo excentryczne... Powie nie jeden że mogłem was wcześnie poznajomić z sobą i przygotować je. Właśnie tego nie chciałem, byłby czas do zniechęcenia się i rozmysłów, a ja wiem żeście dla siebie dobrani.
— Kochany stryj pozwoli jednak — rzekł Roman.
— Nic nie pozwolę — odparł chory sucho, nakazuję ślepe posłuszeństwo.
Odetchnął znowu.
— Tak jest, ślepe posłuszeństwo — powtórzył — obrachowałem wszystko. Jesteście oboje dosyć dobrze wychowani by się znaleźć przyzwoicie. Nie możecie się sobie niepodobać... Ha! jeśli by później życie coś niespodzianego przyniosło — gdzież tego nie ma!
Wyciągnął białą rękę jakby do pożegnania.
— Idź, kąpiel powinna być gotowa, i do łóżka... dodał rozkazująco szukając oczyma doktora. Pęklewski — odezwał się głos podnosząc. Weźże Romana każ mu się wykąpać, potem zjeść jeśli głodny, przespać i niech jedzie — niech jedzie. Ja spokojniejszy zasnę także może trochę i sił nabiorę.
Z westchnieniem oparł głowę na poduszkach.
Jeszcze Roman nie miał czasu pochylić się ku ręce stryja, gdy cudem zjawiający się Pęklewski pochwycił go, posłuszny rozkazom i uniósł wziąwszy pod rękę z sypialni.
W jednem ze skrzydeł pałacowych był apartament hrabiego Romana, urządzony z wytwornością i komfortem tak, aby w nim złotą młodzież, fashionablów lwowskich mógł nie czyniąc wstydu imieniowi Zebrzydowskich przyjmować. Hrabia Filip czuwał nad tem, aby tam na niczem nie zbywało... Skrzydło stanowiło można powiedzieć oddzielne domostwo, ze służbą osobną i wszelkiemi atynenciami.[1]
Przywiązana doń była osobna stajnia aby hr. Roman mógł i na wyścigi stawić konie i sportem się zabawiać, i wozownia obficie zaopatrzona w amerykanki, powoziki, kocze itp. Pęklewski poprowadził podróżnego, którego rzeczy już wypakowano, do łazienki. Tu w istocie kąpiel już nań czekała. Była de rigueur po podróży, Pęklewski sam termometrem wyprobował wodę, aby za gorącą nie była, z zasady wolał chłonawą...
W pół godziny potem nakryte było do wieczerzy, do której doktór się przysiadł, aby wina czerwonego sprobować. Roman nie wiele mógł jeść, nadto był znużony, a nim dokończył owej przymusowej przekąski, wtoczył się ogromny drab, niegdyś kawalerzysta austryjacki pełniący funkcje koniuszego, oznajmiając że konie do wiedeńskiego kocza zadysponowane są na godzinę szóstą.
Do Gromów posiadłości baronównej von Wilmshofen było mil sześć opętanych... Na pół drogi wszakże stała przeprząż, tak że Koniuszy spodziewał się, iż Jaśnie Wielmożny hrabia stanie u celu około południa.
Obiad w Gromach jadano o trzeciej — był więc czas zaprezentować się, przebrać i zabawić do wieczora spełniając rozkazy stryja, który się spodziewał iż najdalej drugiego dnia Roman oświadczyć się potrafi.
Doktór Pęklewski obowiązał się zbudzić hrabiego o piątej, tak aby wypiwszy herbatę, na szóstą był gotów.
Cały ten program tak starannie obmyślany, o którego spełnienie punktualne miał się nieochybnie chory za przebudzeniem dopytywać — wykonano z nawyknieniem do posłuszeństwa wzorowem. Punkt o szóstej konie stały u małego ganku i hrabia Roman zawinięty w płaszcz i szal przez doktora własnoręcznie, siadł do kocza w którym mimo cisnących się myśli i niepokoju, po półgodzinnych marzeniach zadrzemał.
Kto inny byłby może więcej wziął do serca tak niezwyczajne położenie, tak dziwne zadanie, samą osobliwszą myśl podróży do nieznajomej całkiem panny, dla tak natarczywego oświadczenia się jej. Hr. Roman miał naturę ukołysaną mimo młodości, wiele żył, wiele probował, znał więcej świata powierzchownie niż się po nim spodziewać było można: powiedział sobie wreszcie, iż rzeczy były nieuniknione a małżeństwo, wedle pojęć tego świata do którego należał nie krępowało swobody człowieka, aby go aż nieszczęśliwym uczynić mogło. Wielki wielbiciel piękności plastycznej, hr. Roman we wdzięku kobiety nie dostrzegł jeszcze duszy, nie wzbudziło się w nim nigdy serce i — wszystkie panie dotąd dlań były równiuteńko uwielbienia godne.
To tłomaczy że mógł zadrzemać i spać do przeprzęgu, przebudzić się dla zapalenia cygara i zasnąć tak mocno powtórnie iż go dopiero pod samemi Gromami stuknięcie o próg mostku zbudziło szczęściem, bo inaczej byłby przed ganek Baronównej zajechał najnieprzyzwoiciej uśpiony — coby mu mogło było popsuć reputacją.
O Gromach które Baron von Wilmshofen nabył po zrujnowanej rodzinie jakiejś wraz z przyległościami znacznemi, które się przerywanym sznurem aż niemal ku Pruhowu ciągnęły, niewiele powiedzieć można. Baron choć baron ale biurokrata austryjacki, nie miał najmniejszego smaku, a raczej smakował tylko w tem co procentowało. Jednakże czuł nabywszy majętności, iż gdzieś jakąś rezydencję założyć był sobie powinien, a że w Gromach były stare muru kawałki, zbudował z nich sobie gotycki dom, z pomocą architekta który gotycyzmu uczył się podobno na padole galicyjskim. Fantastyczny to był produkt człowieka, który ani budownictwa nie znał, ani miał wyobrażenia tego co mu tworzyć kazano. Wieżyczki do których wnijść nie było można, okna w faciacie poprzecinane na pół piętrami, strzałkowate ozdoby i bizantyjskie słupy, mięszały się na stworzenie tej karykatury.
Rzeczywisty tajny radzca zupełnie był zadowolniony ze swojego pałącyku i urządził go sobie wewnątrz z niewielką czystością i staraniem... Nie mniej zaklęty ten gmach na mieszkanie był najniedogodniejszym w świecie. Otaczały go słupy, krata żelazna, ogród, w którym była fontanna in spe i Lauby drewniane i murowane...
Gdy Loli von Wilmshofen wychowanie się rozpoczęło, a ojciec jej umarł, hr. Filip któremu opieka nad jedynaczką powierzona była, przy pomocy pani Nieczujskiej, prosił jej ażeby w Gromach zamieszkała. Jej one winny były, że się w stanie dobrym doczekały dziedziczki.
Ciocia Nieczujska w szeregu postaci wchodzących do naszej powieści, niepospolite jako oryginalne zjawisko winna by zająć miejsce.
Nie była ona nigdy piękną, może nawet nigdy nie wydawała się młodą, ale za to starzejąc śladu przeżytych lat nie okazywała po sobie. Ciemnej płci, zawiędła, krzepka, zdrowa, rumiana, miała w ruchach, mowie i minie coś żołnierskiego. W istocie była też wdową po kapitanie artyleryi, z którym żyła tylko rok jeden.
Przywiązana do niego, nie pomyślała nawet nigdy o powtórnych ślubach, a Lolę ukochała jak własne dziecię, chciała też wychowywać ją w domu, lecz hrabia właśnie dla tego przywiązania pani Nieczujskiej i wpływu jaki na dziecię wywrzeć mogła, powierzyć go jej nie chciał. Oddano panienkę na najdroższą i doskonałą pensję klasztorną i powierzono osobliwej pieczy pół tuzina guwernantek, nauczycielek i nadzorczyń.
Nieczujska wiedziała co z tego wyniknie, stękała, płakała, ale się oprzeć nie mogła opiekunowi, a oprócz tego czuła się biedną na jego i Loli łasce, nie miała kąta była więc powolną, choć się oburzała i gniewała.
Położenie jej w ciągłej ją stawiło z charakterem sprzeczności. Stworzona do rozkazywania musiała być posłuszną. Całą pociechą jej było to, że się spodziewała po powrocie Loli do domu, zwolna ją po swojemu na żywe przerobić stworzenie.
Tak jak Chorąży syna, ona Lolkę nazywała Lalką i laleczką, a miała słuszność, gdyż śliczną ową panienkę inaczej było trudno nazywać.
Od dzieciństwa aż do tej chwili, Lola nigdy z prawdziwym światem i z rzeczywistem nie zetknęła się życiem, żyła w atmosferze sztucznej w zaczarowanem kole fikcyj i obrazów kosztownych. — Jak roślina w szklarni wyhodowana którą lada zimniejszy oddech powietrza mrozić może, Lola wychodziła w świat pieszczonym dziecięciem bezbronnem, któremu wszystko prawdziwe było obcem.
Bogata baronówna kochana przez wszystkich, wychwalana, nawykła by jej dogadzało co ją otaczało, niepojmująca w świecie niepodobieństw i niemożliwości, stawała w obec wielkiej życia zagadki jak zaczarowana księżniczka, która po stuletnim śnie budzi się nie wiedząc gdzie się znajduje..
Krótki pobyt w Gromach z panią Nieczujską, która nie mogła zbyt obcesowo napadać na biedną istotę serdecznie ukochaną — nie starczył na zmienienie tego stanu ducha i serca... Przyłożyła się też uboczna okoliczność do utrzymania Loli w śnie młodości. Jadąc na wieś uprosiła u opiekuna pozwolenie, przywiezienia z sobą na pierwsze dni samotności, dawnej przyjaciołki i koleżanki z pensyi, od roku już zamężnej, niejakiej Hermancji z Fiflów Grzegorskiej. Miał to być mentor dobrany najwłaściwiej na pierwsze w świat występy, ale nigdy nieszczęśliwiej trafić na nauczycielkę nie mogła baronówna. Pani Hermancia córka bogatego bankiera żona młodego spekulatora miljonowego, już pierwsze luta przebyła na pensyi w tych pewnych złudzeniach co Lola, a od roku nie widziała innego świata znowu oprócz salonów wiedeńskich i lwowskich i kunsztownej kultury.
Nie myślała dotąd o niczem oprócz strojów, występów, zabaw, podróży i trwonienia życia jak najprzyjemniejszego. Było to dla niej głównem zadaniem. Wydana za mąż wprost prawie z pensyi za młodego jegomości którego nie znała prawie, położeniem nawet podobnem do teraźniejszego Baronównej, zbliżała się do niej.
Od dwóch dni oznajmiono już w Gromach o blizkim pretendenta przybyciu, oczekiwano go tu można sobie wyobrazić z jakim niepokojem i ciekawością[2] Nieczujska ręce łamała po cichu — wołając ciągle:
— Do czego to podobne, do czego to podobne! — lecz oprzeć się przeznaczeniu nie mogła.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Dawniej słowo atynencja, stosowane zwykle w liczbie mnogiej, znaczyło przyległości.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie ciekawością brak znaku przestankowego.