<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Legjony
Część II
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W forcie werońskim zgromadziło się wielu oficerów wszelkiej broni. Pojedynki między wojskowymi były wówczas rzeczą aż nadto zwykłą, wszelako pojedynek jednego przeciw czterem wzbudził powszechne zaciekawienie. Wiedziano o nim od rana, albowiem Bogusławski już się był widział z pułkownikiem komendantem i, spełniwszy polecenie, jakie miał od swej władzy, opowiedział o zajściu w Padwie i prosił go o wyznaczenie sekundantów Francuzów. Komendant, któremu to pochlebiło, zgodził się chętnie na prośbę kapitana i wyznaczył mu dwóch oficerów artylerji, a dwóch innych jego przeciwnikom.
Kwiatkowski i Cywiński zjawili się w forcie tylko jako przygodni znajomi Bogusławskiego i naoczni świadkowie zajścia.
Przyjęto ich z uprzedzającą grzecznością. Widocznem było, że to rzucanie gałek chlebowych na oficera nie podobało się Francuzom i że sympatje ich przechylały się raczej na stronę pokrzywdzonego. Komendant nie czynił też tajemnicy z tego, że ów pokrzywdzony był obywatelem francuskim, że służył poprzednio w armji Masseny i że po bitwie pod Rivoli otrzymał szpadę honorową od Dyrektorjatu. Życzono sobie, by spotkanie nie było zbyt krwawe i by skończyło się na jakich lekkich ranach. Jednakże skupiona a zimna twarz polskiego legjonisty i jego spokój napełniały serca pewną obawą; znać bowiem było, że to jest człowiek, który awantur nie szuka, ale który, zaczepiony i zelżony, nie poprzestanie na byle jakiem zadośćuczynieniu. Cywiński i Marek odczuwali również, że jest w nim jakby coś żelaznego i jakaś taka siła, która, raz poruszona, działa nieubłaganie. Jednakże na czole jego nie było żadnej zmarszczki gniewu i nietylko na oficerów, zgromadzonych w forcie, ale nawet i na przeciwników spoglądał prawie obojętnie.
Marek myślał, że czyni go takim ciężka tęsknota i że, mając dość tułaczki, dość życia, może w duszy życzy sobie zginąć. Ogromny niepokój ogarnął obu chłopaków i zapierał im prawie dech w piersiach, tem bardziej, że obecnie stał przed nimi, nie człowiek cywilny, ale oficer polski w mundurze, taki, jakich Marek widywał w dzieciństwie i pod jakimi służył w czasie insurekcji w dziewięćdziesiątym czwartym roku Cywiński.
W bastjonie, w obrębie pierwszego dziedzińca oficerowie utworzyli dwie grupy, w środku których przechadzał się z Bogusławskim pułkownik-komendant, stary żołnierz o poczciwej twarzy, o długich, jak u bociana, nogach, ale zbyt krótkim kadłubie i ramionach tak wysokich, jak u ludzi garbatych. W rozmowie z kapitanem pochylał się ku niemu, co chwila zaś zatrzymywał się i biorąc go za guzik, odzywał się głosem klarnetowym, w którym jedne wyrazy brzmiały zbyt głośno, drugie zbyt cicho. Widocznie czynił mu jakieś przedstawienia, na które ów potrząsał tylko głową.
W grupie bliżej bramy stali czterej oficerowie, którzy się mieli strzelać. Twarze ich nie zdradzały bynajmniej obawy; spojrzenia skierowane na przeciwnika były zuchwałe, lecz towarzysze, bliżej stojący, mogli odczytać w nich pewne zniecierpliwienie i jakby zawstydzenie, że postąpili względem człowieka, który im w niczem nie zawinił i który był ich kolegą wojskowym, nietylko jak paliwody, ale i jak grubjanie. Widocznem to było szczególniej na pobladłej nieco twarzy młodego oficerka od huzarów, który marszczył brwi, chcąc pokryć w ten sposób przykrość i pomieszanie.
Dzień, jak często zdarza się we Włoszech, był niezmiernie wietrzny i zginał kity na kapeluszach. Cywiński, jako doświadczony myśliwy, wiedział, że przy takiej pogodzie trudno jest trafić nawet ze strzelby, która przecie opiera się silnie o ramię, a cóż dopiero z pistoletu, gdy uderzenia wichru szarpią za rękę i lufę. Przypuszczał więc, że strzały będą chybione. Komendant i inni oficerowie podnosili takoż oczy ku obłokom, przelatującym po niebie, jak spłoszone tabuny koni. Tymczasem z drugiego, przyległego dziedzińca wyszli sekundanci, którzy odmierzali tam plac i metę. Na ich widok pułkownik pochylił się nad Bogusławskim i począł mu znów coś mówić swym klarnetowym głosem. Lecz Cywiński i Marek spostrzegli, jak ów potrząsnął po raz ostatni głową na znak przeczenia i, uścisnąwszy podaną mu rękę, skłonił się świadkom.
Ci zaś rozdzielili się na dwie pary, z których jedna zatrzymała się przy Bogusławskim. Wówczas siwy oficer piechoty, z plastrem na lewem oku, rzekł:
— Obywatele, prosimy z sobą.
Potem ruszyli ku bramie, która wiodła na ów mniejszy, przyległy dziedziniec.
Bramę zamknięto za nimi natychmiast. Rozmowy w grupach oficerskich umilkły. Marek pobladł tak bardzo, że pułkownik, który miał może syna w jego wieku, zbliżył się ku niemu, położył mu rękę na ramieniu i zapytał z dobrocią:
— Czy to twój bliski krewny?
— Tylko rodak — odpowiedział Kwiatkowski. — Poznaliśmy się dopiero w Padwie i byliśmy, ja i mój towarzysz, świadkami zajścia, do którego kapitan nie dał najmniejszego powodu.
— Wiem. Przyznali to i jego przeciwnicy. Licho to wszystko nadało... ale teraz niema rady!
To rzekłszy, zwrócił wzrok ku bramie. Oczy wszystkich były również w nią utkwione, jedne z niepokojem, drugie z niecierpliwością. Nastała chwila oczekiwania, która obu młodym ludziom wydała się długą jak wieczność. Pułkownik wydobył zegarek i począł głośno rachować. Kilku oficerów poszło za jego przykładem.
Lecz nie doliczyli jeszcze do dziesięciu, gdy gruchnął strzał, odbijając się przeciągłem echem w kamiennych załamaniach fortu. Potem, nim zgromadzeni zdołali spojrzeć po sobie, rozległ się drugi.
Marek drżał teraz, jakby go chwyciła febra. Do głowy cisnęło mu się pytanie za pytaniem. Kto strzelał pierwszy? Kto drugi? Czy nastąpią dalsze strzały? I myślał, że jeśli nastąpią, to będzie okropne, jeśli zaś nie, to brama otworzy się na chwilę i wyniosą Bogusławskiego. Tak więc, można być zelżonym, a następnie zabitym? Na tę myśl serce chłopca zawrzało oburzeniem, goryczą i gniewem. Opanowała go nagła i paląca chęć wyzwać na wypadek śmierci kapitana tych samych oficerów i pomścić rodaka, lub zginąć. Oczekiwanie, dłuższe jeszcze niż poprzednio, stało mu się poprostu męką. W tej chwili jednak Cywiński zwrócił się ku niemu i począł mówić zcicha:
— Gdyby był zginął, jużby otwarto bramę i tamci zarazby wyszli. To kapitan strzelił drugi i strzelił celnie. Nabijają znów pistolety. To będzie zaraz...
Jakoż nie skończył jeszcze mówić, gdy runął trzeci strzał, a po nim czwarty.
— Dwóch! — zawołał Cywiński.
Nastała po raz wtóry chwila niepewności. W dziedzińcu, wśród zgromadzonych oficerów podniósł się szmer głosów, ale zgłuszył go wiatr, który zerwał się z nową siłą, zawył w blankach, porozpraszał żołnierską bieliznę, suszącą się na sznurach pod murami, i podniósł tuman białego kurzu ze szpar w kamiennych płytach. Brama, wiodąca do mniejszego obrębu, w którym odbywał się pojedynek, pozostała zamknięta. Ogromny i nieznośny niepokój zaciężył kamieniem na wszystkich piersiach. Oficerowie nie mogli ustać na miejscu i wśród poświstów wiatru słychać było brzęk ostróg kawaleryjskich.
Zagrzmiał piąty wystrzał, a za nim szósty.
Zrozumiano teraz, że ofiarą spotkania padają oficerowie francuscy. Twarz pułkownika spoważniała. Inne skurczyły się i zmierzchły również, tem bardziej, że przelatujący obłok przesłonił na chwilę słońce i pokrył mrokiem cały dziedziniec.
Rozległ się siódmy strzał.
Wszystkie głowy zwróciły się ku bramie. Pułkownik podniósł znów szybko zegarek do oczu. Poprzednio, po każdym pierwszym strzale drugi następował bardzo szybko, tym zaś razem sekunda płynęła za sekundą w głuchej ciszy i wśród niecierpliwości ludzkiej tak napiętej, że prawie graniczącej z bólem.
Lecz po upływie niespełna minuty huk wystrzału targnął znów powietrzem i potoczył się złowrogiem echem wzdłuż murów.
Ósmy — zawołał jeden z oficerów.
A drugi odpowiedział jednocześnie:
— To nie pojedynek, to egzekucja.
Pułkownik popatrzył przez chwilę na mówiącego, zmarszczył brwi i rzekł:
— Proszę się liczyć ze słowami.
Potem skierował się ku mniejszemu dziedzińcowi, ale wtem otworzyła się wiodąca do niego furta i ukazał się Bogusławski, a za nim dwaj jego sekundanci, bladzi jak płótno. Kapitan szedł wolno, bardzo posępny, ale z kamiennym spokojem na twarzy. Zapadła cisza tak grobowa, że słychać było każdy jego krok na granitowych płytach. Zbliżywszy się do oficerów, na których czele stał pułkownik, podniósł palce do czoła i salutował.
Odsalutowali mu wszyscy, on zaś, wśród tej samej ciszy, uścisnął dłonie swym świadkom, a następnie skierował się ku wyjściu[1].
Cywiński i Marek udali się za nim. Warta przy głównej bramie sprezentowała broń i po chwili znaleźli się nazewnątrz fortu.
Tymczasem starszy z sekundantów stanął przed pułkownikiem i meldował:
— Dwóch zabitych, trzeci śmiertelnie ranny, ostatni obie nogi przestrzelone.
— Kto zabity, kto ranny?
Sekundant począł cytować nazwiska.
— Jak się wszystko odbyło?
— Kapitan, po zabiciu pierwszego przeciwnika, oświadczył, że poprzestanie na przeproszeniu przez trzech pozostałych, ale oni nie chcieli się na to zgodzić.
— Rozumie się. Co dalej?
— Dalej, wytrzymał każdy pierwszy strzał i czterokrotnie strzelał drugi.
Tak. Inaczej nie byłoby ośmiu strzałów.
— Straszny człowiek — ozwał się stary major od saperów.
Wszyscy udali się teraz na plac spotkania, gdzie okrutny widok uderzył ich oczy. Oficer od grenadjerów, ten, który Bogusławskiego trafił gałką chlebową, leżał nawznak, z rozkrzyżowanemi rękoma, z raną na czole powyżej prawego oka. Drugi, huzar, trafiony w szyję, pławił się cały we krwi. Ten również zginął na miejscu. Trzeci, dragon, z przestrzeloną wątrobą, żył jeszcze, ale konał w ramionach pułkowego lekarza, tocząc ustami żółtą pianę, oraz zamykając i otwierając naprzemian dłonie, przybrane w białe, pokrwawione rękawiczki. Ostatniego pomocnicy lekarza ułożyli właśnie na noszach. Zdołano go już rozebrać i felczer obmywał gąbką jego obnażone nogi. Był to drugi huzar, najmłodszy wśród czterech. Pułkownik popatrzył z ogromną litością na jego młodzieńczą, nadzwyczaj urodziwą twarz, pokrytą kroplami potu, i zapytał:
— Czy tego da się uratować?
— Może — odpowiedział drugi lekarz — ale służba jego skończona.
— Nieszczęsne dziecko!
Jakoż było coś okropnego w widoku tych ludzi pełnych przed godziną sił i życia, leżących teraz jak pościnane pnie, a okropniejsze jeszcze było to, że legli nie na polu bitwy, nie w obronie ojczyzny, ale wskutek niczem nieusprawiedliwionej zaczepki i karczemnej burdy. Oficerów i pułkownika, gdy patrzyli teraz na te kałuże krwi, brała zarazem litość i gniew. Ach, nieszczęśnicy! co im przyszło do głowy i dlaczego rzucali chlebowemi gałkami w tego piekielnego człowieka, który ich pobił, jak piorun, a potem poszedł sobie, taki spokojny i zimny, jakgdyby nic nie zaszło. Jednak ten człowiek wytrzymał z niezmrużonem okiem cztery pierwsze strzały i czterokrotnie nadstawił piersi, a przytem chciał poprzestać na jednej ofierze. Nic nie można mu było zarzucić — zupełnie nic! Pułkownik i oficerowie czuli przytem doskonale, że chodziło tu o honor wojskowy, i że gdyby którego z nich tak znieważono, to nietylko zażądałby zadośćuczynienia, ale tak samo, jak ten polski kapitan, nie poprzestałby na innem, jak krwawe. Nikt tedy nie miał prawa wybiec za legjonistą, zawrócić go i powiedzieć mu: „Nadstaw piersi jeszcze i na mój strzał!...“ Ci ludzie lwiej odwagi i z żołnierskiem poczuciem honoru, rozumieli, że ścigać go, lub mścić się nad nim, byłoby rzeczą niegodną oficerów francuskich.
Lecz, że czterech towarzyszów leżało przed nimi w kałużach krwi, przeto nie mogli się obronić poczuciu, że stało się coś niemiłosiernego.








  1. Pojedynek ten odbył się istotnie w Weronie, zgodnie z powyższym opisem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.