<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Legjony
Część II
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Zakładu Nar. im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Trzeciego dnia obaj młodzieńcy znaleźli się w Padwie. Jeszcze przed południem pokłonili się św. Antoniemu Padewskiemu, którego cześć była od wieków tak i w Polsce rozpowszechniona, że Cywiński dowiedział się z pewnem zdziwieniem, że ów wielki święty nie był Polakiem. Potem odczytywali pod kolumnami w uniwersytecie nazwiska polskie i rozpoznawali polskie herby, a wkońcu „cicerone“, niedorosły jeszcze chłopak, zaprowadził ich przed posąg Guattamelaty i jął opowiadać o jego czynach rycerskich, tak przewracając oczyma, jakby był ich uczestnikiem. Ale oni obaj byli już ogromnie wygłodniali, wskutek czego, ani więź, ani pęciny donatellowego konia nie zdołały zatrzymać dłużej uwagi Cywińskiego. Jakoż, w chwilę później, odprawiwszy chłopca, znaleźli się w „trattorji“, na placu dei Frutti.
Zwykła pora obiadowa, bardzo wówczas we Włoszech wczesna, już minęła, więc tylko w głębi obszernej, ale dość ciemnej sali siedziało kilku cywilnych i dwóch księży, bliżej zaś od wejścia czterej oficerowie francuscy zajęli okrągły stół, na którym sterczało kilka oplecionych słomą flaszek. Dwóch było huzarów, jeden dragon i jeden grenadjer. Przybyli tu za urlopami, może z Mantui, a może tak jak Marek i Cywiński wracali z Wenecji. Wojskowi w podróży przywdziewali zwykle strój cywilny, lecz ci nie zrzucili wcale mundurów, licząc widocznie na urok i poszanowanie, jakie uniform francuski wzbudzał w tych krajach, w których był symbolem zwycięstw i bohaterstwa. Dwaj młodzi Polacy usiedli wpobliżu, spoglądając z sympatją na ich rozochocone twarze i żywiąc w duszy chęć zapoznania się z nimi natychmiast. Powstrzymał ich tylko widok wypróżnionych butelek, który nie pozostawiał żadnej wątpliwości, że muszą być mocno podchmieleni. Dowodziła tego również ich zbyt głośna rozmowa i ustawiczne wybuchy śmiechu, rozlegające się głośnem echem w pustej sali. Nie mając nic innego do roboty, drwili ze starego zezowatego „cameriere“, który znosił to z wielkim spokojem.
Tymczasem wszedł nowy gość, który zwrócił na siebie uwagę i obu młodzieńców i Francuzów, a zwrócił ją, raz dlatego, że w tej stronie sali nikogo więcej nie było, a po wtóre, że wyglądał dość osobliwie. Był to człowiek lat około trzydziestu, szczupły, niewielkiego wzrostu, wygolony starannie, o rysach twarzy wybitnych, a zarazem jakby skamieniałych. Włosy nosił ówczesnym zwyczajem długie, związane ztyłu czarną wstążką. Oczy miał dziwnej barwy, zielonkowatej, przypominającej śniedź na bronzie.
Była to twarz prawie piękna, ale tkwił w niej jakiś skrzepły smutek i lodowaty spokój. Zdawało się, że jego wąskie, bladawe usta mogą tak wiecznie milczeć, jak milczą usta posągów. Przybrany był w długi, ciemnoorzechowy surdut i w czarne pończochy, co czyniło go podobnym do Anglika, a nawet do angielskiego księdza.
Wszedłszy, wniósł z sobą jakby zamróz, co odczuli zupełnie wyraźnie zarówno Cywiński i Marek, jak i oficerowie francuscy. Przyczem nie spojrzał na nikogo i, wydawszy ciche polecenie służącemu, wydobył z kieszeni książeczkę i począł w niej coś notować.
Oficerowie wzięli go widocznie za Anglika i przypatrywali mu się bacznie, robiąc jednocześnie do siebie pocieszne miny. W chwilę później, huzar kichnął rozgłośnie, a pozostali wybuchnęli śmiechem.
— Dostałem naraz kataru! — zawołał huzar. — Hej tam! Jeszcze butelkę wina. Trzeba się rozgrzać. Czy czujecie, jak tu nagle ochłodło?
— Brr! Czujemy, czujemy! — odpowiedział oficer od grenadjerów. — Pamiętacie Alpy! Nie zimniej było na świętym Bernardzie.
— Który oto przyszedł widocznie z wizytą do św. Antoniego.
— Z bryłą lodu w kapturze.
— Albo w żołądku.
— I oziębił nam trattorję.
— Do djabła! Zgasła mi fajka.
— Zapewne zmarzł w niej ogień.
— Święty Bernardzie, zmiłuj się nad nami!
Ostatnie słowa zwrócone były już wprost do przybysza, lecz ów nie słyszał ich, lub udawał, że nie słyszy.
To podnieciło jeszcze oficerów.
— Święty Bernardzie, czyś głuchy? — zawołał młody huzar.
— Nawiało mi śniegu do uszu.
— Święty Bernardzie!
— Święty Gotardzie!
Tu nastąpił nowy wybuch śmiechu i nowe wyzywające spojrzenia, które z wesołych stawały się coraz bardziej nieprzyjazne, albowiem nienawiść do Anglików przechodziła wówczas wśród Francuzów wszelką miarę. Oficerom wydało się, że przybysz umyślnie nie zwraca na nich żadnej uwagi, aby okazać im pogardę. Poczęli tedy przedrzeźniać Anglików i powtarzać pojedyncze angielskie wyrazy, przekręcając je najokropniej.
Nakoniec dragon ukręcił gałkę z chleba i rzucił ją na nieznajomego. Młody gołowąsy huzar poszedł natychmiast za jego przykładem, ale obie gałki chybiły.
Na młodzieńczej twarzy Marka odbiło się przykre zdziwienie.
— Co im ten człowiek zawinił i czego oni od niego chcą? — zapytał cicho Cywińskiego.
A ów ruszył ramionami.
— Chcą awantury i jeśli to nie jest jaki kapłon, to ją znajdą.
Tymczasem trzecia gałka poleciała w stronę przybysza.
— Koledzy z jazdy gorzej strzelają od nas piechurów — ozwał się oficer od grenadjerów. — Ot jak się powinno to robić!
I to mówiąc, wypuścił z pomiędzy palców gałkę tak zręcznie, że trafił nią w czoło nieznajomego.
— Brawo piechota! — zawołali trzej inni.
Lecz trafiony podniósł się, schował książeczkę z notatkami i począł ku nim iść. Twarz jego pozostała tak samo zimna, a oczy zamyślone. Nie śpieszył się, szedł powolnym krokiem, przyczem stało się coś dziwnego. Oto w sali powiało istotnie jakby mrozem. Jakieś nieokreślone, ciężkie wrażenie niepokoju ogarnęło nietylko Marka i Cywińskiego, ale i wesołych przed chwilą oficerów. Rozmowa i śmiechy umilkły. W ciszy, jaka zapadła, słychać było tylko spokojne kroki nieznajomego, jak kroki przeznaczenia.
Oficerowie podnieśli się, przybysz zaś stanął przed nimi i począł mówić, nie podnosząc wcale głosu.
— Jestem kapitanem z legji polskiej, stojącej obecnie w Rimini. Nazwisko moje jest Jakób Ferdynand Bogusławski...
— Rodak! — zawołał, zrywając się z krzesła Cywiński.
Marek podniósł się także. Nadolski wspominał wprawdzie w Wenecji o tem, że Bogusławski ma wyjechać z Rimini, chłopcu jednak nie przyszło nawet do głowy, że może spotkać go tak prędko.
Lecz Bogusławski spojrzał na nich tylko przelotnie, poczem mówił dalej do oficerów, z coraz to większym naciskiem na każdem słowie:
— Poprzednio służyłem pod Masseną i biłem się pod Rivoli. Nie dałem żadnego powodu do zaczepki, ale rozumiecie panowie, że po tem, coście uczynili, rzeczy muszą pójść dalej.
Na twarzach wojskowych odbiła się wielka przykrość. Żadnemu ani do głowy nie przyszło, że mogą mieć do czynienia z kolegą oficerem, a do tego należącym do legji polskiej, dla której mieli szczerą sympatję i wysoki szacunek. Wymienili jednak kolejno swe nazwiska, poczem najstarszy wiekiem, grenadjer, rzekł:
— Kapitanie, wzięliśmy cię za Anglika. Jesteśmy w każdej chwili na twoje rozkazy, poczytujemy jednak za obowiązek oświadczyć ci w każdym razie, że zaszła pomyłka, za którą szczerze cię przepraszamy.
Rysy Bogusławskiego pozostały spokojne, lecz odpowiedział jakby z żalem:
— Jako żołnierze i ludzie honoru rozumiecie, że zniewaga była zbyt ciężką i że odpowiedzią na gałki chlebowe, mogą być tylko ołowiane.
— A zatem służymy ci obywatelu, natychmiast.
— I my również, jako świadkowie, a w razie czego i w inny sposób — zawołał, zbliżając się, Cywiński.
— Dziękuję wam, rodacy — odpowiedział po francusku Bogusławski. — Zwyczajem jest w armji, że, gdy sprawa między oficerami, świadkami bywają zawsze żołnierze...
Poczem do oficerów:
— Obywatele, jesteśmy w mieście, należącem do Austrji. Po spotkaniu sądziłby nas sąd austrjacki, na co wraz ze mną nie zechcecie się zgodzić. Ale w Weronie forty za Adygą są jeszcze w rękach Francuzów, a ja prócz tego mam do komendanta zlecenie od mojej władzy. Jeśli wola, to udamy się do Werony, a tam komendant wyznaczy świadków mnie i wam.
— Chcieliśmy, obywatelu, to samo ci zaproponować.
To rzekłszy, podnieśli palce do kapeluszy i wyszli. Cywiński i Marek przedstawili się Bogusławskiemu, który uścisnął im dłonie, poczem przysiadł się do ich stolika i rzekł:
— Raz jeszcze przepraszam waćpanów, że nie przyjąłem ich jako sekundantów. Jesteście ludzie młodzi i zapewne porywczy. Przy układaniu warunków, które, niestety, muszą być ciężkie, łatwo mogłoby przyjść do kłótni między wami a świadkami moich przeciwników. Wówczas sprawa przybrałaby charakter zajścia między Polakami a Francuzami. Tego trzeba uniknąć. Stosunek między naszą legją a armją francuską jest jak najlepszy i powinien taki pozostać. Ja zniewagi nie daruję, jako Polak, i zapłacę za nią, albo ich krwią, albo życiem własnem, ale wystąpię tylko jako wojskowy, którego znieważyli inni wojskowi. W Weronie zażądam od komendanta fortu, by sam wyznaczył mi sekundantów, i oczywiście wyznaczy mi Francuzów. Wobec tego, co się ma stać, tak będzie lepiej.
Ostatnie słowa wypowiedział Bogusławski jakby ze smutkiem, ale drgała w nich i pewna groźba. Marek, patrząc na jego twarz, doznał wrażenia, że jest w niej coś nieubłaganego, i zrozumiał, że zajście z takim człowiekiem musi się źle skończyć dla niego samego, lub dla jego przeciwników. Uznając też za rzecz zupełnie słuszną, że kapitan chciał mieć świadków Francuzów, był z tego prawie rad.
Cywiński zaś rzekł:
— Mieliśmy i tak jechać do Werony, więc pozwolisz waćpan, że będziemy mu towarzyszyli w drodze.
Bogusławski zgodził się, poczem, dowiedziawszy się, że dążą do legji Dąbrowskiego, okazał im natychmiast więcej zajęcia i przychylności. Gdy oświadczyli, że dopiero przed kilku dniami przybyli do Włoch, jął ich wypytywać skwapliwie o to, co się w kraju dzieje.
Markowi kilkakrotnie przychodziła chęć powiedzieć mu, iż ma dla niego polecenie i przesyłkę z kraju, kilkakrotnie imię Klarybelli zawisło mu na ustach, ale się powstrzymał, powodowany uczuciem litości i obawą, że gdy w tułacza uderzy ten nowy cios, wówczas straci zimną krew, straci panowanie nad sobą, może umyślnie narazi się na śmierć, a w każdym razie tem pewniej zginie. To też rad był, że nie zwierzył się z niczem w tej sprawie Cywińskiemu, który niezawodnie nie potrafiłby opanować wrodzonej żywości i nie powstrzymał porywczego języka.
Bogusławski wypytywał tymczasem dalej o Polskę, o stan umysłów w niej, a postępki rządów zaborczych o znajomych ludzi i o stosunki, słuchając błahych nawet odpowiedzi tak łakomie, że gdyby Cywiński i Marek mieli więcej doświadczenia, zrozumieliby, że to jest człowiek chory na ciężką nostalgję, która toczy go jak robak drzewo, napełniając mu serce próchnem żalu i rozpaczy. Zrozumieliby także, jak taki desperat mógł być okropnie niebezpiecznym, gdy lada kropla przelała kielich goryczy. Ale oni, nie zdając sobie z tego sprawy, chcieli raczej wiedzieć, czy i ten oficer podziela wiarę innych, że pokój w Campo Formio będzie krótkotrwały i że nowa wojna otworzy legjonom drogę do Galicji. Bogusławski, też, zrozumiawszy wkońcu, że nie dopyta niczego więcej o ludziach w kraju, zwrócił rozmowę na legję i na Włochy.
— W Rzymie źle się dzieję — rzekł. — Były rozruchy, w których zabito francuskiego generała Duphot. Dwór papieski odmówił satysfakcji, której Dyrektorjat zażądał, więc Józef Buonaparte, brat naczelnego wodza i nasz ambasador, opuścił Wieczne Miasto. Wiem to na pewno, gdyż Dąbrowski dawał mu od Rimini eskortę. Legja nasza ma ruszyć za kilka dni ku Rzymowi, a potem — mówią, że grozi wojna z Neapolem.
Na to Cywiński, który miał prosty, chłopski rozum, ozwał się z nieukrywanym żalem:
— A co nam, co Polsce z tego przyjdzie? Bo słyszałem to już i w kraju, i w Wiedniu i tu, że kto bije się za wolność narodów, ten służy tem samem Polsce... Ale, na mój głupi sąd, to jest tak, jakby kto powiedział, że jeśli we Włoszech spadną deszcze, to i u nas nie będzie suszy. Gdzie Neapol, a gdzie Warszawa?
Bogusławski przymknął oczy i milczał, więc Cywiński, sądząc, że nie ma na jego pytania odpowiedzi, mówił dalej z coraz wzrastającem rozdrażnieniem:
— Co mnie Neapol? Ja nie dla makaronu, jeno dla ojczyzny młodą żonę w Rudni porzucił.
Zdjęła go chwilowa niezmierna tęsknota, jaka zdejmowała go zawsze, gdy wspomniał Anusię.
I aż łzy zaświeciły mu w oczach.
— Miałem ci ją przy sercu wszystkiego dziesięć dni — mruknął.
Bogusławski otworzył oczy i począł patrzeć przed siebie w zamyśleniu.
— Każdy — rzekł — rzucając kraj, oddarł kawał serca, więc to, co mu zostało i co ze sobą tu przyniósł, krwawi. Każdy zostawił drogie istoty, a nikt nie wie, czy je jeszcze w życiu zobaczy. Wojna nie rodzi ludzi, tylko ich gubi, a żołnierz jest jako ów pierścień, który doża wenecki rzucał w morze. Gdzie padnie, tam piasek go pokryje...
— Śmierć na obczyźnie nie pociecha — mruknął Cywiński.
— Ja też nie chcę was pocieszać — odpowiedział kapitan — chcę jeno powiedzieć, że gdyście tu szli, toście wiedzieli, że idziecie na wojnę z nieprzyjaciółmi Francji i że możecie zginąć. Ale i w tem się waćpan mylisz, bo dla nas jest wszelako pociecha. Oto, gdy zginiecie wy obaj, gdy zginę ja, gdy zginą nas setki i tysiące, przyjdą po nas inni i polska siła się ostoi i legja nas przeżyje. Po świecie mówią: niemasz już Polski! a Polska tu jest. Nie było już wojska polskiego, a ono tu jest. I może Bóg da, że nie dziś, to jutro, bagnet nasz przewierci przez Austrję drogę do ojczyzny. Rzeczpospolita Francuska głosi pryncypja nietylko nowe, ale tak przeciwne dawniejszym, że między nią a monarchjami musi być wojna na śmierć i życie. To siła rzeczy i nieuchronna konieczność. A jenjuszowi i męstwu Francuzów żadna siła się nie oprze... My jeno po kościołach śpiewamy: „Niech ustąpią z Testamentem nowym prawom już starzy“, a Francuzi nakazują to światu z armat. Tyraństwo musi ustąpić wolności, a wtedy ci z nas, którzy nie zginą, wrócą do kraju i odrestaurują ojczyznę.
— Dałby to Bóg! dałby to Bóg! — zawołał z zapałem Marek.
Bogusławski zaś tak po chwili milczenia mówił dalej:
— Na każdy czas muszą być inne sposoby, a teraz jest czas wojny. Trzeba tylko wytrwać, póki nie nadejdzie nasz dzień. Nic nam do Rzymu, nic do Neapolu, ale to jednak sprzymierzeńcy Austrji. Więc pójdziem, gdzie pójdą Francuzi, ale pójdziem pod naszym sztandarem, który okryjem sławą, a sławy nigdy nie możemy kupić zbyt drogo. Bo czy wiesz waćpan, co ona rozgłosi światu? Rozgłosi: „Jeszcze Polska nie umarła!“ Świeżo Wybicki ułożył dla nas pieśń, która się od tych słów poczyna, i żołnierz śpiewa ją w obozie, śpiewa w pochodach, wśród trudów, nieraz o głodzie i krzepi nią swą polską duszę.
Marek i Cywiński słuchali ze wzruszeniem tych słów, gdyż odpowiadały one temu, co leżało na dnie ich serc, a zatem czerpali w nich otuchę i nadzieję. A czyniły tem większe wrażenie, że Bogusławski wypowiadał je widocznie nie pod wpływem chwilowego uniesienia, ale spokojnie, jak człowiek, który doszedł do tego, co mówi, przez głęboki ból i przez głębokie nad położeniem rzeczy rozmyślanie. Zrozumieli też i naukę z tych rozmyślań płynącą: że kto chce prawdziwie i całą duszą służyć, ten musi pokwitować z własnego szczęścia, zaniechać wszelkich trosk o własne dobro, a służyć w tej myśli i w tej nadziei, że gdy go zasypią piaskiem tam, gdzie padnie, to jednak coś go przeżyje.
Więc Cywiński, jakby chcąc się usprawiedliwić, rzekł:
— Gdyby ja nie był na wszystko gotów, tobym tu nie przyszedł, i Bóg da, że legja się mnie nie powstydzi, ale nie tęsknić trudno!...
— A któż waćpanu broni, i naco zdałoby się zabraniać — odpowiedział kapitan. — Tęskno wszystkim. Ot, teraz, gdy wiosna nadeszła, żołnierze kręcą z wierzby fujarki i, zamiast spać, grają nocami, jak u nas koniuchy na łąkach. Jeden gra, a drugi imaginuje sobie, że widzi tę wieś, w której się urodził, i płacze... Obaczycie to w obozie.
To rzekłszy, wstał i począł się żegnać, lecz, zanim się rozeszli, Marek, którego bliższa rozmowa z Bogusławskim chwyciła mocno za serce, rzekł:
— Kapitanie, chcielibyśmy służyć w bataljonie i w kompanji, którą waćpan dowodzisz.
A ów uśmiechnął się i ruszył lekko ramionami.
— Zapominasz, kawalerze, że ja mogę nie wrócić z Werony.
— Oni waćpana niechybnie przeproszą i Bóg da, że się ta sprawa załagodzi.
Na to ożywiona nieco poprzednio twarz Bogusławskiego stała się znów jakby kamienna.
— Nie chcę — rzekł — by ten pojedynek zrodził między dwoma wojskami niezgodę, ale waćpanom powiem prywatnie, że kto polskiego oficera znieważy, ten musi albo go zabić, albo sam krwią zniewagę przypłaci.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.