Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lenin przed chwilą wysłuchał raportu profesora instytutu weterynaryjnego.
Myślał o tem i szeptał:
— To straszne! Rękawica — rzucona całemu światu cywilizowanemu! Natura wydaje na świat przerażające potwory!
Zaczął przypominać sobie opowiadanie profesora:
— Wynalazł nowe bakterje. Wyhodował je... „Czeka“ dała mu „żywy materjał“, ...osiemdziesięciu aresztantów politycznych. Sprawdził na nich działanie swoich bakteryj. Wywołują paraliż i zabijają w ciągu kilku minut. Ma zamiar umieszczać je w pociskach, rzucanych z samolotów. Niezawodna, skuteczna broń! Osiemdziesięciu ludzi już uśmiercił. Potwór nauki! Kat, jak Dzierżyński...
— Jak ty sam... rozległ się nieuchwytny uchem szept.
Rzucił się na fotel.
Cierpienie wykrzywiło mu twarz. Skośne oczy mongolskie wyszły z orbit.
Porwał go doznawany coraz częściej dręczący ból głowy. Zdawało mu się, że była wykuta z kamienia ciężkiego i z jednego tylko miejsca płonącym potokiem wyrywały się myśli bezładne, pogmatwane, męczące.
— Stalin, marzący o trwaniu Rosji w chaosie rewolucji, mimo ostatecznej zguby... Rykow, zawsze pijany, krytykujący dyktaturę proletarjatu... Chłopi oporni, łączący się coraz bardziej... Profesor z bakterjami, zębami wyrywający serca osiemdziesięciu politycznych aresztantów... Bunt w więzieniu Sołowieckiego klasztoru i wymordowanie zamkniętych w niem ludzi... Nieruchome fabryki... Głód... Socjalizm po dwuch miesiącach!...
Krzyknął i runął na podłogę.
Znaleziono go leżącego bez ruchu...
Przeniesiono na łóżko.
Lekarze oglądali go, badali długo.
— Paraliż prawej strony ciała...
Długie miesiące choroby, beznadziejnie jednostajne, nudne. Śmiertelne znużenie i obojętność, przerywane atakami bólu głowy, nie opuszczały go i obezwładniały duszę.
Jednak zaczął powoli chodzić, wołał do siebie komisarzy, rozmawiał z nimi, radził, dyktował dekrety, artykuły, przeglądał korespondencję zagraniczną, czytał dzienniki.
Słabe ciało nie mogło zwalczyć ducha.
Płonął, jak dogasające ognisko, podsycane przez wicher smagający; z pod kupulastej czaszki wymykały się czeredy myśli, niby szczury, opuszczające ginący okręt.
Jeszcze raz wszystko zacisnął w ręku i nikt z tych przeciwników, do których się zwracał głuchym głosem przekonania niezłomnego, nie mógł nie przyznać, że i teraz Lenin „Rosję prowadzi ręką, tkniętą paraliżem”.
On widział jasno przebytą drogę i tę, która znikała teraz coraz częściej przed nim.
Wytępił wszystko, co było twórczego, zdolnego do polotu myśli, do prawdziwej pracy dla szczęścia ludzkości; poniżył pozostałe dusze, serca, moralność i rozum do nędznego poziomu najgorszych, najciemniejszych istot, rozbudził żądze, dzikie instynkty; z ich pomocą zburzył dzieło twórców, a gdy nastała chwila budowania, pozostał sam z nieruchomą prawą ręką i nogą, z tym bólem strasznym, co rozrywa i rozsadza mózg, z tą dręczącą świadomością bliskiej śmierci.
Oddał władzę klasie robotniczej, wybrawszy z niej najzuchwalszych, najdrapieżniejszych, oparłszy się na ludziach obcej krwi, aby niczego nie żałowali, dla nikogo miłosierdzia nie mieli.
Teraz Stalin...
Ach, Stalin, zagadkowy Gruzin, to płomienny, to milczący i twardy jak głaz.
Idzie śladami jego — Lenina.
On zburzył Rosję, wymordował dynastję, zamęczył miljony ludzi, oparłszy się na kilku tysiącach oddanych mu komunistów.
Stalin ujrzał przepaść, ku której dąży partja, nie mogąca udźwignąć i pociągnąć za sobą znękanego ciała Rosji; stworzył partję w partji, stał się wodzem biurokratów proletarjackich, rozbił zbudowany przez Lenina gmach komunizmu, opartego po wysiłku bezowocnym na wszechwładnej „ziemi“ której niczem zwalczyć nie mógł zuchwały dyktator.
Stalina należy usunąć... Gruzin nie uznaje kompromisu...
Rewolucja powinna trwać, aby zarażała Europę, gdzie pod wpływem komunizmu wzmogła się siła kapitalizmu, ale Rosja ginie... ginie!... Ach, Azja...
Azja, być może, wybuchnie, jak potężny wulkan, a Rosja skieruje potoki lawy ognistej na Zachód, na przeklęty Zachód, oporny, niewzruszony za murami burżuazji i niczem nie skrępowanego intelektu twórczego.
Ratunku! Głowa, głowa pęka i płonie!
Siada i pisze.
Oskarża Stalina, doradza, jak należy go osłabić, obezwładnić, usunąć... Trockij powinien prowadzić rewolucyjną Rosję. Nie jest on nieustępliwym, stanowczym; zato skłonny jest do kompromisów poważnych i posiada nadzwyczajne zdolności... zresztą, on nie ma wyjścia.
Obcy dla Rosji, wyklęty przez swój lud, znienawidzony zagranicą, ma przed sobą tylko jedną drogę — rewolucję, ciągłą, nigdy nie wygasającą rewolucję, oszczędzającą „ziemię“.
Pisze Lenin, z trudem wodzi sparaliżowaną prawicą, podtrzymując ją i kierując lewą ręką.
Pisze testament...
Dla kogo?
Nie wie...
Przecież nie ma nikogo, z kim ciężką i bolesną stanie się rozłąka?
Nie umiłował przez całe życie żadnej istoty.
Oddał całą potęgę myśli i woli, cały, bez reszty, niszczący żar serca Rosji, ciemnej, uciemiężonej, kajdanami dzwoniącej, łkającej bez przerwy, jak burłaki nad Wołgą:
— Oj—ej! Oj—ej!
Do niej skieruje te słowa ostatnie, słabnącą kreślone ręką, do niej! Niech usłyszy je partja, trzymająca w dłoni ster życia... ostatnia myśl pozostanie na papierze, jak setki, tysiące innych, co były, jak iskry w szlaku komety; jak szkarłat zarzewia... jak ciężkie, druzgocące uderzenia młota...
Skończył i znużony śmiertelnie wzywa sekretarkę, lecz natychmiast znowu ogarniają go palące, pełne żrącej trwogi myśli.
Nie jest spokojny o los swego dzieła!... Trockij, Rykow, Cziczerin, Stalin?... Nie, to nie koi trwogi i troski! Trockij, Zinowjew, Kamieniew, Stiekłow, a z nimi rzesza rewolucyjnych żydów... Cha! Cha! Dobrze obmyślił, że do burzenia Rosji i zgrzybiałego świata pociągnął ten naród bez ojczyzny, rodzimej mowy, przejęty tradycją walki o byt i żądzą zemsty... Coraz więcej żydów, ośmielonych przykładem Trockiego i Zinowjewa, staje w szeregach... coraz więcej! To dobrze! Oni będą zmuszeni podsycać, pogłębiać rewolucję, bo inaczej krwią żydowską upije się Rosja po samo gardło... Teraz nie mają wyboru i wyjścia... Zniewoleni są żyć i działać w rewolucyjnem morzu, rozkołysać, podminować, obalić cały świat... O, jakże boli go głowa!
Znowu woła, krzywiąc blade, drżące wargi.
Nie słyszy swego głosu...
Chce krzyknąć — nie może...
Jakżeż straszliwie boli i płonie głowa!
Przyszedł drugi, jeszcze cięższy atak paraliżu i utrata mowy.
Przewieziono Lenina do pałacyku w Gorkach pod Moskwą.
W Kremlu, nawet chory, nie mogący słowa wyrzec sparaliżowanym językiem, był dla Stalina i Trockiego zawadą, bo czytał dzienniki, słuchał doniesień swojej sekretarki Fotijewoj i Nadziei Konstantynówny, wołał komisarzy, trząsł nad głową zdrową lewą ręką i bełkotał bezładnie, śliniąc sobie brodę.
W Gorkach pozostawał zdala od walczących przeciwników.
Obaj mogli bezkarnie posługiwać się urokiem dogorywającego fetysza, którego imieniem nazwali Piotrogród.
Lenin rozumiał, że umiera. Pojmował, że już pozostał samotny. Potok dziejowy ominął go i mknął swojem łożyskiem.
Miał znaczenie hasła, otwartej, jeszcze żywej księgi nowego proroctwa, objawionej ewangelji podnoszących bunt niewolników.
Pod tą ewangelją napisał już straszne słowo: „Koniec“.
Wdzięczni uczniowie nazwali północną stolicę jego imieniem — „Leningrad“.
— Śmierć...
Nie chciał zniknąć z tego świata, nad którym zakreślił szeroki, krwawy łuk, jak nieznana kometa złowróżbna.
Nieprzebrana potęga czaiła się jeszcze w mózgu i sercu Włodzimierza Lenina.
Zaczął chodzić, uczył się pisać lewą ręką, specjaliści — lekarze wykonywali razem z nim ćwiczenia, ułatwiające powrót mowy.
Odwiedzali go komisarze, słuchał ich i pojmował wszystko.
Nie mógł tylko odpowiedzieć, rozpaczliwie wymachiwał ręką i ryczał głucho.
Wyjeżdżając na spacer, patrzył na skrzące się zaspy śnieżne, na białe, nagie i smutne brzozy.
Jakieś wspomnienia budziły się w nim.
— Ach, tak! Białe ciało nagiej Dory... A później — krwawe łzy... dwie czerwone, gorące strugi.
— Apanasewicz, zabij Dzierżyńskiego! — bełkoce.
Nadzieja Konstantynówna, słysząc rzężenie, pochyla się nad nim i pyta:
— Czy nie czujesz zimna?
Głowa płonie, miotają się myśli w kopulastej czaszce, a każda, jak ostra drzazga, rani, drapie, krwawi mózg.
— Ratunku! — krzyczy pomrukiem niezrozumiałym, a z ust przekrzywionych wybiega struga piany.
Powróciwszy do domu, położył się do łóżka.
Cierpiał na bezsenność oddawna...
— Jak Dzierżyński... — myślał Lenin z rozpaczą.
Patrzył w sufit przez całe dnie i całe noce.
Biała płaszczyzna rozszerzała się, rozlewała, biegła w bezkresną dal...
— To już nie sufit! — myśli Lenin. — Cóż widzę przed sobą...?
Całym wysiłkiem woli przygląda się, mrużąc lewe oko...
— Ach! To Rosja... Ależ jaka blada, bez kropli krwi w znękanem ciele... Cała w ranach... Nie! To groby... groby bez końca... nieznane, bez krzyży...
Poruszyło się nagle olbrzymie cielsko blade.
Stało się podobne do wydętego brzucha zdechłego konia, tego, co niegdyś leżał w lesie za płotami Kokuszkina nad Wołgą.
Rośnie, pęcznieje i — pęka z hukiem...
Z wnętrza kadłuba wypadają straszne, sine, opuchnięte, z odwalającą się skórą trupy...
Helena Remizowa... złotowłosa Helena... Sielaninow... Wissarjon Czerniawin... Dora... Mina Frumkin... Wołodzimirow... Piotruś...
Za nimi wychodzą Trockij, Dzierżyński, Fedorenko, Chalajnen i wesoły, zacierający ręce malutki profesor z butelką, pełną bakteryj paraliżu...
Stanęli i chórem krzyknęli przeraźliwie głośno, zgrzytliwie:
— Niech żyje rewolucja! Niech żyje dyktatura proletariatu! Niech żyje wódz nasz — Włodzimierz Lenin! Hurra-a-a!
Ktoś promienny stanął między nim, a towarzyszami.
Złociste włosy, spadające na ramiona, połyskują w blasku słońca, jasna broda spływa na białą szatę, podniesiona ręka wskazuje na niebo. Cichy głos brzmi surowo:
— Zaprawdę powiadam wam, że uczynione w imię miłości zważone zostanie wagą nie waszej sprawiedliwości, sądzone i wybaczone!
Lenin zbiera siły, opiera się na łokciu i bełkoce:
— W imię miłości, Chry...
Piorun wytryska z oczu promiennej postaci, oślepia, uderza.
Pada Lenin i rzęzi, już nic nie widząc i nie słysząc, czuje tylko, że toczy się coraz szybciej i zawrotniej; mrok otacza go i pochłania resztki myśli, echa uczuć...
W godzinę potem nad Kremlem obok czerwonej chorągwi powiewała czarna... — zwiastun śmierci.
Ognisty krwawy łuk zgasł, a niszcząca bryła nieznanej komety utonęła w otchłani ciemnej bez dna, bez brzegów.