Lenin (Ossendowski, 1930)/Rozdział XXXVI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Lenin (Ossendowski, 1930) |
Pochodzenie | cykl Na przełomie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Concordia Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na Czerwonym Placu naprzeciwko katedry św. Bazylego Błogosławionego, najeżonej kopułami, połyskującej barwną emalją ścian, łączącej w sobie przesyt Bizancjum z barbarzyńską pychą wschodu, powstał dziwny budynek.
Drewniany, jednobarwny, geometrycznie pierwotny, ciemny, prawie czarny. Tworzą go ściśle określone płaszczyzny, bryły ciężkie, bez polotu wyobraźni i natchnienia.
Tak budowali przed tysiącoleciami jęczący niewolnicy w Neniwie i Babilonie, tak wznoszono świątynię Salomona i pałace władców Egiptu. Ciężko i groźnie, bo wśród wznoszonych murów siedzibę miały straszliwe bóstwa z Tygrysu, Eufratesu z ziemi Chanaańskiej i Akkad, albo bogom surowym równi królowie czterech stron świata, potomkowie Assura Bela, Ra — słońca niszczącego.
Na frontonie widnieje jedno tylko słowo „Lenin“.
Tu złożono zabalsamowane zwłoki dyktatora proletarjatu.
W trumnie szklanej, w bluzie wojskowej, z gwiazdą orderu „Czerwonego Sztandaru“ na piersi, spoczywa Lenin.
Żółta, pergaminowa skóra jeszcze bardziej podkreśla mongolskie rysy twarzy; zaciśnięta prawica, nieustępliwa i zawsze do ciosu gotowa, nie zmiękła w obliczu śmierci i pozostała jako młot kowala-burzyciela.
Zdawać się mogło, że grobowiec groźnego Tamerlana, został przeniesiony z serca Azji tu, do Moskwy, gdzie panowali przez stulecia całe potomkowie Dżengiza — Mongoła, pół-tatarscy kniaziowie moskiewscy i nareszcie w wieku XX-ym — pół-Mongoł, myślą powracający do niezmierzonych stepów azjatyckich, górskich wąwozów dzikich, z gnieżdżącemi się w nich hordami, znającemi tylko zniszczenie.
Długi wąż ludzi od brzegu rzeki ciągnie się do mauzoleum Lenina.
Tłum sunie do ciemnej czeluści otwartych drzwi prostokątnych, patrzy na stojących nieruchomo, jak posągi, żołnierzy z warty; kroczy w czerwonawym półzmroku, głowa za głową, przed szklaną trumną, popędzany surowemi okrzykami:
— Nie zatrzymywać się! Przechodzić!
Żołnierze, gawiedź uliczna, przyjezdni chłopi, delegaci z dalekich prowincyj... defilują przed prorokiem i katem.
Tysiące oczu ślizga się po pergaminowej twarzy i zaciśniętej w pięść dłoni, szuka czegoś pod mocno zwartemi powiekami wodza, pozostawia niewidzialne ślady myśli swoich w cieniu oczu jego, na wypukłem, nagiem czole, w zmarszczkach ust.
Płynie potok ludzi, sunie niby nieskończony szereg mrówek koczujących w poszukiwaniu nowych dróg istnienia, milczący, skupiony, strwożony, zatruty zwątpieniem.
Inne drzwi prostokątne, strzeżone przez dwóch żołnierzy skamieniałych, wyrzucają odwiedzających świątynię nowego proroka na Czerwony Plac, na który spogląda w naprężeniu i sztywności kopuł i kopułek barwne, zadziwiające dzieło Iwana Groźnego.
Potok rozbija się na drobne odnogi, strumyki i wsiąka w korytarze ulic, jeszcze poważny, przejęty, zadumany.
Gdy owionie ludzi zaduch brudnych uliczek, gdy przemówi do nich nędza, wyzierająca zewsząd, gdy doniesie się z podwórza „czeki“ turkot karabinu maszynowego, mordującego robotników i chłopów, pryśnie skupienie, rozwieje się przejęcie i zaczai w tajnikach duszy zaduma.
Wieśniaczka ciągnie za rękaw męża i szepce do niego:
— Ludzie gadają, że Lenin gnije i że lekarze naprawiają go i malują!
Chłop patrzy na żonę długo i odpowiada przez zęby:
— Niech gnije, przez niego Rosja cała przegniła...
— Och! — wzdycha kobieta.
— Żaden car nie miał takiego grobowca! — woła z dumą przechodzący robotnik w czarnej koszuli. — Pocześnie pogrzebaliśmy Iljicza! Umarł i nie umarł, bo każdy może go oglądać. Leży jak żywy... Wydaje się, że znużony usnął!
— Źle, że z drzewa zbudowano mauzoleum... Spłonąć może...
W pobliżu katedry zatrzymała się grupka ludzi, przed chwilą odwiedzających grób Lenina.
Przystanęli i długo w milczeniu patrzyli na zarysy bryłowatego, ciemnego gmachu i na bielejący na frontonie napis: „Lenin“.
— Umarł Antychryst... — szepnęła jakaś kobieta, z lękiem patrząc na wysokiego, chudego człowieka o śmiałych, gorejących oczach.
— Skoro umarł i nawet, mimo sztuki lekarskiej, zabalsamowany, gnije powoli, — nie był on Antychrystem! — zauważył przygnębiony starzec i wzrok swój zwrócił na wysokiego człowieka, zapatrzonego w mauzoleum.
Zapanowało milczenie.
Wreszcie ten, na którego były skierowane spojrzenia otaczających, otrząsnął się z zadumy i szepnął:
— Nieświadomie wykonał on wolę Przedwiecznego... Był biczem Bożym, którym chłosta sprawiedliwy Sędzia w nieprawości żyjącą ludzkość. Nie przeklinajcie go, nie złorzeczcie, bracia! Oto dopełnił kary, rzuconej na nas z Nieba i do opamiętania przywiódł!
— Biskupie dostojny, ojcze Nekodymie!... — zawołał ktoś z otaczających.
— Zaprawdę powiadam wam, że ten człowiek dokonał wielkiego dzieła! — odpowiedział biskup głosem natchnionym. — Zabił ducha niewolnictwa, obudził sumienia pysznych i możnych, wiarę prawdziwą w duszy ożywił, odegnał od nas strach męczeństwa i śmierci, na drogi rozstajne, na manowce przywiódł, abyśmy pojęli, że ino duchem zdobywa się wolność i szczęście na ziemi, a nagrodę — przed tronem Najwyższego. Ręką jego krwawą i myślą szaloną kierował Bóg!
— Pozostawił po sobie jad śmiertelny... Dwa pokolenia, zatrute hasłami zgniłemi! — rzekła kobieta. — Młodzież, dzieci...
— Zaiste powiadam wam, że są one, jak kwiecie trawy. Wejdzie słońce, a powiędną i opadną, słabe, nędzne, nikomu nie drogie... — szepnął Nekodym.
Rozległy się westchnienia ciężkie i głosy ciche:
— Oby Bóg dał....
— Pozostali Trockij, Stalin, Zinowjew, Kamieniew i tysiące innych — rzekł starzec. — Nieprawość z nimi i przemoc.
Biskup spojrzał na niego płomiennemi oczami i w uniesieniu mówić zaczął:
— Święty Jan, ulubiony uczeń Jezusa Zbawiciela, na wyspie Pathmos miał objawienie i wiernie zapisał, albowiem Bóg ukazał mu prawdę. Apostoł pański mówi:
— I rzekł mi Bóg: Nie pieczętuj słów proroctwa ksiąg tych, albowiem czas blisko jest. Kto szkodzi, niech jeszcze szkodzi, a kto jest w plugastwie, niech jeszcze plugawieje, a kto sprawiedliwy jest, niech jeszcze będzie usprawiedliwion, a święty niech jeszcze będzie poświęcon! Oto przychodzę rychło, a zapłata moja ze mną jest, abym oddał każdemu według uczynków jego. Jam jest Alfa i Omega, pierwszy i ostatni, początek i koniec!
Rzucił spojrzenie łagodne na mauzoleum ponure, na plac, rojący się od ludzi, i szybko poszedł ku wylotowi najbliższej ulicy. Inni zdążali za nim.
Nie widzieli już, jak z mauzoleum milicja wywlekała starego żebraka. Obłędnie krzyczał i wył, uchylając się od spadających na niego ciosów.
Chwytali go za odrywające się łachmany, szarpali za włosy i brodę, wlekli, popędzając pięściami i pochwami szabel.
Żebrak wyrywał się, szamotał i, prężąc się, co chwila krzyczał, zawodząc żałośnie:
— Ludzie rosyjscy! Nie dajcie się! Odebrano nam ojczyznę, wiarę, wstyd! Teraz wodzowi nędzarzy — Leninowi skradziono mózg, serce wyrwano i zamknięto w złotej szkatule pod siedmiu pieczęciami! Leży w grobie... nie może już myśleć u nas i prowadzić za sobą ubogich, zbłąkanych, skrzywdzonych.... Ludzie dobrzy!
Skargi jego utonęły w odgłosach modlitwy uciemiężonych, śpiewanej z ponurą uroczystością przed grobem proroka i wodza:
„Wyklęty powstań ludu ziemi!
„Powstańcie, których dręczy głód!
„Myśl nowa blaski promiennemi
„Dziś wiedzie nas na bój, na trud!
„Przeszłości ślad dłoń nasza zmiata,
„Przed ciosem niechaj tyran drży —
„Ruszymy z posad bryłę świata,
„Dziś niczem, jutro wszystkiem — my!
Śpiew nagle się urwał.
Z bocznej ulicy na Czerwony Plac wynurzał się nowy tłum i sunął w milczeniu. Doszedł wreszcie do bramy Kremlińskiej i jęczeć zaczął, skamlać, wyć coraz głośniej i groźniej:
— Umieramy z głodu... Pracy i chleba!... Pracy i chleba! Umieramy...
Na murze, okrywając się parą, zaturkotał kulomiot.
Odpowiadał najnędzniejszym, najgłodniejszym.