Lepsze czasy/Abdera północy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bruno Winawer
Tytuł Lepsze czasy
Rozdział Abdera północy
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1925
Druk Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ABDERA PÓŁNOCY

— Przechodzę późnym wieczorem przez Krakowskie Przedmieście — mówił podczas słynnego „Kongresu“ kolega mój heidelberski, dr. K. — i raptem słyszę podejrzany rumor pod Kopernikiem. Zbliżam się do pomnika — naturalnie! Stało się, co się stać musiało! Astronom toruński pakuje swoje planetarjum do futerału, zbiera graty i cichy, milczący, jak zawsze, ma właśnie zamiar jeszcze przed nową podwyżką kolejową drapnąć chyłkiem z Warszawy.
Przyznacie, że trudno mu się dziwić. Siedział przez tyle lat na słupie, otoczony, że tak powiem, nieomal powszechnym szacunkiem, a dziś — to poprostu jedyny u nas w mieście i kraju przedstawiciel owej nauki oficjalnej, o której z takim przekąsem i taką pogardą mówią starsze panie i bladzi panowie w pobliskiej auli uniwersyteckiej, to ignorant, któryby ani listu w zamkniętej kopercie odczytać nie potrafił, ani ektoplazmą przez ścianę pociemku, z dwumetrowej odległości na pozytywce zagrać nie umiał, ani na tamburynie mit einem gliedartigen Auswuchs zabębnić nie zdołał. I co — wogóle — tak zwana nauka oficjalna ludziom przez tyle wieków dała? Jakieś fale elektryczne, radiotelefony, pierwiastki promieniotwórcze, teorje Einsteina — poco to komu?
Bankructwo na całej linji i zaprawdę bliski jest dzień, kiedy wszystkie zbyteczne dynamo i antenny z warszawskiej radjostacji wyrzucimy, a na ich miejscu medjum, Barbarę Ubryk (Podwale 34), posadzimy i ta właśnie Barbara, zamieniając naszego Pata na Telepata, depesze prasowe, psychicznie, napięciem woli agencjom zagranicznym komunikować pocznie.
Zaprawdę bliski jest dzień, kiedy lekarze nasi, skoczywszy po rozum do głowy, rury roentgenowskie o kolano potłuką, barbarzyńskie aparaty prześwietlające z klinik usuną, a natomiast wezwą do pomocy pana Dyrdałę, dentystę-jasnowidza, który, przyłożywszy dłoń pacjentowi, gdzie trzeba, powie głośno i wyraźnie: „Widzę! Widzę dokładnie. W lewej kieszeni zegarek firmy Omega, kwit lombardowy Nr. 338 i paszport krajowy, na wątrobie zaś guz wielkości jaja kurzego. W kieszeni od spodni kluczyk.“
Zaprawdę też świta już dzień, kiedy przestarzałe, nędzne metody tak zwanych nauk ścisłych z naszych szkół i uczelni „żelazną miotłą“ wymieciemy. Poco komu dowody, które niczego nie dowodzą? Nauczyciel geometrji zgromadzi swoich uczniów wieczorem w ciemnym pokoju, każe im się wziąć za ręce, utworzyć łańcuch i czekać, póki się nie przekonają, że zamknięty fortepian gra, skrzypce latają w powietrzu, a suma kątów w trójkącie równa się czternastu prostym. Profesor prawdziwie nowożytnej matematyki nie będzie paskudził tablicy kredą i zagważdżał mózgów wywodami. Powie słuchaczom poprostu: „babka moja, osoba zupełnie wiarogodna, miała raz wypadek następujący. Coś ją z łóżka podnosi i prowadzi do jadalni. Tu portret nieboszczyka jej męża raptem spada z gwoździa, przyczem głos tubalny z kąta pokoju się rozlega: Leokadjo! kwadrat przeciwprostokątnej równy jest sumie kwadratów przyprostokątnych, pamiętaj! — Od tej chwili to twierdzenie nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości.“
I wykład historji uprościmy znacznie. Damy dymisję wszystkim belfrom, spalimy książki i tablice chronologiczne. Poco komu podręczniki? Medjum, Janek Cymbergaj (Waliców 14), przyjdzie na seans, urobi dzieciom z ektoplazmy Napoleona Pierwszego i każe mu gadać dokładnie, jak i co było i po kje cholere do Moskwy lazł. Podniosły nastrój, mistyczna ciemnia na sali, fioletowe światełka sprawią, że te dane historyczne łatwiej się we wrażliwych mózgach dziecięcych utrwalą, niż podczas suchego wykładu szkolnego.
Przyrodoznawstwo zaś powierzymy całkowicie niejakiemu Frycowi Grunewaldowi ze zjazdu metapsychików. Co ten inżynierek nieszczęsny w swoim referacie godzinnym o jakimś kawałku cukru z roku 1913-go opowiadał — tego doprawdy umysłem ogarnąć nie sposób. Taki kawałek cukru, jeżeli go potrzymać w ręku, skoncentrować na nim wolę i wpłynąć nań psychicznie — rozpuszcza się w wodzie, albo nie, traci na wadze, albo zyskuje na wadze, czasem się podwaja i wogóle kpi sobie ze wszystkiego, co wiemy o cukrze.
Jak to odkrycie wpłynie na rozwój przemysłu i handlu! Jednym zamachem wyzbywamy się drożyzny i wszelkich kłopotów! Pan Grunewald idzie na stację towarową, skupia wolę na wagonie, który nadszedł z cukrowni „Częstocice“ i — patrzcie państwo — zamiast jednego wagonu są dwa! Produkcja rośnie, ceny spadają na łeb, cały świat jest zawalony cukrem. Grozi nawet przesilenie z tego powodu, ale sprytni fabrykanci zamawiają sobie pana Grunewalda (Fryca) na seans, obiecują mu bajońskie sumy i proszą o radę. Pan Grunewald kiwa głową, bierze pieniądze, skupia wolę i rozkazuje cukrowi, żeby się nie rozpuszczał! Tu nowa rewolucja. Dawne zapasy tracą wartość, popyt rośnie, akcje idą w górę, ludzie zarabiają miljardy... Właściwie mówiąc, nasz los, nasz byt — wszystko jest w ręku pana Grunewalda!
A to zaledwie jeden i nie najlepszy z dwudziestu delegatów, którzy na kongres warszawski przybyli, tu entuzjastycznie przez władze i ministerja witani, podwalinami wiedzy wstrząsnęli i teraz sławę naszego grodu, naszej poczciwej Abdery Północy, po szerokim świecie rozniosą.
Czem wobec tych tytanów, wobec Grunewalda, Kulebiaka, Frączaka, byli Newton, Kopernik, Galileusz? Co my, biedacy, których nawet na normalnego przeciętnego uczonego nie stać, przeciwstawić możemy olśniewającym zjawom takiego Schrencka-Notznika i jego guzika, Willy Schneidra?
Przypomina mi się tutaj — nie wiem dlaczego — pewien skromny fizyk duński, nazwiskiem Oersted. Po kongresach nie jeździł, plazmą nie świecił, aktorom w głowach nie przewracał, na zamkniętych fortepianach nie grywał. Zauważył sobie, że maleńki magnesik drga wpobliżu prądu elektrycznego.
Kilkadziesiąt lat od owego dnia minęło — wykreślcie dziś obserwację Oersteda z naszego dorobku, a życie zamrze na tym globie! Tramwaje staną, lampy łukowe zagasną, telefony zamilkną, kina znikną, — bo wszystko powstało z tej drobnej, niepozornej obserwacji, całą elektrotechnikę temu „fakcikowi“ Oersteda zawdzięczamy.
Od dziesiątków i setek lat niesłychane cuda na seansach się dzieją, stoły wirują, pozytywki grają, krzesła latają. — Tylko, jak mi mówiono, sowitej, nagrody, wyznaczonej przez pewnego przemysłowca szwedzkiego za podniesienie popielniczki na wysokość kilku centymetrów siłą nieznaną, „nadprzyrodzoną“ — nikt jeszcze nie dostał.
Wielu było powołanych, mało wybranych, a najwięcej oszustów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bruno Winawer.