Lepsze czasy/Pietrzak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Pietrzak |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pan Pietrzak jest stanowczo jednym z najbardziej utalentowanych ludzi w Warszawie. W ciasnym sklepiku przy ulicy Wspólnej, który sobie jakimś swoistym systemem kotarowym podzielił, niczem Reinhardt, na sklep, kuchnię, bawialnię, sypialnię i pracownię krawiecką, roi się wiecznie od osób płci rozmaitej: żona, czworo dzieci, czeladnik, kilku szykownych panów, wyciętych z żurnalu „Latest Fashion 1912“.
Ale właściwie ani jedna z tych różnorakich twarzy nie posiada tego wyrazu twórczej inteligencji, ani jedna tego błysku w oczach, który miewa sam pan Pietrzak, kiedy ogląda, brew zmarszczywszy, spodnie do cna pocięte przez mole, albo marynarkę, zupełnie wytartą na łokciach.
Muszę to raz wreszcie wyznać publicznie: tylko genjusz tego człowieka uchronił mnie dotąd od zdziczenia, i jedynie jego pomysłowość, tudzież inwencja twórcza sprawiły, żem za twardych lat wojny i okupacji nie stoczył się na dno, żem wytrwał przy jakim-takim „standard of life“, nie spadł pomiędzy bosiaków gorkijowskich, nie przystał do sekty adamitów.
To Pietrzak, mówiąc krótko, nicował mój żakiet na trzecią stronę. To Pietrzak przerobił mi kloszowy smoking na marynarkę dwurzędową, aby ją następnie — kiedy konieczności dziejowe zmusiły mnie do pewnego wystąpiena bardziej oficjalnego — przerobić znów na smoking kloszowy.
I to Pietrzak również w pamiętnym roku 1917 — kiedym, jako asystent politechniki i urzędnik państwowy, (pensja miesięczna 166 marek, 66 i dwie trzecie feniga), otrzymał nareszcie długo oczekiwaną „kartę odzieżową“, a na zasadzie tej karty trzy metry kleistego, włochatego, grubego, rudego wojłoku czy rogoży — stworzył z tej bawełny strzelniczej pamiętny w dziejach naszego high-lifu angielski garnitur marynarkowy, który też obnosiłem z dumą po wszystkich premjerach i rautach (Création Pietrzak, 1918).
Polubiliśmy się z panem Pietrzakiem w okresie fatalnego głodu i wojny, krzepiliśmy się nieraz na duchu wzajemnie. Zanosiłem mu co miesiąc owe sześćdziesiąt sześć i dwie trzecie feniga, on zaś, gryzł gliniasty chleb kartoflany, łykał tak zwany pęczak, szył, cerował, nicował, łatał i wytrwałą pracą nadawał mojej postaci pewne minimum dystynkcji i wygląd człowieka solidnego, niezbędny w moich czynnościach zawodowych. Pracował przy świeczce, kiedy nie było elektryczności i usiłował wyżywić siebie, żonę, czeladnika, czworo dzieci z tych łatań, z tych dziur, które na szczęście powstają w całem.
— Musimy wytrwać, panie Pietrzak, — mówiłem do niego przy każdej okazji. — Kitchener, lord angielski, tak twierdzi, ale i Foch mówi to samo i nawet Hindenburg. Wszyscy mówią to samo. Odmieni się, będzie dobrze. Trzymajmy się, panie Pietrzak, nie dajmy się.
Pod koniec roku 18-go (grzmiały już armaty pod Chateau-Thierry i brzask nowych dni, jak to powiadają, jaśniał już na niebie) pan Pietrzak ni stąd ni zowąd chwiać mi się począł — nie trzymał się dość mocno i dał się... Wyprawił poprostu którejś niedzieli całą rodzinę za miasto, przymknął szczelnie drzwi i okna, siadł, jak zwykle, na zydelku krawieckim, odkręcił kurek gazowy i czekał.
Przypadek zrządził, że z mego okna dojrzałem jeden z pierwszych, iż coś się tam niedobrego święci na vis-à-vis, u sąsiada na przeciwległym trotuarze. Pomińmy szczegóły...
Zdążyliśmy na czas, dobrzy ludzie sprowadzili Pogotowie, ocucili go, wyleczyli.
W tydzień potem mówiłem już do niego patetycznie:
— Jakto, panie Pietrzak? Teraz pan takie rzeczy robi? Kiedy właśnie rydwan historji na nowe wjeżdża tory? Kiedy świt nowej epoki, że tak powiem, kiedy przełom, że się tak wyrażę, i kiedy bujne życie — co tu gadać — tryska ze stwardniałej skorupy naszego globu? Kiedy niebo zorzą płonie i ptaszkowie śpiewają hosanna?...
Onegdaj spotkałem pana Pietrzaka na schodach jedenastego komisarjatu. Rejestrowaliśmy się obaj, zgodnie z reskryptem z dnia 30.XII. i stosownie do rozporządzenia Nr. 2340/22... Przed nami szereg obdartych obywateli, poręcz lepi się od brudu, z czarnych ścian tynk opada, ogon potępieńców wije się przez dwa piętra i kawał podwórza, ziąb dokuczliwy po kościach łazi, zęby szczękają, jak harfa eolska, za każdym podmuchem wiatru. Na tych samych smutnych schodach, w taki sam dzień ponury, w tym samym cyrkule, ci sami ludzie wystawali już nieraz godzinami i nieraz już dzwonili zębami — dawniej, ongi, w czasach dalekich, przedhistorycznych.
— Jakże tam teraz, panie Pietrzak? Poprawiło się? — pytam sąsiada z ogonka. Los nas bowiem rozłączył i nie widziałem go ze dwa lata.
I pan Pietrzak rozpoczyna długą, długą opowieść. Nie śpieszy się, bo wie, że mamy czas. Będziemy tu stali — wedle obliczeń przybliżonych — od dziesiątej do drugiej, w zaduchu i ścisku. Mówi tedy szeroko o kaszy, o pęczaku, o drożyźnie, o chlebie, o czworgu dzieciach, o gazie...
— Trudno wyżyć z tej łataniny. I materjały drogie, i roboty niema, i w mieszkaniu ciasno, i żona czegoś słaba, i z synem...
Jednem słowem źle i nawet — zdaje mi się — ten poczciwina ma jakiś żal do nas, żeśmy go wtedy odratowali.
W jego życiu — dziwnym trafem — ani bitwa nad Marną, ani Lloyd George z Kłajpedą, ani Poincaré z Ruhrą, ani Witos, ani Wersal, ani Spa, ani Waszyngton, ani Liga, ani Curzon, ani Paderewski, ani Askenazy, ani Dawes — nic, literalnie, dosłownie nic zmienić nie zdołali. Ten sam ma sklepik na Wspólnej, tę samą nędzę w sklepiku i ten sam wycinek na ścianie „Latest Fashion 1912”.
I rzecz dziwna! Kiedy tak wzrokiem zwolna przebiegam po znękanych twarzach moich kolegów z ogonka cyrkułowego — widzę raptem jasno, że nas tu jest więcej takich Pietrzaków! Literat zbija — jak dawniej — te same bruki, wysiadując po tych samych kawiarniach te same stołki. I malarz marznie w tej samej pracowni, i aktor pije z rozpaczy tę samą siwuchę. I pan Kleinsinger ze Świętokrzyskiej sprzedaje, jak za moich lat szkolnych, te same cuchnące klejem książczyny a podręczniki małym uczniakom... Jest nas dużo, panie Pietrzak, bardzo dużo...
Mężowie stanu siedzą tam sobie na konferencji przy zielonym stole, paćkają Bazewiczowi mapę atramentem bajecznie kolorowo i myślą, że dokonali rzeczy wielkich. Nasza kucharka, Michcia, rozumuje zupełnie w ten sam sposób i kiedy przeleje razem z wodą ryby, przeznaczone na obiad postny, z balji do wanny, wpada w zachwyt nad własną genjalnością.
Ale mały karasek, któremu przy tej okazji ogon nadłamano i łuskę zdarto, pływa w wannie jeszcze bardziej zafrasowany, niż w balji, i nic nikomu nie mówiąc — pocichutku zdycha.
I właśnie coś podobnego dzieje się teraz w Europie. Przelewają nas z pustego w próżne, a miasta giną, marnieją. W Warszawie domy się walą, odrapane mury o pomstę do nieba wołają — w Moskwie, Berlinie, Wiedniu życie zamiera, ludność miejska stała się jakimś zbytecznym, zwiędłym kwiatkiem przy kożuchu. Za lat pięćset albo tysiąc przyjedzie do Europy, jak dawniej do Asyrji, Egiptu, Babilonu, ekspedycja archeologów amerykańskich, pan Smith (Baltimore) wygrzebie z piasku ulicę Wspólną, Szpitalną i Koszykową, znajdzie skamieniały smoking — twoje arcydzieło, panie Pietrzak — znajdzie spleśniałą matrycę tego feljetonu, pokiwa głową, powie: nawet mieli pewien spryt — a jednak zginęli tak marnie!...
Tem się pocieszajmy, panie Pietrzak.