Lepsze czasy/Warszawa w nocy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lepsze czasy |
Rozdział | Warszawa w nocy |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Noc, ziąb, księżyc. Na cokole z napisem: „Mikołayowi Kopernikowi rodacy“ siedzi, wysunąwszy nieco prawą nogę, astronom toruński i piastuje swoją kulę i cyrkiel.
Szszpkowski. O! — Nareszcie ktoś jest. Przepraszam najmocniej. Przepraszam. Czy tu jest ulica Szgla? Szczygla? Szszpkowski jestem — bardzo mi przyjemnie. Daruje pan, że go niepokoję, ale, jako urodzony, rodowity warszawiak, zupełnie się teraz w tem mieście nie orjentuję. Czy — szanowny pan — jako nietutejszy — nie wie, gdzie jest ulica Sszzgla?
Milczy, czy ma chrypkę? Panie! Odezwij-że się pan! Masz ci biedę, ktoś się zaziębił, umarł i zesztywniał. Panie! kto pan jesteś?
Kopernik. Kopernik.
Szszpkowski. Mówi. Bogu dzięki — mówi! Szszpkowski. Pozwoli pan, że się przysiądę. Ogromnie się cieszę, że pan przemówił... Już myślałem — jakie nieszczęście albo co. Bo tego lata to nawet na słońcu jest ośm stopni w cieniu — a cóż dopiero o tej porze! Co pan właściwie tu robi o tej porze na słupie?
Kopernik. Siedzę.
Szszpkowski. Aa! A kto pana tu posadził, panie Kop-Kopelman?
Kopernik. Nie czytał pan? Napisane jest przecież — wdzięczni rodacy.
Szszpkowski. Ha! Impertynencja, słowo honoru. Żeby człowiekowi z delikatnem zdrowiem taką posadę dawać. Czy to dla pana zajęcie? To dla nocnego stróża. A co pan w ręku trzyma, panie Kop-Kulebiak?
Kopernik. Planetarjum.
Szszpkowski. Aha. Aha. Rozumiem. Co takiego?
Kopernik. Wszechświat.
Szszpkowski. Aha! Wszechświat, Naturalnie, Myślałem, że bomba pilznera, ale bomba toby miała uszko. Ponieważ zaś nie ma ucha, to musi być oczywiście wszechświat. I tak dzień i noc pan tu siedzi?
Kopernik. Dzień i noc.
Szszpkowski. Skandal, słowo daję. I oddawna, panie?
Kopernik. Od kilkudziesięciu lat... z górą.
Szszpkowski. Okropność, jak u nas ludzi traktują. Kilkadziesiąt lat na tem samem miejscu siedzi i nie awansuje! Gdzieindziej toby pan już dawno się emerytury dosłużył. Pewnie pan nie ma protekcji, co? Jak to się pan nazywa, przepraszam?
Kopernik. Kopernik.
Szszpkowski. No tak. Nazwisko nie jest pierwszorzędne. Kopernik?... Powinien się pan jakoś przezwać Koperski, Kopernicki — teraz już można. Uda pan, że panu papiery w Rosji zginęły i zmieni pan nazwisko. Ja się panem zajmę. Stosunki człowiek, chwalić Boga, ma. Wróblewskiego znam, Przepiórkowskiego znam, z Kanarkowskim jestem na ty — gorszych idjotów od pana na zaszczytne stanowiska wypchnąłem. Siedzą sobie teraz jeden z drugim w fotelach i bębnią palcami po stole — pensję mają, dodatki drożyźniane...
Czytać i pisać pan umie?
Kopernik. Całe-m dzieło napisał: De revolutionibus...
Szszpkowski. Pst! Niech się pan tem nie chwali. De revolutionibus — broszura agitacyjna. Prasa się na pana rzuci. A ten, a jakie pan ma wykształcenie?
Kopernik. Uniwersytet w Italji i w Krakowie skończyłem.
Szszpkowski. Uniwersytet? To za dużo. Będą nosami kręcili. Wolałbym, żeby sześć klas albo żeby pana z siódmej z odznaczeniem wyrzucono. A jaką pan ma specjalność? Adwokat?
Kopernik. Astronom.
Szszpkowski. Gastronom — to ja też — każdy jest gastronom. Ja się pytam o zawód? fach?
Kopernik. Astro-nom.
Szszpkowski. Astro-nom?! No, wiecie państwo! Coś podobnego, to mi się pierwszy raz w życiu zdarza. Literatów umieszczałem na poczcie, poetów w policji, malarzy w mące amerykańskiej — ale na astronoma jeszcze nie natrafiłem! Mój panie Kop-Kobryner, skąd się to panu wzięło, u djabła? Co za idea? Astronom? U nas? Z czego pan będzie żył? Chyba się pan chce bogato ożenić?
Kopernik. Nie.
Szszpkowski. No to pan z głodu umrze, zapewniam pana.
Kopernik. Ja już umarłem — 380 lat temu.
Szszpkowski. To i tak nadspodziewanie długo się pan trzymał! Co za głupstwa po ludziach chodzą! Chłopak młody, zdrów, przystojny, zamiast się do handlu wziąć, albo na walucie spekulować, albo na posadę wstąpić — na astronomję się rzuca. To tylko w takim Zgierzu, jak Warszawa, jest możliwe. Astronom!
Teraz rozumiem, dlaczego pana posadzili na świeżem powietrzu. Bo i co z takim robić, rzeczywiście? Na co się pan komu może przydać? Darmozjad pan jest, próżniak, z grosza publicznego pan żyje, pracować się panu nie chce! Ot co jest!
Posterunkowy. Hej tam! Panie! Gdzieś pan wlazł? Na pomnik? Legitymację pan ma?
Szszpkowski. Niby ja? A jakże. Mam — urzędową. Urzędnik ZUPAPU! Referent. Ale ten z kuflem, w szlafroku, nie ma dokumentu! I żądam, żeby go wsadzono do kryminału. On tu całą ludność demoralizuje! Astronom! U nas? W samym środku miasta?! Przecież tędy dzieci do szkół chodzą? To przykład jest? Zachęta do pracy? Dowie się jeden z drugim pędrak, że można, nic nie robiąc, całe życie na słupie siedzieć i zgorszenie gotowe! Namnoży ich się tu tysiące. Za kilka lat na każdym rogu ulicy ktoś na piedestale przykucnie, wszechświat w łapę chwyci i będzie czekał, aż go państwo wyżywi. Czy to nas stać na to? Nie pójdę! Z miejsca się nie ruszam, dopoki tego pana stąd nie usuną! Szszpkowski jestem, Szszgla. Ja żądam, żeby on zginął w kryminale...