Leszek Biały — Bolesław Wstydliwy/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Leszek Biały — Bolesław Wstydliwy |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1918 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od dworaków opuszczona,
Helena w stroju niedbałym,
Gdy syna trzyma u łona,
Co go zwano Leszkiem Białym,
Tak szerzy skargi płaczliwe
Na swe losy nieszczęśliwe:
„Ty się śmiejesz, dziecię lube,
Bo nie znasz swojej niedoli,
Nie znasz spisków na twą zgubę:
Oto z stryja twego woli
Wydarłać państwo niecnota,
A jam wdowa, tyś sierota.
Zrodzony, byś berłem władał,
Dziś przewrotnych ludzi winą
Wszystkoś na świecie postradał,
Tułasz się, biedna dziecino!
Ja cię przytulę do łona,
Lecz skądże inna obrona?“
„Powściągnij łzy twe, królowo!“
Zawołał Goworek[1] stary,
„Byłem ojcu radą zdrową,
Synowi dochowam wiary:
Póki dłoń ta mieczem władnie,
Żadna nań trwoga nie padnie“.
Pod czułym starca dozorem
Wzrastał w siły Leszek Biały
I szedł chlubnym Piastów torem:
Był sprawiedliwy i śmiały,
Zręczny w rycerskich gonitwach
I szczęśliwy w krwawych bitwach.
Goworek przez cnoty swoje
Wzbudził nienawiść dworaków,
Przyszli na Leszka podwoje,
Mówiąc imieniem rodaków:
„Oddal Goworka, korona
Znowu ci będzie wrócona“.
Królowa w modrzewim dworze
W skromnej siedziała komnacie
I w skromnym była ubiorze:
Nie miała złota na szacie.
Przy niej, poselstwem zdziwiony,
Siedział Leszek zamyślony.
Gdy milczą, Goworek stary
Tak ich zdumienie przerywa:
„Przyjm, książę, ludu ofiary,
Panuj, kiedy lud cię wzywa;
Niech kraj na tem nie szkoduje,
Że mnie zawiść prześladuje!
Ja stary, władzy nie chciwy,
Do skromnej ojców zagrody
Wrócę, wygnaniec szczęśliwy;
Ty długie uśmierz niezgody,
A rządząc krajem potężnym,
Bądź sprawiedliwym i mężnym.
Jeśli za to, żem pracował,
Los mi usłyszeć zostawi,
Że tego, com ja wychował,
Naród polski błogosławi, —
Nie umrę w cieniu mej strzechy
Bez słodkiej serca pociechy“.
Tu, gdy płakała królowa,
Gdy we łzach wszyscy przytomni,
Książę odpowie w te słowa:
„Leszek nigdy nie zapomni,
Co winien sobie, krajowi
I co winien Goworkowi.
Nie chcę, by mąż, co mnie wspierał,
Gdym się tułał opuszczony,
Dla mnie wygnańcem umierał;
Nie chcę państwa ni korony;
Nad blask, co berło udziela,
Wyżej cenię przyjaciela“.
Nagrodziły Nieba hojnie
Tę szlachetność, tyle męstwa:
Leszek, zwycięzca na wojnie,
Odzyskał wydarte księstwa;
Stary Goworek przy zgonie
Oglądał Leszka na tronie.
Juljan Ursyn Niemcewicz.
Święta Kinga była córką króla węgierskiego Beli.
Kiedy została żoną Bolesława Wstydliwego i odjechać miała do Krakowa, ojciec rzekł do niej:
— Co pragniesz zabrać z sobą, moja córko? Powiedz, a będzie twojem, czegokolwiek ode mnie zażądasz.
— Ojcze — rzekła królewna, — daruj mi górę soli: oto lud, który jej nie ma.
— Wybierz, którą chcesz zabrać — odrzekł Bela.
Kinga poszła na miejsce, gdzie dobywano sól z ziemi, i wrzuciła swój pierścień do kopalni na znak, że tę chce zabrać z sobą.
Po przybyciu do Krakowa powiedziała:
— Dostałam od ojca górę soli, trzeba jej szukać w ziemi.
I rozpoczęły się poszukiwania. Sprowadzono z Węgier najlepszych górników, kopano i badano ziemię w różnych miejscach, aż natrafiono na pokłady soli koło miasteczka Bochni, a potem Wieliczki.
Kinga uszczęśliwiona była tem odkryciem, odwiedzała często kopalnię i z zajęciem przypatrywała się pracy górników.
Podobno pewnego razu, właśnie w jej obecności, górnik z niemałym trudem oddzielił bryłę soli od skalistej ściany, a gdy uderzył ją młotem, aby pokruszyć na mniejsze kawałki, błysnął wewnątrz pierścień królewny, który wrzuciła niegdyś do kopalni w Węgrzech.
— Cud! — zawołali wszyscy na ten widok i wraz z Kingą upadli na kolana, dziękując Boga za ten widomy znak łaski.
Tak mówi podanie, a prawdą jest niezaprzeczoną, że za panowania księcia Bolesława, i prawdopodobnie dzięki staraniom Kingi, sól została w naszym kraju znaleziona i stanowiła odtąd niewyczerpane bogactwo, które przeszło od lat 600 dobywają z Wieliczki, należącej do największych kopalni w Europie.
Wiele legend łączy się z postacią Kingi, którą za życia uznano za świętą, przypisując jej liczne cuda.
I dziwić się nie można: życie królowej Kingi było wzorem pobożności i chrześcijańskiego miłosierdzia.
Wczesnym rankiem w ciemnej odzieży z jedną często powiernicą spieszyła do kościoła, aby gorącą modlitwą powitać Pana nad Pany.
Następnie szła na miasto: odwiedzała chorych, wspierała ubogich, pocieszała nieszczęśliwych, leczyła nawet takich, do których nikt zbliżyć się nie śmiał, z powodu panującej wówczas strasznej i zaraźliwej choroby, zwanej trądem. Kinga się ich nie obawiała, legenda mówi, iż uzdrawiała trędowatych pocałunkiem.
Po powrocie do zamku zajmowała się pracą. Szyła odzież dla sierot i ubogich, haftowała i wyszywała dla kościołów ornaty, kapy, kobierce, chorągwie, — wychowywała ubogie dziewczęta i nikomu nie odmawiała pomocy, kto się do niej odwołał.
W jedzeniu bardzo skromna, mięsa prawie nie używała, obchodząc się najprostszemi potrawami.
Wieść o Tatarach zastała ją z Bolesławem w Sandomierzu. Uchodząc przed zbliżającem się niebezpieczeństwem, szukali najpierw schronienia w Krakowie, a następnie uszli do Węgier, uprowadzając — jak mówi podanie — ubogą ludność, która ukryć się pragnęła. Kinga osłania zbiegów od pogoni cudami: z jej przepaski rozlewa się nagle Dunajec, z jej pielgrzymiej laski wyrasta puszcza nieprzebyta, wreszcie gdy złotą rzuciła koronę, Tatry stanęły przed najezdnikami, kryjąc uciekającą gromadkę.
Po śmierci męża Kinga wstąpiła do klasztoru w Starym Sączu i tam spędziła resztę życia na modlitwie, pracy i dobrych uczynkach. Spełniała sama najniższe posługi: nosiła drzewo, myła kuchenne naczynia, podłogi, pielęgnowała chorych, leczyła, uzdrawiała, pocieszała. Nie dbając dla siebie o ziemskie życie i wygody, każdą chwilę i wszystkie siły poświęcała dla dobra bliźnich.
Podobno w tym klasztorze na jej prośby ułożona została pierwsza polska pieśń pobożna, Bogu-Rodzico, Dziewico — przez jednego z mnichów.
Było to około roku 1240. Od lat kilkunastu w Europie wschodniej pojawił się koczowniczy lud mongolski, Tatarzy. Niszcząc wszystko po drodze, paląc osady i mordując ludzi, posuwali się naprzód, niby groźny pożar, po którym pozostają zgliszcza i popioły. — Książęta ruscy pierwsi padli ich ofiarą: pokonano ich w krwawej bitwie, potem rabowano i palono grody, mordowano mieszkańców, dopuszczano się strasznych okrucieństw. Rzeki krwi popłynęły.
Do Polski dochodziły te wieści z daleka, potem zbliżać się zaczęły. Opowiadano sobie okropne historje o dzikości najezdników, męczarniach, zadawanych kobietom i dzieciom, ich nieprzebranej liczbie, szatańskiej chytrości. Ludzie sypiać nie mogli pod wpływem tych wieści, król Bolesław Wstydliwy i królowa Kinga w Bogu jedynie całą pokładali ufność; rycerstwo jednak pocieszało trwożnych, nie mogąc sobie wyobrazić, aby dziki najeźdźca mógł być niebezpiecznym dla doskonale uzbrojonego wojownika.
Cóż oni zrobić mogą rycerzowi, zakutemu w stal i żelazo? — mówili. — Czyż baranie kożuchy osłonią ich od naszych szabel? Tatar groźnym być może dla bezbronnej wioski, ale nigdy dla rycerskiego zastępu.
Pierwsze spotkanie jednak przekonało, że prócz odwagi, liczbą straszny jest ten nieprzyjaciel.
Skąd się wziął w Europie?
W niezmierzonych stepach Azji od niepamiętnych czasów koczowały liczne hordy, nienawidząc zawsze życia osiadłego i gardząc mieszkańcami stałych siedzib. Ich chanowie odgrażali się niejednokrotnie, że ogniem i mieczem wytępią doszczętnie zgnuśniałych pracowników roli i cały świat zamienią w jedno wielkie koczowisko.
Czy po to do Europy przybyli, niewiadomo, trudno zbadać ich historję tak odległą, lecz przybyli z ogniem i mieczom, niszcząc i pustosząc wszystko, uprowadzając tylko zdrowych, młodych niewolników, którzy im przydatni być mogli.
Kiedy hordy tatarskie przekroczyły polską granicę, nieopisany popłoch powstał w całym kraju, — modlono się gorąco po kościołach, śpiewano pobożne pieśni, odprawiano procesje, umartwiano ciało, wzywając opieki Boskiej. Coraz częściej zaczęli zjawiać się zbiegowie, którzy uszli przed najezdnikiem, widzieli go niekiedy własnemi oczyma, albo nosili ślady jego okrucieństwa.
Rycerstwo gromadziło się pospiesznie, by przybyszom zastąpić drogę; — pełni nadziei, ufni w swoje siły i potężną opiekę Boga, jeszcze nie lękali się niczego.
Nastąpiło pierwsze spotkanie — i rozeszła się wieść straszliwa, że z obrońców ojczyzny nie zostało śladu, wszyscy legli na polu walki. Wkrótce spalono Sandomierz i Kraków, król z królową uciekli za węgierskie góry, a Tatarzy szli naprzód, coraz dalej.
Wkroczyli w granice Śląska.
W tej staropolskiej dzielnicy panował książę Henryk Pobożny, z najstarszej linji Piastów, syn Henryka Brodatego i powszechnie czczonej, za życia świętą uznanej Jadwigi.
Przewidując nieuniknione zetknięcie z groźnym nieprzyjacielem, strał się zgromadzić siły, któreby wstrzymać go mogły. Prócz rycerstwa polskiego, które ze wszystkich dzielnic spieszyło pod jego chorągwie, uzyskał pomoc zakonów rycerskich, mężne hufce krzyżackie stanęły też w jego obozie.
Nadeszła stanowcza chwila. Z błogosławieństwem matki i całego ludu wyruszył waleczny książę na obronę kraju i zastąpił Tatarom drogę pod Lignicą.
Gdy rycerstwo ujrzało nieprzebrane tłumy tych dzikich wojowników, straciło nadzieję zwycięstwa; lecz Henryk ich zachęcał, dodawał odwagi, budził ufność w Boską opiekę.
— Bóg tym pomaga, którzy mu ufają i walczą w dobrej sprawie. Bronimy wiary świętej, chrześcijaństwa, ojczyzny, spełniamy obowiązek rycerzy, czyż może nas opuścić? A jeśli taka święta Jego wola, abyśmy tu oddali krew i życie, przyjmijmy ją z pokorą i poddaniem. Lepsza śmierć, niż niewola, a nic nas innego nie czeka. — Naprzód, bracia, kto w Boga wierzy, komu droga cześć rycerska i ziemia ojczysta!
I sam rzucił się pierwszy na wroga.
Wstyd ogarnął zwątpiałych, — odzyskali męstwo, uderzyli odważnie na nieprzebrane mrowie najezdników, i rozpoczęła się walka straszliwa, nieubłagana, ciężka, mordercza i krwawa.
Czy chrześcijanie zwyciężyć mogli?
Któż zgadnie? Spełnili wszystko, co było w ich mocy, — drogo oddawali życie, setkami, tysiącami kładąc nieprzyjaciół.
Nagle wśród wycia i dzikich okrzyków ukazał się nad tatarskim tłumem jakiś potwór, z otwartej paszczy buchający ogniem i dymem.
Szał trwogi ogarnął wtedy część rycerstwa, rzucili się do ucieczki, nadaremnie w niej szukając ocalenia przed szatańską, nieczystą siłą.
Henryk raz jeszcze wzywał ich do boju, sam uderzył śmiało z garstką najwierniejszych i walcząc do ostatniej chwili, padł wraz z nimi na polu chwały.
Święta Jadwiga w proroczem natchnieniu widziała tę śmierć syna i mówiła o niej, zanim pierwsze wieści nadeszły o klęsce. Przyjęła je z pokorą, jako wyrok Boży.
Bohaterski książę spełnił święty obowiązek i chociaż poległ, ocalił swą ziemię. Mogiła lignicka stała się granicą najazdu tatarskiego: — osłabiony wielką stratą nieprzyjaciel nie śmiał posunąć się dalej, a nie chcąc wracać po zniszczonej drodze, zwrócił swoje zagony na południe, gdzie wyginął w krwawych bitwach i utarczkach.
Więc niedaremna była śmierć tylu rycerzy, ich wiara i poświęcenie.
Lud śląski uczcił ich pamięć legendą:
Nad Polską słońce poranne płynie —
Nie nad żyznemi pola rozłogi,
Bo same pustki, trupy, pożogi
W błogosławionej Piastów krainie;
Bo plenne niwy, zamożne wioski,
Bogate miasta kwitnącej Polski
Nawiedził srogi miecz kary Boskiej:
Wróg chrześcijaństwa, zbójca mongolski.
Kędy przeleci Tatarzyn dziki,
Szlak swój naznacza krwi polskiej falą:
Co noc to szerzej łuny się palą,
Godzien straszliwsze rozpaczy krzyki.
Już na popiołach zielsko zarasta,
Już kości trupów w polach bieleją,
A jeszcze nowe wioski i miasta
Kąpią się we krwi i popieleją.
Morduje, więzi, łupi, bezcześci;
A jak donoszą codzienne wieści,
To już w Lublinie pogańska tłuszcza.
Niepłonne wieści popłoch rozszerza —
Zwiastuny nieszczęść lecą przed wrogi,
I można szlachta, i kmieć ubogi
Tłumem się sparli do Sandomierza.
Bo w Sandomierzu pewniejsze wsparcie:
Zamek kamienny, wysokie wieże,
Gruby ostrokół warowni strzeże,
A zbrojny zastęp stoi na warcie.
Dzielnych łuczników skaliste łona
Zniosły miecz Niemca, Litwina topór:
Oni Tatarom postawią opór,
W nich cała ufność, cała obrona.
II.
Nad Sandomierzem poranek płynie —
Ale tak cicho, tak głucho wszędzie,
Że w całem mieście, w całej krainie
Z żadnej się piersi głos nie dobędzie.
Tak głucho w mieście w porannej chwili,
Że ci, co bramy zamkowej strzegą,
Mogliby słyszeć szelest motyli
I liczyć bicie serca własnego.
Jeden głos tylko, — jeden ślad ludzi —
Dzwonek kościelny milczenie budzi.
Rój Dominika zakonnych braci
Niedawno jeszcze w tych stronach gości,
A już sercami narodu włada;
Już lud cudowne rzeczy powiada:
O białych szatach, świętej postaci,
Nauce, cnotach i pobożności.
I teraz nawet Pańscy kapłani,
Gardząc odważnie postrach powszedni,
Co się wokoło rozchodził wszędy,
W bezludnem mieście zostali jedni,
I w swoich celach modłom oddani,
Sprawują śmiało święte obrzędy.
Dzwonią na jutrznię — i całą rzeszą
Na ranne modły do chóru śpieszą, —
Każdy z różańcem, z księgą, schylony,
Z okiem pobożnie utkwionem w ziemi,
Młodsi po przedzie, starsi za nimi,
A dalej starzec — ich przełożony,
Imię mu Sadoch — i lat już wiele,
Jak nosi szatę swego zakonu,
Jak niesie modły do niebios tronu
I ostrą włosień nosi na ciele.
Z młodu wiódł żywot niemniej surowy,
Bo dzieląc Jacka z Czesławem trudy,
Przebiegał boso pogańskie ludy —
I szczepił u nich krzyż Chrystusowy!
A choć mu teraz prace i lata
Zbieliły brodę, zorały czoło,
Gotówby jeszcze pobiedz wesoło,
Ogłaszać wiarę na krańce świata.
Ale starszyzna wolą niepłonną
Dała mu w rządy karność zakonną.
Czterdzieści dziewięć zakonnych celi;
Tyleż w nich braci; w ustawach ściśli,
Może ni jednej światowej myśli,
Może jednego grzechu nie mieli.
Bo pod świętego starca rozkazem
Zajęci pracą swojego stanu,
W postach, modlitwie, ostrej pokucie
Tłumili każde ziemskie uczucie,
A duch każdego był święty w Panu.
III.
I otóż wszyscy z świętym wyrazem
Zasiedli w chóru ciemnem sklepieniu,
Wszystkie się oczy wzniosły do nieba,
I wszystkie usta zabrzmiały razem:
„Boże! pośpiesz się ku wspomożeniu!
Panie, ratunku Twego nam trzeba!“
I dalej modły wyznawców Pańskich
W jedno donośne spłynęły brzmienie:
Czterdzieści dziewięć głosów kapłańskich,
Jak gdyby jednej piersi westchnienie,
Bo ich uczucia w jedno się zlały,
Jedna w nich żądza niebieskiej chwały.
Zmilkła na chwilę cała gromada,
I wedle ustaw, najmłodszy z grona
Czyta tych świętych Pańskich imiona,
Których pamiątka dzisiaj przypada.
Miał już zakończyć — cóż to? błąd oka?
Zdjęła go trwoga, przytomność traci:
Widzi w swych ręku cud oczywisty.
W księdze, gdzie czytał, napis ognisty:
„Dziś w Sandomierzu męka Sadoka,
A z nim czterdziestu dziwięciu braci“ —
Przeczytał słowa. — „Co to on gada?“ —
Woła z podziwem cała gromada;
I wszyscy śpieszą oglądać głoski,
I wszyscy widzą wielki cud Boski.
Wtem znikły z karty wyrazy wieszcze,
Jak sługi Boże poniknąć miały;
I znowu w chórze modły zabrzmiały,
Jeszcze gorętsze i szczersze jeszcze.
Po modłach Sadoch z twarzą radosną
Do najmłodszego przyszedł kapłana
I pełen skruchy padł na kolana,
I świętą spowiedź odprawił głośno.
Potem każdemu bratu koleją
Rozwiązał grzechy, udzielił rady,
Pokrzepił wiarą, wzmocnił nadzieją
I Świętym Chlebem Pańskiej biesiady.
I znów przed Zbawcy klękli obrazem;
Jak niegdyś Chrystus za dusze zbójcze,
Święci wyznawcy wołają razem:
„Nawróć ich, Ojcze! przepuść im, Ojcze!“
IV.
I otóż wieczór; już po nieszporze,
Sadoch ze swymi w środku kościoła
Klęczy na ziemi, do Marji woła,
I pieśń do Marji nuci w pokorze:
PIEŚŃ.
— „Zawitaj, Królowo, o Matko i Pani!
Zawitaj, o nasza nadziejo!
Do Ciebie, Adama synowie wygnani,
Z ziemskiego padołu, ze łzawej otchłani
Wzdychają i gorzkie łzy leją!
Nam serca obsiadły i kolce, i ciernie,
I burze szaleją, i gromy w nas biją,
Zwróć ku nam Twe oczy! o zwróć miłosiernie,
Pośpiesz nam ku wsparciu, Maryjo!“
..............
V.
Wtem z trzaskiem wrota kościelne pękły,
Tatar, co wyszedł zwycięzcą z bitwy,
Wyrżnąwszy w zamku naród przelękły,
Wpadł z dzikim wrzaskiem na dom modlitwy.
Jedni już łupią ołtarze Boże,
Drugich zbójecka wściekłość rozżarza,
I utłuszczone krwią polską noże
Wpychają w piersi sługom ołtarza.
Tryskają z piersi krwawe fontanny
I białe szaty szkarłatem broczą.
Święci pod noże idą ochoczo,
I kończą z pieśnią do Marji Panny:
..............
— „A owo po ziemskiem wygnaniu tułaczem,
Gdy pójdziem na wieczność służebną gromadką,
Niech Jezus nad naszym zlituje się płaczem,
Niech Jego Najświętsze oblicze obaczym!
Ukaż nam Twe Dziecię, o Matko!
Na łonie Chrystusa, światłością odziani,
Odetchną strapieni, umarli ożyją,
Lecz módl się za nami, o Matko! o Pani!
O słodka Dziewico, Maryjo!“
Władysław Syrokomla.
Straszliwie wyglądała nasza ziemia po tatarskim najeździe, trudno dziś sobie nawet wyobrazić podobną pustkę i zniszczenie. Gdzie niegdyś rozciągały się wsie ludne, grody warowne, bogate osady — teraz widniały tylko stratowane pola, spalone chaty, ruiny grodów, zamków i kościołów, gnijące trupy ludzi i padlina zwierząt, źródła zarazy dla pozostałych przy życiu.
Okropny to był widok. Kto nie poległ w walce, nie został wzięty w jasyr, nie zginął w płomieniach i nie padł zabity po drodze, kto zdołał skryć się w paszczy, jaskini lub bagnach, tego czekał los jeszcze boleśniejszy. Pod wpływem przerażenia, strasznych obrazów i wspomnień ludzie wpadali w obłęd, stawali się szaleńcami. Z rozczochranym włosem, wpół nadzy, wydając nieludzkie okrzyki, błąkali się po lasach, wybiegali na pola, szukając czegokolwiek, by głód zaspokoić, jedli trawę i korę drzewną lub mięso padłych zwierząt. To znów przypominali sobie stracone rodziny, z jękiem i wyciem padali na ziemię i konali z bólu i rozpaczy.
Gdy Bolesław Wstydliwy powrócił do kraju, zapłakał nad jego niedolą. Próżno dobra królowa chciała wspierać nędzę, ratować nieszczęśliwych, było to nad jej siły. Skarbiec królewski pusty, w kraju głód i spustoszenie, ziemia zamiast zboża zapach krwi wydaje, słońce nawet zdaje się patrzeć ze smutkiem na te ruiny i zgliszcza.
Ale przecie coś radzić trzeba, bo wszyscy wymrą z głodu; niema kto uprawiać ziemi, nikt nie chce budować chaty: kto raz widział Tatarów, ten ich nie zapomni, ten wie tylko, że niema przed nimi obrony, a więc po co pracować, zbierać, kiedy taka klęska grozi każdej chwili?
Wówczas za radą panów i biskupów postanowił Bolesław z obcych krajów sprowadzić osadników. W sąsiednich Niemczech ludzi było dosyć, gnębił ich ucisk możnych, podatki, rozboje; tam wysłano z Polski zaufanych powierników woli króla, by sprowadzili pomoc Przybyszom ofiarowano ziemię jakby darmo, bo na wieczną dzierżawę, na lat wiele uwalniano ich nawet od podatków, pozwalano rządzić się swem własnem prawem, wybierać z pośród siebie urzędników, słowem zostawiano im wszelką swobodę i możność zbogacenia się uczciwą pracą.
Chętnych znalazło się dosyć. Z początku z niedowierzaniem i obawą podążały niewielkie gromadki nowych osadników, lecz wkrótce potem płynęły jak rzeka całe tysiące ludzi, gotowych do pracy na gościnnej ziemi, która im zapewniała takie dobrodziejstwa.
Oto wybiera się nowa gromadka. Przygotowania do drogi dosyć zajmują czasu: wypytują o wszystko przewodnika, chcą wiedzieć, jak tam będzie, co z sobą zabrać należy, — więc zwierzęta domowe, narzędzia do pracy, zarówno pług i kosę, jak warsztat rzemieślnika, i ludzi zdatnych do pracy na roli, i do rzemiosł, w każdej osadzie potrzebnych, — a może i nasiona różnych roślin.
Jadą zwolna, na małych wózkach, po kilku, rodzinami, jak się zdarzy, część idzie piechotą. Daleka to droga, trwa miesiące całe, od czasu do czasu trzeba i odpocząć dłużej. Długim szeregiem ciągną się wózki koleją po lichej, błotnistej drodze; to przez puszczę — zda się — bez końca; to po piaszczystem bezdrożu. Tutaj zsiadają z wozów, klną niektórzy: ciężko.
Z ciekawością rozglądają się dokoła po nieznanym kraju: — Słońce jak u nas, i ziemia jak u nas, drzewa także podobne, jakoś niezbyt obco i pięknie, pięknie, tylko tak okropnie pusto.
— Nic nie szkodzi: będzie dla nas więcej miejsca.
I zaczynają śpiewać, pokrzykując ochoczo, głośno. — Nie widzieli oni Tatarów, nie stracili wesołości i odwagi.
Od czasu do czasu w polu stoi wielki słup wkopany, a w nim poprzeczne kołki: 10, 15, 20. - To znaczy, że ta ziemia przeznaczona jest dla osadników, a ile kołków w słupie, tyle lat wolni będą od podatku.
Rozglądają się, wybierają: tu ziemia niedość urodzajna, tutaj smutno. — Znaleźli wreszcie miejsce, które podobało się wszystkim; grunt żyzny, wstęga rzeki, las w pobliżu i wzgórza jakieś od północy, — zacisznie będzie, dogodnie dla wszystkich, nie szukajmy już dalej.
Radość wielka. Wszyscy wysiadają z wozów, ustawiają je porządnie czworobokiem, że stanowią jakby zagrodę, rozpalają ogniska. Kobiety warzą strawę, dzieci pobiegły na łąkę: tyle kwiatów! Cieszą się, że tu zostaną. Dla bezpieczeństwa rozstawiono straże, bydło puszczono na paszę, psy czuwają.
A nazajutrz gromadą do roboty.
Rozmierzono duży czworobok: to rynek przyszłej osady: tu stanie ratusz czyli miejsce zebrań urzędników, obok kościół, a przy nim szkoła.
Dokoła rynku domy, każdy otoczony niezbędnemi zabudowaniami, ogródkiem, a za każdym domem równy kawał pola, należący do właściciela tego domu. Każdemu będzie blizko do pracy, wygodnie, — łąki, pastwiska wspólne, jak ta woda w rzece, jak drzewo w lesie, które bez przeszkody każdy brać może na swoją potrzebę.
Jakby cudem rośnie osada. Wszyscy pracują zgodnie i w porządku, wybrano kilku starszych, którzy kierują robotą, każdy słucha ich bez oporu. Wycięto potrzebną ilość drzewa w lesie, obrabiają kłody i belki, rzną deski; inni szukają gliny, czasem wyrabiają cegły; inni uprawiają niewielką część gruntu, aby osada pierwszy rok przeżyła. Kobiety i dzieci pomagają w pracy: pasą bydło, gotują strawę, sporządzają odzież, gromadzą zapasy żywności, łowią ryby, suszą i wędzą mięso upolowanej zwierzyny, wyrabiają sery, zbierają grzyby i jagody.
Zanim nadeszła zima, już chaty pod strzechą, może nie wszystkie, ale taka ilość, że wszyscy się pomieszczą. Na początek trochę ciasno, potem będzie lepiej.
Rozmawiają o tem wesoło przy sutym ogniu na kominie. Dobrze im, mają wszystko: żywność, i schronienie, pracę i swobodę, nadzieję przyszłości.
Zajęcia i w zimie nie brak, każda izba to warsztat, — czego tu nie wyrabiają! sprzęty domowe z drzewa, kosze, obuwie, odzież, gromadzą skóry z zabitego zwierza, cenne futra, kobiety tkają płótna i wełniaki, inni sporządzają narzędzia do pracy, a wszyscy układają plany na rok przyszły i jak to potem będzie.
Z wiosną przybędą ich bracia i krewni, przywiozą rzeczy, których tutaj niema, zabiorą przygotowane materjały.
Osadnicy oczekują tych odwiedzin z upragnieniem, chcą się pochwalić tem, co już zrobili, rozpytać o znajomych i przyjaciół, o wieści ze swego kraju; spodziewają się przytem i zarobić na zamiennym handlu, zaopatrzyć w potrzebne narzędzia, zamówić inne, których potrzebować będą.
Troszczą się też o drogi, — w puszczy wycinają drzewa, zasypują poblizkie biota, stawiają znaki w polu. Aby tamtym łatwiej było trafić do ich osady.
Spojrzyjmy na to miejsce po latach 10.
To miasteczko. Takich miasteczek w Polsce dotąd nie mieliśmy. Dokoła rynku wznoszą się porządne domy, niekiedy murowane, porozdzielane uliczkami. Wewnątrz domów wygoda i dostatek: piękne rzeźbione sprzęty, kobierce, broń kosztowna, złote i srebrne naczynia, — widać, iż mieszkańcy to ludzie zamożni.
Na rynku piękny ratusz z wysoką wieżą, gdzie sprawuje urząd i sądy pan wójt, ławnicy, burmistrz i rajcowie. Tutaj odbywają się wszelkie narady, tutaj obywatele obierają sobie urzędników, tu przechowują się ważne pamiątki, wszelkie akta i pisma, tu wreszcie pokutują za winy przestępcy.
Obok ratusza kościół, przy kościele szkoła, miasteczko dba widocznie o korzyści wiedzy.
A dokoła osady pola starannie uprawne, łąki, pastwiska, lasy; — mieszkańcy nie oderwali się całkiem od roli, choć rzemiosła i handel niemałe już dzisiaj przynoszą im korzyści.
Odwiedzają ich teraz nietylko rodacy: okoliczni mieszkańcy spieszą także do ludnej, bogatej osady, gdzie wszystkiego dostanie, wszystko sprzedać można, — tylko rozmówić się trudno: przybysze nie chcą uczyć się po polsku.
Na to jednakże znalazła się rada. Duchowieństwo wyjednało u króla rozporządzenie, iż kto nie umie po polsku, nie może być burmistrzem, ani sprawować żadnego urzędu.
To się okazało bardzo skuteczną zachętą.
Po 10, 15 lub 20 latach, według umowy, zamożne miasteczko zaczęło opłacać czynsze i podatki, nie były one jednak uciążliwe i nie zniechęcały coraz nowych osadników, którym na polskiej ziemi wiodło się tak dobrze.
Na tronie krakowskim zasiadł Leszek Czarny. Liczne wojny i klęski trapiły kraj nieszczęśliwy, a książę nie mógł podołać wszystkiemu.
Jeszcze nie przebrzmiał straszny płacz i jęki po nowym napadzie Tatarów, gdy pospiesznie przybyli do Krakowa gońcy, zawiadamiając, iż ziemię lubelską plądrują Jadźwingowie, lud dziki i pogański, w puszczach za Bugiem osiadły.
Zerwał się Leszek na obronę kraju, zbiera rycerstwo, pospiesza, jak może, lecz nim przybył na miejsce, nieprzyjaciel uszedł, zabierając jeńców i łupy, a zostawiając wioski popalone, zrabowane grody i rozpaczających po ciężkiej stracie niedobitków.
Z bólem patrzyli na to książę i rycerstwo, rozmyślając, co począć dalej. Czy można się ośmielić w niezbyt wielkiej liczbie ścigać nieprzyjaciela w jego własnym kraju? — A jeśli wpadną w zasadzkę i zginą w obcej ziemi?
— Srogie nieszczęście — mówili rycerze, — lecz niema na to rady. Nic już nie ocalimy, a zginiemy sami w tych puszczach nieprzebytych i nieznanych. Kto za Bug przyjdzie, może stamtąd nie powrócić.
To samo myślał Leszek, ciężko mu jednak było wracać z niczem, pozostawiać bezkarnie napad rozbójniczy. A czyż może narażać szczupłe siły swoje na nieznane niebezpieczeństwa?
Zgnębiony temi myślami i zmęczony długą pogonią, usiadł pod starym, rozłożystym dębem i wkrótce zasnął mocno.
Wtem zdaje mu się, że przed nim stanął św. Michał i podał mu miecz własny, obiecując zwycięstwo nad nieprzyjacielem.
Zbudził się książę i, pełen radości, natychmiast opowiedział proroczy sen rycerzom, którzy go otaczali.
W jednej chwili radosny zapał ogarnął wojsko całe: św. Michał obiecuje im zwycięstwo, św. Michał rozkazał ścigać wroga!
Któżby ośmielił się być nieposłusznym? Wszak klęska nieprzyjaciół zapewniona.
Nie tracąc czasu, spieszą dniem i nocą, przebywają graniczną rzekę i bez wahania wkraczają w kraj obcy.
Jadźwingowie u siebie czuli się bezpieczni, nie przypuszczali nawet, ażeby Polacy aż tutaj ścigać ich się odważyli, to też, obciążeni łupem i jeńcami, posuwali się zwolna, często odpoczywając, nie zachowując środków ostrożności.
Nagle z okrzykiem tryumfu i grozy rzuca się na nich Leszek na czele rycerstwa. W popłochu, zamieszania, jedni walczą mężnie i padają na placu boju, inni pierzchają w nieładzie i trwodze.
Wyzwoleni jeńcy wznoszą okrzyk dziękczynienia, rycerstwo w uniesieniu pada na kolana, wszyscy dziękują Bogu za cudowne ocalenie.
Na pamiątkę tego zdarzenia Leszek wystawił w Lublinie kościół Św. Michała.
A zwycięstwo dała im wiara.