[113]
WIECZÓR.
Dusza moja jest równią senną pod bezmiarem:
W pośrodku wieś, — z jasnemi słonecznemi strzechy,
Pod latorośli winnych rozkwieconym czarem;
Sto chat, kędy mieszkają nadzieje, pociechy.
Ale wieczór zapada. Zgęszczają się mroki,
Księżyc — gwiaździca śmierci — przepływa obłoki
I na uśpione równie, na pola i chaty
Rozlewa srebrną jasność łagodnej poświaty.
Utrudzone nadzieje i pociechy próżne
Zasypiają w chat ciszy, gdzie głos żaden nie łka
I jedyną wśród nocy żywota jałmużnę,
Zapala miłość swoje łuczywne światełka.
A tedy zabłąkany na drodze wędrowiec
Patrzy na wieś swą, której we mgle nie poznaje:
Jego wieś, — a wyminie ją może o staję
Patrzący błędnem okiem na obcy manowiec.
[114]
Me serce jest wędrowcem tym z innego wieka:
Oto już noc zapadła, i umierać trzeba,
A ono patrzy, — jako w sinej dali nieba
Gasną łuczywa w chatach, kolejno, — zdaleka.