Cząbry rzekły: kocha ciebie tak, Że do stóp twych padł, jak ranny ptak! Na dzień przyjścia zładź mu się i zwól. — »Nie schlebiajcie, próżne cząbry pól: Zmiłuj się Bóg nad mą duszą!«
Stokroć rzekła: Czemu dałaś mu Całą wiarę dziewiczego snu? Serce jego przepalone rdzą... — »Późno, stokroć, szepczesz radę twą! Zmiłuj się Bóg nad mą duszą!«
Szałwie rzekły: zbądź czekania mąk, Innych ramion go kolebie krąg... — »Szałwie smutne, szałwie we łzach ros! Chcę was wszystkie dzisiaj wpleść w mój włos! Zmiłuj się Bóg nad mą duszą!«
Dobre wróżki, pod waszych długich włosów cień Śpiewałyście snom moim łagodnie i słodko! Dobre wróżki, pod waszych długich włosów cień W mrocznej kniei — uroku baśniowego zwrotką.
W kniei czarów i zaklęć, tajemniczej siły, O, miłosierne karły, — kiedym cicho spał, — Wasząście dłonią dobrą cicho mi wręczyły Złote berło, niestety kiedym cicho spał!
Dzisiaj wiem, że to wszystko jest kłamstwo i złuda, Baśniowe berła złote i piosenki kniej, — Jednak płaczę, jak dziecko nie wierzące w cuda, I oto chciałbym znowu zasnąć pośród kniej...
Niech precz rzucą te lilie i tych róż wybuchy I niech pieśnie i fletnie cichną w dali mrąc. Niech nic nie zbudzi szału pośród ciszy głuchej Na kwawym nieboskłonie zachodzących żądz.
O, nie dysz ku mnie wonią mrącego oddechu! O, nie świeć pochodniami płomienistych ócz! Bo płonę jako nocna ćma w ich złotym śmiechu, W ogniu gwiazd obłąkanych za pomroką tucz.
O, nie kuś mię już więcej twą chciwą pieszczotą, W której palę się ogniem i od mrozu drżę! Nie pój warg tych przewonnych ambrozyą złotą: Niech me serce zasypia, niech me serce mrze…
Me serce tak spoczywa, jak pustelnik w trumnie, Chroniąc się pod błękitny wyrzeczenia krzyż… Żalem nędznego szczęścia nie mąć bezrozumnie, Nie zakłócaj pogody rozgrzeszenia cisz.
Myślę o mórz błękicie, o słodkich zachodach, O zapienionej grozie w wodnych wirów leju… Krabich norach, rybaczych łodziach i niewodach, — Modrookiej Nerejdzie, Glaukusie, Proteju…
Myślę o tym włóczędze, co idzie śród drogi, O starcu w przyzbie chaty gdzieś w odwiecznej wiosce, O przygarbionym drwalu z siekierą u nogi, O mieście, — jego gwarach, duszy mej, — jej trosce…
Gwałcąc nagle tych dżdżystych dni żałobne zwoje, Na ogromne kasztany w ostatniej zielenizieleni, Na wodę, na klomb późny i na oczy moje Zlewasz twą bladą słodycz, o słońce jesieni!
Czego chcesz od nas, słońce? kwiat niech zwiędnie lepiej, Listowie niechaj zgnije i z wiatrem pożeniepożenie, Wodom daj się zamroczyć. Mnie ostaw cierpienie, Które żywi myśl moją i mą duszę krzepi.
Kiedyż wreszcie, rzuciwszy wszystkie zbędne troski I nudną pospolitość bezlitosnych miast, Będę mógł spocząć w szumnych borów ciszy boskiej, Albo na cichym brzegu jezior pełnych gwiazd?
Chociaż wolałbym raczej śnić w tym złotym piasku, Morze, kolebko słodka mych najpierwszych lat: Słuchałbym mew twych dzikich żałobnego wrzasku, A wzrokby mi odświeżył pian twych biały kwiat!
Ażaliż mnie zadziwiasz, wczesna zimo mroźna! Wszakżem roztrwonił wszystek darów wiosny plon, I nie legła pod sierpem moja niwa zbożna, I inni ścięli pychę mych jesiennych gron…
Lubo jest słuchać wikli, która rzewnie wzdycha Wśród bratnich wiklin w brzeżnej śmiejącej dolinie; Czoło w dumach się chyli, gdy muzyka cicha Z rozszumiałej dąbrowy pod wiatrami płynie.
Lecz jakże wobec głosu Samotnego drzewa Chóry szumów się stają niklejsze i cichsze, — Gdy w smętku pól, na które wielki zmierzch się zlewa, Ono idącej nocy śle swą skargę w wichrze.
Obłoki, ukąpane w jasnej dnia pogodzie Nad polami, co stają w skwitających zbożach, Które mi się jawicie w cichym korowodzie, Jako senne żaglowce na spokojnych morzach…
Wy, co rychło ciężarne popłyniecie dołem, Niosąc groźne oblicze jutrzejszego gromu! O pielgrzymi niebiescy, z wami lecim społemspołem, Serce me, wam podobne, nieznane nikomu…
Lubię, srebrny księżycu, kiedy blask twój pada Na las nierównych masztów w leniwej przystani, — Lecz wolę, kiedy w parku pieści jaśń twa blada Ławkę, kędy się sparłem na marmuru grani.
Lubię twój nów młodzieńczy i twej pełni blaski… Lubię cię w pustki nocnej bezmiernych równinach, I nad cichem jeziorem, nad srebrnymi piaski, — I w mym drogim Paryżu na smukłych kominach.
Samotny, zadumany, pójdę przez gościńce Pod bezupalnem niebem, które smęt już iści, I z rozkochanem sercem wezmę w obie ręce Podjętą spod wierzb drożnych garść jesiennych liści.
I będę słuchał ptaków, co krąg w wietrze wiodą, Krzyczące w nadchodzącej już nocy żałobie, — I gdzieś na zżółkłej łące, ponad smutną wodą, Będę długo rozmyślał o życiu i grobie…
Mroźny wiatr wstrzyma orszak obłoków najbladszy I zachód zemrze cicho we mgle tajemniczej, — A ja, znużon pielgrzymstwem, gdzieś u kresu siadłszy, Spokojny już przełamię chleb mój, — chleb goryczy.
Róże, które kochałem, z każdym dniem więdnieją… Nie wszelki czas jest nowym pąkowiom przychylny. Zefir wiał już dość długo. Niech teraz koleją, Mrożący w biegu rzeki, zadmie wicher silny.
Czemuż w tak głośne pienie uderzasz, rozkoszy? Zaż nie wiesz, że szaleństwem jest, gdy wciąż dowoli, Bez powodu twe przyjście porusza i płoszy Pod dłonią moją strunę winną Melancholii.
Na śpiącym stawie cicho drżą sitowia sploty, A niekiedy w powietrzu łagodnie oddycha, Jak niewidzialnych ptaków trwożliwe przeloty Stłumionych drżeń wietrzanych harmonia cicha.
Blady księżyc rozlewa się bożym uśmiechem Na nieskończonych łęgów kwieciste podściele, Skąd zapachnie niekiedy gorącym oddechem Młode krzewię zroszone i kwitnące ziele.
Lecz oto cicho, cicho zawodzić poczyna Pieśń, którą łkają w mroku żałosne źródełka, — Póki w sercu ich śpiewna, samotna godzina Wszystkich pragnień i tęsknot i snów nie rozełka.
A wtedy z głębin cichej przeszłości wypływa Wspomnienie snów, prześnionych w takie same noce, I zdaleka — powraca ułuda szczęśliwa, I na wargach się słowo miłości trzepoce.
Jeżeli na mój smutek pragniesz znaleźć słowo, Bacz, nie badać ukrytych łez jego tajnicy, Ani czemu się wpatrzył z pochyloną głową W bezkwietne, szare bruki posępnej ulicy.
By ulżyć jego próżni i męce bezradnej Nie wywołuj z przepastnej głuszy zapomnienia Widma złudy miłości, ni nadziei żadnej, Której oblicze przeszłość milcząca ocienia.
Mów mu raczej o drzewach, o słońcu, o zdrojach... O prześwietlonych morzach i leśnej pomroczy, Zza której wstaje księżyc w srebrzystych zawojach... I o wszystkiem, co widzi się, otwarłszy oczy.
Mów mu, że każda wiosna nowem kwieciem płonie, Dłonie tuląc mu cichym ruchem pojednania. — Bo tylko piękność świata: kształty barwy, wonie, Są jedynem wspomnieniem, które nie rozrania. —
Monna Kerywel, gdy swe owce spędza, Gdy na pole idzie ponad jasny zdrój, Wraz z krzyżykiem złotym, święconym przez księdza, Monna Kerywel kładzie najpiękniejszy strój.
Piękny rycerz jasny przyjechał zdaleka I powitał słodko Monnę Kerywel. Bogaty go ubiór dostojnie obleka, A mowa jest jako wonnych kwiatów biel.
Monna Kerywel, jak ma odrzec — nie wie, Szlachetnemu panu, co pozdrowił ją... Lecz jej serce tonie w ciepłych łez zalewie: Jutro Monna Kerywel zaleje się łzą.
Serce, gdy topnieje, spływa w łzawej fali. Zimny wicher nocny goni kłęby tucz... Kiedy świetny rycerz zniknął z koniem w dali, Serce Monny Kerywel łzą się lało z ócz.
Gdy kurowie pieją w jutrzenkową porę, Tedy Monna Kerywel rzecze matce swej: »Córa matki mojej ma dziś serce chore, I zarazą sklętą jest choroba jej«.
— »Nie rozpaczaj Monna, rada tu się znajdzie: Oto ci zbudujem nowy biały dom, Dom ci wybudujem na Wysokiej Landzie, Byś tam w tajemnicy dała płynąć łzom.
Będziesz płakać wiecznie w twoim nowym domu: Płakać w dzień i w nocy! Płakać w skwar i w śnieg! Aż rzekną, żeś wdowa, co tam pokryjomu Opłakuje męża, który w morzu legł«.
— »Na Wysokiej Landzie nadmiar smutno będzie! Chciejcież mi przynajmniej dać — na żywy Bóg — Przyjaznego sługę, co tam wraz osiędzie, By mi niecić ogień, wodę nosić mógł!«.
— »Monna! ty nie będziesz mieć wiernego sługi! W twoim nowym domu będziesz sama żyć! Sama z zimnym wiatrem ponad polne smugi Na Wysokiej Landzie będziesz łkać i śnić«.
∗ ∗ ∗
Monno Kerywel na Wysokiej Landzie! Krzyżyk włóż i piękną uczyń się do snu: Oto słodki rycerz dzisiaj cię odnajdzie, — Lecz zaślubnik zmarłych rycerz-duch, Anku!
Zebrałem deszcz na ręce wyciągnięte, — Deszcz rzęsisty, ciepły jak łzy... I wypiłem go jak odwary wyklęte Za urok zły, — Aby ma dusza w twojej miała ciche sny...
Zebrałem ziarna z mrocznego śpichlerza, — Ziarna dzwoniące o deski jak grad... I wsiałem w skiby twardego pobrzeża, — Że szron poranny w nie spadł, — Abyś zerwała pewnych żniw dożynny kwiat.
Zebrałem trawy i liście jesieni, — Trawy i liście, które wicher miótł... I zapaliłem w stos cichych płomieni — Że kryły żywych soków cud, — Aby pogodniej było ci czekać na wschód.
I zebrałem lic twoich rumieniec i czar, I oczu śmiech i szczęsne włosów runy, By uczynić z nich sobie złoty żar, I radosne promienie, i harfowe struny... — I dzień mam dzwonny, jako pszczelnych ulów gwar.
Śpiewaj wolno i cicho. Moje serce płacze... Lekko uderzaj smętny akord minorowy! Zimno! godziny płyną jak błędne tułacze — Blada mgła tajemnicy skryła nasze głowy. Przerwij! Tak! dobrze! ale twój głos jest tak senny... Słyszysz, w pustce coś jęczy niby szloch stłumiony. Śpiewaj wolno... Czy czujesz, jak na śpiewne tony Pada lęk nierozwity klęski nieodmiennej?
Jeszcze! Pieśń się przewleka. Moje serce płacze... Gromady jakieś szare przyćmiły pochodnie, Niech nadmiar mocne wonie rozwieją się raczej: Alkowa jak mogiła szarzeje i chłodnie. Skądże mi ten dreszcz dziwu, co serce przenika, Skąd to miękkie andante miarowej harmonii? U bieli okien słania się dziwna muzyka Ruchów mglistych i skrzydeł, i obłocznych woni.
Zstąpiła cisza między poszmery żebracze, Co pierzchają trwożliwie na jej dumne przyjście. Ostaw! Niech woń i tony w spólny grób się chylą Pod rytmem melancholii bezmiernie zwycięskiej... Wszystko głuchnie, szarzeje i kona... O, chwilo, Zali otwierasz nawias wiekuistej klęski?
Oto deszcz, jako słodki przebaczenia głos Na goscińce, co w słońcu tumanem się kurzą. I wśród ogrodów, co się zielenią z pod ros, Brzęczenie jasnych kropel, od których się mrużą Sadzawki w wielkie oka rozpłyniętych kół...
Nad dolinkami — chmurek krasny pas się zsnuł, Jako warg aniołowych pąkowie wilgotne Wokół radosnych pólek i dalekich kniej... A pielgrzym śpiewa wesół z polnem ptactwem spół, Że ten deszcz nie zamieni mu w pustkowie błotne
Rozdroża, kędy będzie szukał drogi swej... Rolnik z błyszczącym pługiem na odłogi sunie, Poddając kark znużony miłościwym dżdżom, Pod któremi kiełkują szczeciniaste runie, A chory, kołysany deszczową piosenką, Poprzez otwarte okno wpatrzon het za dom, — Czuje, że dusza w piersi mu wstaje — podzięką.
Oto błogosławiony, dobry, boży deszcz, Który odświeża czoło znużone włóczęgi. Oto deszcz mżący z raju perlistemi wstęgi, Który pracy rolnika dawa życia dreszcz, — I ożywia uśmiechem obumarłą pierś I oczy tych, co wiedzą, że już patrzą — w śmierć.
A oto wraz się jawi łuk barwistej tęczy Nad żółtemi domostwy miasteczkowych dróg, — Gdzie idą dzieci z nasion pełnemi koszyki Siać grządki, kędy rychło rój pszczół się rozbrzęczy — Wśród kwiecistego ziela woniejących smug. Idą poważne, grzeczne, małe ogrodniki, A pod rozpiętym łukiem siedmiobarwnej tęczy, Śpiewając przyszłych siewów wzrost i kwiat i plon, Bije w zmierzchu rozgłośny i radośny — dzwon.
Radosne wrzeciona gwarzą śród komnaty: Jej Miłość z siostrami dla dalekich przędzie. Zamek śpi pod śniegiem. Ognia żar skrzydlaty Krwawi staroświeckie okapu krawędzie.
Wiosenne śpiewanki szydzą z mroźnych śniegów. Gwarnym korowodem kołowrotki pieją: Rycerzowie walczą u dalekich brzegów, Ale je ustrzeże miłość wraz z nadzieją.
Hej! Wasze Miłoście! Chwalba to szalona! Ptakowie nieszczęścia łopocą o kraty... Płyną dnie za dniami, jak nicie z wrzeciona, Kie wracają do dom rycerze Krucyaty.
Dziś Jej Miłość sama przędzie w pustej sali, Siostry na cmentarzu, szczęście w dali zczezło... Włos ją biały skrywa, jak śmiertelne giezło: Jej Miłość samotna zasypia śród sali.
Usłysz! usłysz prządko! Wichura się zrywa, Zaworami tłucze u komnaty twojej... Całą noc dziś wicher rozjarzał łuczywa, Rzekłbyś, — krew zakrzepła na wiszącej zbroi.
Wiatr, jak chore dziecko, kwili z poza kraty, Legli w obcych krajach rycerze Krucyaty...
Dziewczyno-dziw! Co robisz tam samotnie? — Owijam przęśl i przędę długie nicie. — Ohej! Ohej! Czemu nie tańczysz z nami? — Mam wiele trosk! Mam bardzo wiele trosk!
Dziewczyno-dziw! Co robisz tam samotnie? — Uliniam wić na pogrzebową fletnię. — Ohej! Ohej! A coże ci się stało? — Nie rzekę ci! Nie rzekę tego ci!
Dziewczyno-dziw! Co robisz tam samotnie? — Oliwki mnę na smutną wonność trumny. — Ohej! Ohej! A któż ci umarł, powiedz? — I pytasz mnie! I możesz pytać mnie!
Dziewczyno-dziw! Co robisz tam samotnie? — Padł w morską głąb... — Ohej! Ohej! A jakże to? A gdzie? — Z rumaków swych! Z białych rumaków swych!
O mroku leśny, kędy miała przyjść moja kochanka, — jakoż stąd poszła — mów! — Równiami... Równie senne, dokąd poszła moja kochanka. Wybrzeżem.
Rzeko jasna, która widziałaś ją! powiedz, zali odeszła daleko? Rzuciła mnie dla drogi... Drogo polna, zali ją widzisz jeszcze? Ostawiła mię dla gościńca.
Gościńcze biały, bity gościńcze grodny! wyznaj, gdzieś zawiódł ją? — W złotą ulicę miasta. — Ulico, czy dotykasz jeszcze jej bosych stop? Weszła do królewskiego zamku.
O zamku! O świetności świata! Powróć mi ją! — Patrz! ma kręgi złociste na piersiach, klejnoty kosztowne we włosach... sto pereł wpodłuż bioder... dwie ręce wokół szyi...
Pierwsze zmierzchy wiosenne! Śluby niewyznane! W ciepłych wiatru powiewach szarfy rozwiązane! Napowietrzne pieszczoty! cichy nardów kielich, Nakłoniony z błękitu zwiewem rąk anielich! Oh, jakoweż pragnienia, co dusz głębię mącą, Tulą biodra kobiece tą linią pragnącą?... Zachód jest z róż i złota, czar wieje w przestworze, I miasto dziś wieczorem tak szumi jak morze. W kwietniowy ogród wiodą uchylone wrota: Na lekkich drzewach omgła lśni zielono złota. Lud roboczy po pracy wraca gwarną zgrają, I pod zmierzchem chodaki miarowo stukają, Rzekłbyś, ścierają słodkie Weroniki ręce Twarde czoła w spylenia i potu udręce... Oto tydzień się kończy, i wraz się rozdzwania, Rad wieszczący jutrzejsze święto Zmartwychwstania, Chór dzwonów, — rozbujany z starych wież, gotyckich, Jakby powrotna fala wieków katolickich, Poruszający w ciche przebudzenia dreszcze,
Co w starych kościach wiarą dotrwało nam jeszcze. Ale już uśmiechnięta, spowita w zawoje Noc, noc poganka, wszczyna misterya swoje, I złoty nów księżyca w świetlanej okiści, Promienieje wciąż jaśniej i świetniej i czyściej... Na rozgorzałe miasto, co ścicha tej chwili, Rzekłbyś, że dłoń kobieca łagodnie się chyli: Barwy i szmery gasną w tę jedną godzinę, Czar wieczoru się kończy i wszystko jest sine. Niezapomniana chwila, kiedy dusza tłumu Zda się mrzeć w rytm mrącego dnia ścichłego szumu. A serce, obrócone ku czułym przygodom, Wędruje w mroku gwiezdnych latarni nad wodą... Pierwsze wieczory wiosny! tchy! gorączki senne! Ciepło rąk! warg tęsknota! spojrzenia promienne! Zaś Amor, z różą, usty trzymaną wonnemi, I skraj płaszcza za sobą ciągnący po ziemi, O most nadrzeczny wsparł się pyszny i niedbały I szukając w kołczanie bystrolotej strzały, Z cudnych, ślepych swych oczu, które blask rozpala, Milczący uśmiech rzuca Nocy, — co przyzwala.
Śnieg spadnie za dni kilka; pomnę takie dnie Z przeszłego roku. Takie szare dnie w żałobie U kominka. Kiedy mnie pytano: »co tobie?« Odpowiadałem: »Ależ nic! Zostawcie mnie!«
Rozmyślałem rok temu w tym pokoju, Podczas kiedy na dworze padał gęsty śnieg, — Rozmyślałem nad niczem i czas zbiegł, A ja znów siedzę z wierną fajką moją.
Stara komoda z dębu pachnie mi jak wprzód... Ale ja byłem głupi, bo tych wszystkich rzeczy Nie można było zmienić. Któż zaprzeczy? Pozą jest praca, gdy się wie, że próżny trud.
To śmieszne! Poco dane nam myśli i mowa? Nie mówi pocałunek, uśmiech, ani wzrok, A jednak rozumiemy je dobrze! a krok Przyjaciela jest słodszy, niźli słodkie słowa.
Ludzie ochrzcili gwiazdy, nie myśląc, że im Wcale nie trzeba imion. A zaś wyliczenia, Kiedy piękne komety skroś eterów cienia Przejść mają, — nie przeszkodzi im pójść szlakiem swym.
Albo i ze mną? Gdzież są owe dnie w żałobie Z przeszłego roku? Ledwie że pamiętam je. Powiedziałbym: »O, nic! zostawcie mnie!« Gdyby mię przyszedł spytać ktoś: »co tobie?«
Wpatruj się co wieczora we słońce zachodnie: Nic nie powiększa oczu i duszy — i niema Chwili, — jako ta chwila potężna i niema, Kiedy dzień w piersi morza gasi swą pochodnię.
Podobny gdzieś w nadbrzeżnych skał ukrytym lochu Gorzkiej muszli, co wiecznie szlochem fali dyszy, Poeto, labiryncie ciemny, ukój w ciszy Serce twe krwawe, pełne słonych łez i szlochu.
Obróć w dal widnokręgu znojna skroń i usta Otwarte, a źrenica twa sucha niech bieży Od zachodniego słońca tragicznej rubieży Na wschód, kędy fioletu mgieł zawisła chusta!
I mierząc dal, waż w sercu te wysokie losy, Których jaskrawe blaski ślepiły w zenicie, I które wzwyż się dumnie wspinały w niebiosy, A pochyliły w ciemny grób — jak wszelkie życie.
Ludzkość w próżnej goryczy starzeje bez wiary; Myśl o bóstwach, co wieczne być śniły nadzieją: Ich kadzielnice rdzawe mgłą dziś jeno wieją, A ołtarze haftuje srebrem pająk szary.
Myśl o narodach padłych. Były wielkie. Twoja Rasa lazurem chwały swe lilie poiła, Lecz króle podłe dały, gdy z nich spadła zbroja, Że w zbrukanych sztandarach brat brata zabijał.
Czerw z dojrzałych owoców toczy marmur łona; Myśl o kochankach, których sny były tak dumne: Kiedy na drzewie ryli wspólne swe imiona, Znacząc pod korą wieko na swą własną trumnę.
Jękliwym dźwiękiem rogu pasterz z blizkiej wioski Zwołuje z łąk skoszonych trzodę zabłąkaną. Ty, wobec wielkiej słońca zachodniego troski, Myśl o tych słońcach, które więcej nie powstaną.
I podczas gdy surowa noc w niebieskiej dali Wbija w całun przeszłego dnia swój szereg złoty Gwiazd, stokroć okrutniejszych od ćwieków Golgoty, Ty, — zdala skał zgładzonych wieczną pracą fali,
Zdala swarliwych wiatrów i grzmiącego morza, — Unieś, — idący smutnie w swoich dróg zawiłość, Kędy cel kij pielgrzymi znaczy śród rozdroża, — Ciszę serca, które ci nawiedziła — miłość.
W oddali cichy klasztor. Strzeliste wieżyce, Czerwony mur grodzący, i te sine dachy, — Odbijające niebo zwierciadłami z blachy, — Ponad cichych łąk kwietnych jasne okolice.
Skroś rzeźbione koronki, zazębień i wschodów Wstępują w szarą oddal sen Bożego leństwa... A niekiedy gałęzie zza muru ogrodów Mają słodki, kapłański ruch błogosławieństwa...
W złotych napisach każde wrót klasztornych miano Wokół bramic zapartych za wiatrem się słania. Słodkie imiona, wargą szeptane wietrzaną: Przybytek bożych kwiatów... przybytek kochania...
Nadwszystko ciche okna, co są jak ołtarze Ukwiecone geranii różowemi pręty, Co w pastelowych tonów łagodnym oparze Malują sny kwiatowe na szybie zamkniętej.
Okna klasztorne! w letnie pogodne wieczory Kuszące bielą zasłon, jak welony ślubne, Które zdjąłbyś pod srebrne kadzielnic amfory, Aby całować wargi wybrane, zalubne.
Lecz te blade kobiety, tam, w serca weselu, Z ciałem umarłem światu w ciszę cel wygnane, Kochają ciebie jeno, blady Zbawicielu, Widząc niebo przez każdą twego ciała ranę.
O, święta ciszo starych murów wirydarza, Gdzie usłyszysz li szelest przesuniętej ławy, Gdy biała rzesza kobiet w milczeniu rozważa, Śledząc na krasnych cegłach piasku syp złotawy.
O, niema szczęśliwości czystych dziewic zboru! A że zda się ich dłonie są tak nieskalane, Że tknąć się mogą jeno białego koloru — Czynią puchy koronek, albo hafty lniane.
Jest czar nieprzewidziany, gdy im powiesz »siostro«, I patrzysz w płeć ich bladą, tak przezroczej bieli, Na której owdzie złote się plamki rozpostrą, Jak na matowym płatku więdnącej kamelji.
Nie tknął żaden proch ziemi przeczystego łona. Bowiem źródło żywota w nich bije — weselnych. Jako przedniego wina amfora zamkniona, Co pragnie się rozewrzeć dla warg nieśmiertelnych.
II.
A gdy śmiercią wieczoru niebiosa się spłonią, Dzwon łagodnie zwoływa na chór po nieszporze — Jakby ich modły były tą jedyną wonią, Co jest zdolna ukoić melancholie Boże.
Wszystko w murach klasztoru jest zmierzchem i ciszą, Przewlekły dzwon wieczorny smętnym zewem gędzie, A one idą: korną procesyą mniszą, — Jako na martwej wodzie płynące łabędzie.
Kładną długie zasłony białe. Tajemnice Dusz ich skwitają ciche pod gromnic płomykiem: Że gdy siwy ksiądz w kapach przechodzi kaplicę, Śnisz ogrojce dziewicze z Bożym ogrodnikiem.
III.
Zasię zachwyt ekstazy tak łacno się dzieli, A serce w ciszy modłów ukaja tak łzawe, Że niejedna z nich długo w samotnej swej celi Powtarza w letni wieczór kościelne swe »Ave«.
Stojąc w otwartem oknie, gdzie śni noc daleka, Wznosi skrzydlatą jeszcze zasłonami głowę, I długo w noc tęsknemi oczyma przewleka Rozmodlonych gwiazd złotych ziarna różańcowe.
Och deszcz! Och deszcz! Och przędza cichych kołowrótków Czasu, snuta na pasma kropliste i lotne, Co niżą na się sznurem łzy lat bezpowrotne... Och deszcz! Och jesień słotna! Och wieczory smutków! Och deszcz! Och deszcz! Och przędza cichych kołowrótków.
Któż wypowie ból, którym widnokrąg się broczy, Na cmentarnych gościńcach, kędy chmury płyną Elegijną, milczącą, żałobną drużyną, Grzebiącą trupy gwiezdne śród mrocznych roztoczy... Któż wypowie ból, którym widnokrąg się broczy?
W żałobie czarnych mroków i pustce ulicy Deszcz... Skrapla się skroś nasze serdeczne wyrzuty. Jak łez rzeczy minionych różaniec rozsnuty, Jako łzy padające z umarłej źrenicy, — W żałobie czarnych mroków i pustce ulicy.
Deszcz jest siecią, co dawno prześnione sny łowi, I w swoich rozkroplonych ok tajemne sidła Więzi tych ptaków bożych harmonijne skrzydła, — Że mrą tęsknicą światła, co treść ich stanowi... Deszcz jest siecią, co dawno prześnione sny łowi.
Jako przemokły sztandar na drzewcu złamanem, Duch nasz, gdy deszcz w nim wszystkie zmarłe żale zbudzi, Kiedy deszcz go przemoczy, przemęczy, przetrudzi, — Jest już tylko bezbarwnym, obwisłym łachmanem, Jako przemokły sztandar na drzewcu złamanem.
W miasteczku, pod blaskiem porankowych zórz, Które patrzą rzewną, siostrzaną źrenicą, Bije smętny dzwon, bije swą tęsknicą, Skroś echowe fale rozśpiewanych głusz... Bije smętny dzwon i muzyka blada, Jako rwany wiatrem rośnych tonów pęk Pruszy się na zręby strzelnych wież i wnęk, Z kościelnej wieżycy girlandami spada... Muzyka, co spada jak po kwiecie kwiat: Z ogromnie daleka, z niegdyś, z pozaświecia, Rojem tak bladego, liliowego kwiecia, Jakby je zwiewała z martwej skroni lat.
Z burym kotem, z wiernym psem, Z chęcią życia Bóg wie czem, Idą w mroku, brnąc po grudzie, Nasi ludzie: Wiekuistych dróg tułacze, Dżdżów pijaki, mgieł palacze.
Nic nie mają nasi ludzie: Nic a nic — Prócz gościńca w mroków chmurze.
Każdy niesie na kosturze W swojej chustce w wielkie kraty, Mieniąc ramię po kolei, Każdy niesie Zabrukane, stare szmaty Nadziei.
Idą ludzie, nasi ludzie, W głuchym trudzie, brnąc po grudzie, W nieskończoność mrocznych dróg.
Karczma stoi w suchym lesie, W głuchej ciszy: Stara karczma nieznanego. Gruzów ciszy sowy strzegą, Zgrają szczury w niej biegają, Szczury, myszy.
Stara karczma w zbiegu dróg Ma stoczone czerwiem ściany, Strzechę burą nakształt strupa, Trzęsie w wietrze szyld blaszany Z piszczelami kościotrupa.
Nasi ludzie, ludzie trwóg: Kładą krzyż na klęskę swą I drżą. Nasi ludzie mają w duszy Dwa bezżarne żużle czarne, Żużle czarne dwa — na krzyż!
W nieskończoność zmierzchniej głuszy Polatuje głos podzwonny Przez bezdroża zapomniane Leśnych cisz: To madonny tak wołają Z kaplic licznych okolicznych: Jako ptaki w mgle zbłąkane Madonny!
Nasi ludzie — ludzie trwóg: Drżą, że dziewki ich nie mają Świec gromnicznych, Że kadzidło nie ma woni, Że w odludnej chyba niszy Nad barwioną z gipsu głową Kilka jeno róż się kłoni W sennej ciszy.
Boją się, gdy legnie cień Na ich pól stwardniałej grudzie, — Boją się miesięcznych lśnień Nad drętwotą swoich wód — Trupa ptaka u swych wrót: Nawet ludzi już się boją Nasi ludzie.
Nasi ludzie są niezdolni, Niedołężni i bezwolni, Choć zaciekli są w uporze Nędzą swoją! Nasi ludzie to biedaki, Jeśli liczą jeszcze kiedy, To plon chyba własnej biedy: Na groszaki.
Przez różańce długich lat Naszych ludzi płonne zboże Śnieć toczyła, sporysz jadł!
Ich lemiesze z spiekłych ról Odrzucały grudy skał, Głazów zwał, Szczęki się zatarły w gniew: Wgryźć się w ziemię ornych pól Aż do serca! aż do trzew!
Z burym kotem, z wiernym psem, Z klatką, w której drzemie ptak, Z mocą życia chyba w tem, By bunt gnieść, a ból swój nieść, Opuszczają pól swych szlak Nasi ludzie, ludzie trwóg, W głuchym trudzie, brnąc po grudzie W nieskończoność zmrocznych dróg.
Za spódnicą swych macierzy Dzieci drobnych stadko bieży: Drżące stadko i beczące W mroku chmury. Starców wzrok znużony w mgle Żegna jeszcze własny kąt Strupieszałej, szarej ziemi, Kędy kąsa wiatr, jak trąd, Gdzie, jak mróz -— zaraza żre! A za niemi Idą ludzie z nad wybrzeży O ramionach wyschłych w sznury...
Umęczony orszak kroczy W mroku chmury, Bez pragnienia, bez wspomnienia, Bez zawiści dawnych szczęść, Nawet już i bez twej woli, By pięć palców ścisnąć w pięść Przeciw doli — Przeciw śmierci.
Nasi ludzie, ludzie pól W nieskończoność niosą ból.
Wózki liche i powózki Już od świtu tłuką bruk Kamienistych polnych dróg. Jedne stare jak szkielety Pobrzękują w amulety, Co z hołobli im zwieszono, — Inne skrzypią w mroki senne, Jak żórawie gdzieś studzienne, — Inne jak okrętu łono, Który w burzy stzaskałstrzaskał ster, — A dwa koła gdzie od lat Wyrzeźbiono zodyak sfer, Zdają się po drożnej grudzie Wieść w płóciennej swojej budzie Cały świat!
Szkapy stare, nędzne chude Ledwie wloką się przez grudę Że woźnica wraz idący Niby wiatrak szalejący Ciska w przestrzeń raz po raz Gdzieś podjęty drogą z roli Senny głaz — Czarnym krukom, — ptakom doli Mijającej.
Nasi ludzie, ludzie pól Już pokornie niosą ból.
Trzody nędzne społem z nimi Po gościńców twardej ziemi Idą w świat. Głody gnają je z zagrody, Klęsk i nędzy wieczny bat: Owce, których umęczenie Potyka się o kamienie, Co krok nowy, — Woły rykiem witające Rychły zgon, — Opuchnięte, ciężkie krowy, Wymionami zwisające, — I ciągnący z obu stron Mułów rząd, co niesie w mrokach Śmierci krzyż na wpadłych bokach.
Trzody idą, idą ludzie Przez gościńce w głuchym trudzie, Drogą mroku, i bezmocy Drogą, co okrąża świat.
Z jakich, powiedz, dalekości, Morza losów, morza lat? Ze spoczynkiem jeno prawie Na cmentarnych wzgórz murawie, Co im ściele swą zieloność, — Idąc, wstając, upadając, Brnąc w bezdrożach głuchej nocy, Jesień, lata, zimy, wiosny, — Tłum tułaczy, tłum żałosny, Dąży skroś, — z nieskończoności W nieskończoność. —
A w oddali już majaczy Z pod ciężarnej nieb opony Czoło niby szczyt Taboru, Czarne ssawki, dech czerwony, — Cały mroczny kształt potworu, Który ciągnie wieczny połów Polnych ludzi.
Miasto, co przygasa w dzień, W proch i ołów, A rozżarza się i pali
Oto jest pierwszy ranek świata. Jako kwiat roztulony wśród nocy błękitnej, W młodzieńczym wietrze, co nad falą lata, Wykwita ogród błękitny.
Wszystko w nim jeszcze łączy się i miesza: Dreszcz liści, ptasi śpiew, lot piór, — Szmer źródeł, głosy wód, głosy powietrza, — Wszystkie podźwięki, które wkoło dyszą W ogromny chór, A które przecie są — ciszą.
Ozwarłszy słodkie oczy jutrzennemu ranu Młoda i boska Ewa Obudziła się w Panu,
I poszła biała Ewa posłuszna przed Panem W zarośla róż, Darząc wszelką rzecz wkoło dźwiękiem, słowem, mianem, — Szeptem warg rozchylonych jako kwietny kruż:
»To, co pierzcha, to, co tchnie, to, co leci...«
A zasię mija dzień i jak w porannej zorzy, Tak teraz w zmierzchu znów, Eden zapada zwolna w głębokiej ciszy Bożej W błękitność snów.
Ścichł wszelki szmer, i wszystko wokół słucha, Gdy z pierwszą gwiazdą — Ewa, Wznosząc oczy do sennych obłoków łańcucha, — Śpiewa.
Ciche, półsenne, modlitewne, Pełne ekstazy, W ciszy i woni śpiewne Powtarza drżące wyrazy, Które stworzyła dziś na Boży zew:
— »To, co pierzcha, to, co tchnie, to, co leci«. —
Na kobiercach dzwonnych ziół Od poranku do poranku Sznur się pereł snuł i snuł, Jak szemrząca w mgle kaskada Bez wytchnienia, bez ustanku, Zlewa pada... pada... pada...
Wreszcie słońce z chmur wyziera Na niebiosy I ociera Przesianymi między drzewy Złocistymi blasków włosy Rośne stopy letniej zlewy.
Dusza moja jest równią senną pod bezmiarem: W pośrodku wieś, — z jasnemi słonecznemi strzechy, Pod latorośli winnych rozkwieconym czarem; Sto chat, kędy mieszkają nadzieje, pociechy.
Ale wieczór zapada. Zgęszczają się mroki, Księżyc — gwiaździca śmierci — przepływa obłoki I na uśpione równie, na pola i chaty Rozlewa srebrną jasność łagodnej poświaty.
Utrudzone nadzieje i pociechy próżne Zasypiają w chat ciszy, gdzie głos żaden nie łka I jedyną wśród nocy żywota jałmużnę, Zapala miłość swoje łuczywne światełka.
A tedy zabłąkany na drodze wędrowiec Patrzy na wieś swą, której we mgle nie poznaje: Jego wieś, — a wyminie ją może o staję Patrzący błędnem okiem na obcy manowiec.
Me serce jest wędrowcem tym z innego wieka: Oto już noc zapadła, i umierać trzeba, A ono patrzy, — jako w sinej dali nieba Gasną łuczywa w chatach, kolejno, — zdaleka.
Bywają zmierzchy wielkie, gdy po dziennych gwarach Miasta mrą... gdy gołębie posną w gołębniku... Mrą cicho, wolno, w sennie bijących zegarach I jaskółek niebieskich na dzwonnicy krzyku... A wtedy się nad niemi światła zapalają: Czuwalne dobre światła, jako siostry wierne. I latarnie wędrują w mgłę staja za stają, I szara droga płynie przez pola niezmierne; Kwiaty się po ogrodach zatuliły drżące, By słyszeć, jak w ten wieczór stare miasto kona, Bo wiedzą, — że w niem oczy otwarły na słońce. A potem światła gasną i śród nocy łona Stare mury oddają Bogu wierne duchy Cicho, łagodnie, jako poczciwe staruchy...
Wciąż bliżej, bliżej gna tęsknota Ku morzu, które jest ze złota... Aż poza domy, poza sady, Poza ostatnich drzew gromady, Gdzie zwę chrzestnemi imionami Najsłodsze barki mej przystani, — Które na rzek miłosnym brzegu W chór stoją w cichym swym szeregu. Tedyż świątecznie w cichość ranną Pozdrawiam ciebie, Maryo Anno, Co zdasz się wieźć niewinne dzieci, Tak biel twych żagli w słońcu świeci! Radość, jak kolęd śpiew niedzielą, Że ciebie widzę znów, Anielo, Z maszty, gdzie nie lśnią lin girlandy, Chociaż powracasz z mórz Islandyi! Lecz oto tak, jak Gabryjela, Skrzydła swych żagli wzwyż wybielaj, I nie rozpaczaj, Magdaleno,
Że twe niewody z prądem żeną! Boć wszystkie zmazy łaska zetrze, Nawet całunki w morskim wietrze, — By tak w radości, jak w pieszczocie, Wszystkie się fale zbiegły w locie Na wielki chór, gdzie się zestraja Wysokie morze w pieśni Maja.
[127]W przewidywaniu zarzutów, z którymi spotkać się mogą te dwie serye »Liryki francuskiej"«, dodaję tu parę słów wyjaśnienia: Nie miałam bynajmniej zamiaru dać w tej antologii całokształtu poezyi francuskiej obecnej doby. Wybór z licznych autorów czyniłam dowolnie, kierując się raczej upodobaniem swojem w chwili przekładu i myślą o zestrojeniu całości. Dlatego też nie zawsze wybór lub ilość miejsca, poświęconego danemu poecie w stosunku do innych, odpowiadały znaczeniu jego w literaturze. Ta wolność przekładu i układu pociągnęła za sobą pewne usterki i braki, które w dalszej pracy postaram się usunąć -— lecz miała może zarazem i swoje dobre strony, których łaskawe odszukanie samemu już czytelnikowi pozostawiam.