Listopadowy wieczór/Cynik wolności

<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Kijowski
Tytuł Listopadowy wieczór
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1972
Druk Zakłady Graficzne w Toruniu
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


«Cynik wolności»

Tradycja literacka przekazała nam obraz powstania listopadowego w stereotypach Nocy belwederskiej Seweryna Goszczyńskiego, Reduty Ordona Mickiewiczowskiej i innych mniej lub bardziej upiększonych relacji, „autentycznych” lub „artystycznych”, z których narodziła się potem obfita literatura, głównie na użytek młodzieży. Ostatecznie zmonumentalizował powstanie Wyspiański w Warszawiance i Nocy listopadowej. W tradycji tej powstanie to zredukowane zostało do zbrojnej rozprawy z Rosją, do „czynu bojowego”; historia powstania po dziś rozgrywa się na polach bitew: pod Wawrem, pod Grochowem, pod Stoczkiem, Boremlem i Ostrołęką.
Co się zaś działo w samej Warszawie, w Sejmie i w klubach politycznych, w rządzie, sztabie, policji, co się wtedy mówiło jawnie i skrycie, co się pisało w gazetach i ulotkach, jakie zmiany zachodziły w układzie stronnictw, w organizacji władz, w programach politycznych — to wszystko pozostawia się historykom, jakby stanowiło tylko tło dla sprawy, która jakoby sama jedna miała znaczenie dla narodowej świadomości: wojna mianowicie miałaby być tą sprawą jedyną. Jest to stosunek odwrotny niż ten, który zachodzi w historii wielkiej rewolucji francuskiej. Znaczenie tej ostatniej przejawia się przede wszystkim w jej cywilnych, politycznych dziejach, podczas gdy działania armii rewolucyjnej przeciw siłom interwencyjnym zajmują plan dalszy, aż do wystąpienia na czoło zdarzeń generała Bonaparte. Otóż jak wielka rewolucja francuska dla samych Francuzów i dla reszty świata cywilizowanego stanowiła przede wszystkim dramat rodzącej się demokracji, i z tego powodu każdy jej akt ustawodawczy ma znaczenie historyczne, choćby żywot jego był bardzo krótki — tak powstanie listopadowe stanowi podobny dramat polityczny dla naszego kraju. W ciągu jedenastu miesięcy roku 1830 i 1831 Polska przeżyła kryzys ustrojowy, który dla naszej historii ma znaczenie rewolucji republikańskiej, chociaż nominalnie taką rewolucją nie był. Monarchia nie została obalona, lecz król został zdetronizowany; na jego miejsce powołano instytucje, które go miały tylko zastępować, lecz przestały być przed nim odpowiedzialne. Dopiero pierwsza polska konstytucja republikańska z 1921 roku potwierdziła aktem ustawodawczym to, co faktem było od stycznia 1831 roku, od głosowania sejmowego nad detronizacją Romanowów: Polska nie miała już króla. Nie umiano się jeszcze bez niego obejść w planach politycznych, lecz musiano się bez niego obejść w praktyce politycznej. Narodziła się nowa odpowiedzialność polityczna: wobec opinii. Narodziło się nowe kryterium działania: skuteczność. Dotąd kryterium tym była legalność. Zmienił się mechanizm polityczny, a razem z nim psychologia polityczna, język polityczny, moralność polityczna.
Otóż to były prawdy, które w świadomość pokolenia „listopadowego” uderzyły z siłą szoku. To, co dla starszych działaczy i przywódców, nawet republikanów z ducha, jak Lelewel czy Niemcewicz, wymagało dłuższego procesu przystosowania, dla młodzieży nagle stało się okrutną oczywistością. Ona bowiem pierwsza zrozumiała, że panowanie cara rosyjskiego w polskiej koronie jest farsą polityczną. Pisałem o tym, że przekonanie to rozpowszechnione już było wśród filomatów i filaretów, i wśród innych związków tajnych, że łączyło się z planem królobójstwa. Wiele spośród nich uznało wtedy, że wszystkie chwyty są dozwolone; Machiavelli stał się ich nauczycielem politycznym, zręczność, przebiegłość, umiejętność krycia się i zmiany stanowisk — cnotami politycznymi. Walka polityczna potoczyła się z wyjątkową ostrością i bezwzględnością. Wszystko, co się w Warszawie działo — od detronizacji króla do upadku powstania — było konwulsjami porodowymi demokracji nowoczesnej; gdy król zostaje usunięty, ruch polityczny, dotąd uporządkowany i zorientowany w stosunku do tronu jak do punktu odniesienia, zmienia się w wolną grę sił. W ciągu jedenastu miesięcy Polska przeżyła to, co Francja w ciągu dziesięciu lat z górą od zwołania Stanów Generalnych do 18 brumaire’a, i to, co Rosja w 1917 roku: rząd tymczasowy, dyktaturę legalną, sejmowładztwo, pucz wojskowy i terror rewolucyjny.
Gdyby kto chciał na ten temat napisać powieść polityczną, niech Maurycego Mochnackiego weźmie na bohatera, gdyż w jego perypetiach ówczesnych zawiera się absolutnie wszystko, co się wtedy rozegrało w Warszawie. Najpierw był przeciwnikiem powstania. „Ja, w którego pokoju została zrobiona noc 29 listopada...” — pisał potem do matki. Przesadzał lub wprost nawet kłamał, ponieważ nie wiedział nawet o terminie wybuchu. Wprowadzony do spisku podchorążych przez brata swego, Kamila, wówczas instruktora w szkole, poróżnił się ze spiskowcami, z samym podobno Wysockim, właśnie co do skuteczności zbrojnego wystąpienia wobec zupełnego braku koncepcji politycznej. Kontakt został zerwany, o wybuchu planowanym Mochnacki dowiedział się na godzinę przed terminem alarmu od Seweryna Goszczyńskiego, który w swoich pamiętnikach zapisał scenę symboliczną: gdy poeta wbiegł do Mochnackiego, ten siedział nad rękopisem drugiego tomu swej rozprawy O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym; dowiedziawszy się, że za godzinę ma zapłonąć ogień alarmowy na Solcu i że spiskowcy już gromadzą się na mostku łazienkowskim, przekreślił — jak pisze Goszczyński — ostatnie zdania i wybiegł na ulicę. Dodajmy, że już nigdy do tego rękopisu nie wrócił i że go nawet nie odzyskał. Wiele razy potem prosił z emigracji, aby mu go przesłano — na próżno! Zginął bezpowrotnie. Mochnacki nie napisał już nigdy ani słowa o literaturze i w ogóle przestał się nią zajmować.
Otóż znalazł się na ulicy jako jeden ze spiskowców, choć spiskowi był przeciwny. Wypadki natychmiast potwierdziły przewidywania Mochnackiego. Spiskowcy łatwo opanowali miasto, lecz nie wiedzieli, co zrobić ze swą zdobyczą. Sami nie chcieli objąć władzy ani też nie znaleźli nikogo, komu by ją umieli narzucić do sprawowania. Gdy się w końcu z chaosu wyłoniła dyktatura Chłopickiego, gdy już „cała Warszawa” radowała się tą dyktaturą jak zwycięstwem, jeden Mochnacki miał odwagę powiedzieć na zebraniu Klubu Patriotycznego, że Chłopicki zdradza rewolucję, ponieważ powstrzymuje wojsko w stolicy, pozwala wojskom księcia Konstantego uchodzić ku granicy, a zapałowi powstańczemu wyładować się w demonstracjach ulicznych. „Postanówmy rząd rewolucyjny!” — wołał mówca w redutowej sali na placu Krasińskich i wskazywał, że powstanie musi zginąć, jeśli zostanie zacieśnione do samej Warszawy, a nawet do ośmiu województw Królestwa Kongresowego. Jego szanse, mówił, są w guberniach zabranych, w których mieszka najbardziej patriotyczna szlachta, w guberniach, które są dla imperium rosyjskiego najważniejsze, bo poprzez nie biegną drogi na zachód i na południe. Zamiast rządu rewolucyjnego powstał tzw. rząd tymczasowy, w skład którego powołano także Mochnackiego. On jednakże nie wziął udziału w jego pracach, uważając, że jest powołany na to tylko, aby rewolucję wstrzymać w biegu, póki wysłannicy Rady Administracyjnej nie uzyskają od cara łaski dla zbuntowanej prowincji. Miał rację. Istotnie, zarówno rząd tymczasowy, jak i dyktatura Chłopickiego temu tylko celowi służyły. Na Mochnackiego został wydany wyrok śmierci; nie wyrok sądu, nawet nie wojennego czy rewolucyjnego trybunału, lecz wyrok terroryzmu wojskowego, zorganizowanego dla obrony dyktatury. Poszła na miasto pogłoska, że przemówienie Mochnackiego przyprawiło dyktatora o atak apopleksji. Akademicy z gwardii Lacha Szyrmy pikietowali dom Maurycego i szukali po całym mieście zuchwałego mówcy klubowego. On próbował przeciw temu terroryzmowi zorganizować drugi, przeciwny, dla przeprowadzenia swej myśli o powstaniu powszechnym. Udał się do koszar podchorążych na ulicę Orlą, przemówił do nich i porwał za sobą do marszu na budynek rządowy, aby go zdobyć i zapewne samemu objąć władzę. Z Orlej na plac Bankowy droga niedaleka — nie więcej niż 500 metrów. Na tej niewielkiej przestrzeni rozegrał się cały dramat Mochnackiego. Podchorążowie nie doszli. Podobno zastąpił im drogę sam Wysocki, podobno ukląkł przed maszerującą kolumną i zaklinał swych podkomendnych, aby nie dali wciągnąć się do zbrodni. Tak, do zbrodni: Mochnacki nie krył przecież swych zamiarów ani tego, że droga do rządu rewolucyjnego prowadzi przez krew. Pierwszą ofiarą miał być książę Lubecki, prezes Rady Administracyjnej, dusza polityki układowej. Jak się to wszystko odbyło, dziś wiedzieć dokładnie niepodobna. Podchorążowie rozpierzchli się, a Mochnacki został sam, bez stronników, przyjaciół, bez klubu nawet, który rozpędzili oficerowie Chłopickiego, został sam wobec owych pikiet akademickich poszukujących go po całym mieście i strażujących pod jego domem, wobec tych szubienic, które dla niego wznoszono. Była to noc z 4 na 5 grudnia 1830 roku. Wspomniałem wyżej, że dla polityków tego pokolenia wszystkie chwyty były dobre, a Machiavelli był mistrzem działania. Po nieudałym zamachu na księcia Lubeckiego rozegrała się scena całkiem we włoskim stylu. Mochnacki schronił się przed pościgiem po prostu w gmachu rządowym, w mieszkaniu tego samego człowieka, którego mózg — wedle wyrażenia Mochnackiego — miał się rozprysnąć pod uderzeniami kolb podchorążackich. Mochnacki schronił się w mieszkaniu Lubeckiego. Ten przyjął go uprzejmie, poczęstował kolacją i obaj przeciwnicy spędzili noc na rozmowie. Kto by chciał pisać powieść lub dramat o powstaniu listopadowym, powinien Mochnackiego wziąć na bohatera, a zacząć od owej nocnej rozmowy rewolucjonisty z reakcjonistą, zwolennika walki z imperium ze zwolennikiem najściślejszego z nim związku, kata z ofiarą. Obaj przy tym już przegrali. Już za późno było tej nocy na powstanie według idei Mochnackiego i za późno na pertraktacje według idei Lubeckiego; za późno na walkę na śmierć i życie i za późno na wcielenie pokojowe Królestwa do imperium. Czy ci dwaj ludzie to sobie powiedzieli? Co sobie w ogóle powiedzieli? Lubecki miał niebawem opuścić Warszawę i udać się okrężną drogą do Petersburga. A Mochnacki? Tej samej nocy żegnał się również z szansą władzy i przewodnictwa.
Chłopicki wyzdrowiał, sam uspokoił rozszalałych akademików i wojskowych, zaprowadził porządek i czekał. Mochnacki uniknął śmierci. Nie uniknął jednak zemsty. W kilka dni po tych wydarzeniach, w kontrolowanym przez dyktatora piśmie „Polak Sumienny”, ukazało się sprawozdanie z prac specjalnych komisji do badania archiwów policyjnych, odkrytych w więzieniu pokarmelickim. Otóż w papierach tych znaleziono podpisany przez Maurycego Mochnackiego memoriał do władz o wychowaniu młodzieży w duchu religii i poszanowania monarchii. Memoriał pochodził z czasów uwięzienia Mochnackiego za udział w Związku Wolnych Polaków. Maurycy przesiedział w gmachu karmelickim na Lesznie 11 miesięcy. Gdy zrozpaczona matka biegała do różnych odpowiedzialnych urzędników i prosiła o łaskę dla syna, odpowiadano jej, aby była spokojna, ponieważ syn zachowuje się bardzo przykładnie i zadziwia komisję śledczą swym rozumem. Miał wtedy Maurycy oświadczyć w śledztwie, że był wprawdzie zwolennikiem liberalnych prądów, lecz przejrzał ich niebezpieczeństwo dla duszy, porządku społecznego i kultury, postanowił odtąd głosić idee prawomyślne, poświęcić się studiom teologicznym i zostać księdzem. Na polecenie władz śledczych Mochnacki spisał swe „nowe poglądy”; tak powstał memoriał pt. O źródłach, skąd tyle zła wyniknęło. Mochnacki zwracał w nim uwagę władz na niebezpieczny wpływ liberalnych książek i gazet, a także wykładów uniwersyteckich, które powinny być poddane bacznej cenzurze, aby młodzieży nie sprowadzały z drogi słusznych zasad. Otóż tej cenzury ostatnio zabrakło, dowodził Mochnacki, atakując ostro rząd za opieszałość w tej dziedzinie i czyniąc go odpowiedzialnym za rozpowszechnienie się zgubnych poglądów, a nawet spisków. Cenzura, dowodził, jest powierzchowna i niepełna. Cóż stąd na przykład, że zbada się treść wykładów uniwersyteckich, gdy profesor, wygłaszając prawomyślne poglądy, może intonacją głosu i gestem dać studentom do zrozumienia, że nie wierzy w to, co mówi. „Trzeba więc wprowadzić cenzurę gestykulacji” — dowodził ze śmiertelną powagą dziewiętnastoletni inkwizytor, a namiestnik Zajączek brednie te przekazywał z odręcznym listem wielkiemu księciu Konstantemu, prosząc o zbadanie znakomitych myśli zawartych w piśmie. Jeden Konstanty nie wziął tego wszystkiego na serio i polecił nad „prawomyślnym” młodzieńcem roztoczyć baczną opiekę. Po wyjściu z więzienia Mochnacki pracował jakiś czas w cenzurze, dokąd sam zgłosił się, aby swe wyznanie wiary poprzeć czynem. Po kilku miesiącach cenzurę opuścił, napisawszy przedtem do jej szefa — Józefa Kalasantego Szaniawskiego — list, w którym stwierdzał, że cenzurę uważa za konieczny i pożyteczny urząd, pod warunkiem, że działać będzie mądrze; wśród głupców jednak i w myśl głupich instrukcji pracować nie zamierza, ponieważ wydaje mu się, że w ten sposób szkodzi tylko słusznym zasadom religijnym i monarchicznym. W rok potem Mochnacki już znajdował się na powrót w liberalnych kołach.
Cała sprawa była więc epizodem typowym dla policyjnych stosunków w Królestwie Polskim. Miała miejsce w roku 1823, na siedem lat przed powstaniem. Opinia, zdaje się, nie wiedziała o memoriale, pracę w cenzurze jakoś Maurycemu wybaczono. „Memoriał” wydobyto na światło dzienne w grudniowych dniach rewolucji, przy czym do jego publikacji przyczynili się ci sami ludzie, którzy do niedawna stanowili podporę „legalnych” rządów w Królestwie. Komisja, na której czele stał referendarz stanu Michał Hube, wydała orzeczenie odmawiające Mochnackiemu prawa do piastowania jakichkolwiek urzędów publicznych. Czy komisja miała prawo takie wyroki wydawać, czy nie był to wyrok, lecz wniosek do sejmu czy sądu, kto naprawdę stał za tym wszystkim — nie wiadomo. Dość, że od tej pory Mochnacki żyje pod pręgierzem i że jego wszystkie działania polityczne nie mają teraz na celu objęcia władzy, lecz poparcie kogoś, komu on, Mochnacki, mógłby być pomocny i kto z niego zdjąłby ostatecznie piętno infamii.
Gdy się ostatecznie dyktatura ustaliła i została zalegalizowana przez sejm, Mochnacki zgłosił się do wojska. Odbył kampanię w 1 pułku strzelców pieszych, dosłużył się oficerskiego stopnia, krzyża Virtuti Militari, a w lutym czy w marcu wrócił do Warszawy kurować rany. Zastał sytuację odmienioną: Chłopicki ustąpił, w miejsce dyktatury został ustanowiony Rząd Narodowy pięcioosobowy na wzór Dyrektoriatu. Zaczyna się teraz podwójne życie Mochnackiego. Pisuje artykuły w „Nowej Polsce”, związanej z Towarzystwem Patriotycznym i z klubami lewicowymi, a jednocześnie spiskuje przeciw Rządowi Narodowemu na rzecz przywrócenia dyktatury. Tak jest! Kto by się dziwił, niech wciąż ma na uwadze, że „wszystkie chwyty były dozwolone”. Mochnacki zwalczał dyktaturę Chłopickiego, ponieważ była kontrrewolucyjna, zabrał się natychmiast do zwalczania Rządu Pięciu, gdy uznał, że jest niezdolny do prowadzenia wojny. Doszedł do przekonania, że powstanie może uratować „cnotliwy Cromwell”, i to wojskowy. Poszukał więc kontaktów ze Skrzyneckim, który był już w tym czasie wodzem naczelnym. Jak te rozmowy wyglądały, nigdy się nie dowiemy. Miał w tym pośredniczyć Andrzej Horodyski, totumfacki Skrzyneckiego. Jak miał przebiec ewentualny 18 brumaire’a Skrzyneckiego i jaką miał w nim rolę odegrać Mochnacki, co miał za to otrzymać — wszystko to jest tajemnicą. Rozmowy nie przebiegały chyba szczęśliwie, ponieważ jednocześnie prowadził je Mochnacki z konkurentem Skrzyneckiego, generałem Krukowieckim, gubernatorem Warszawy. Ze Skrzyneckim nie udało się nic: ten kunktator na polu bitwy okazał się także kunktatorem w osobistej polityce. Niestety, udało się z Krukowieckim. O tych rozmowach wiemy więcej. Odbywały się w domu Mochnackich. Krukowiecki znał ojca Maurycego jeszcze ze Lwowa — Bazyli Mochnacki prowadził jego sprawy majątkowe. Pośredniczką w tych rozmowach była siostra Maurycego, Klementyna Głogowska, osoba reputacji raczej niedobrej — piękna i intrygantka. Mochnacki obiecał Krukowieckiemu poparcie w prasie, wpływ na lewicę, urobienie nastrojów miasta. Krukowiecki obiecał usunąć od władzy umiarkowanych konstytucjonalistów, a kluczowe stanowiska obsadzić młodymi ludźmi, zdecydowanymi na powstanie ogólnonarodowe i na obronę Warszawy do ostatniego kamienia. Sam Maurycy miał dostać jakąś podrzędną funkcję, ale, zdaje się, z zapewnieniem bezpośredniego wpływu na rządy. Maurycy nigdy nie wypierał się ambicji politycznych; przeciwnie, twierdził, że ich brakiem zawinili Wysocki i towarzysze. Zamach stanu przebiegał w sposób klasyczny. Dla kierowania jawnym klubem Towarzystwa Patriotycznego został zawiązany tajny klub, skupiony wokół „Dziennika Powszechnego”. Gazeta ta stała się organem spiskowców. Przeprowadzono kampanię kompromitującą Rząd Pięciu. Rozpowszechniono wieści o zdradzie w wojsku, ukrywanej przez rząd i sztab, zwołano wiec, któremu nadano burzliwy przebieg. Zorganizowano demonstrację antyrządową, w wyniku której Rząd usunął się z miasta. Tłum rzucił się na więzienia stanu i wymordował znajdujących się tam więźniów politycznych. Przez całą noc 15 sierpnia miastem rządziła anarchia. Nikt nie wydawał rozkazów, nikt nie odpowiadał za porządek. Po 24 godzinach szalejącego żywiołu zjawił się na ulicach generał Krukowiecki i przyjął owacje tłumu, który „obwołał” go dyktatorem. Dla odzyskania stolicy sejm przyznał mu pełnomocnictwa równające się dyktaturze. Dalszy ciąg był również klasyczny: Krukowiecki pozbył się wszystkich partnerów spisku, mianował na kluczowe stanowiska arystokratów i konstytucjonalistów („kaliszan”) i wydał drakońskie zarządzenia przeciw opozycji. W trzy tygodnie później Warszawa była w rękach Rosjan... Ostatni rozkaz Krukowieckiego przed opuszczeniem miasta brzmiał następująco: „Odszukajcie Mochnackiego, wydajcie go w ręce Rosjan albo lepiej rozstrzelajcie go na miejscu...” Tak przynajmniej twierdzi sam Mochnacki, dla którego walka polityczna wcale nie skończyła się z chwilą opuszczenia Warszawy i Polski. Na emigracji zaś dokonał rzeczy następujących: obalił tzw. Komitet Tymczasowy założony przez Bonawenturę Niemojewskiego (kaliszanina), przyczynił się do opanowania władz emigracyjnych przez demokratów pod przywództwem Lelewela, następnie poróżnił się z Lelewelem, intrygował przeciw niemu najpierw na rzecz Dwernickiego, potem zaś zerwał z Dwernickim i chciał ustanowić sejm najwyższą władzą wychodźstwa, a gdy to się nie udało, nawiązał rozmowy z „arystokratami”, tj. ze swym dotychczasowym śmiertelnym wrogiem, księciem Czartoryskim, i w ostatnich dniach swego życia zdołał ogłosić manifesty popierające jego poczynania. Po śmierci Maurycego, która nastąpiła w roku 1834, „arystokraci” powoływali się na owe pisma jako na swój program polityczny.
Wszyscy autorowie piszący o Mochnackim powtarzają jedno: wielki był to umysł, świetny pisarz, niestety, charakteru mu brakowało. Należałoby na to spytać, kto z jemu współczesnych ten charakter okazał. Może Lelewel albo Czartoryski? Należałoby także spytać, co to jest charakter w polityce? Może upór przy jednym stanowisku? Z tej ostatniej cnoty rodzą się, jak wiadomo, wszystkie błędy polityczne. Mochnacki był jedynym politykiem ówczesnym, który nie przestał nigdy zmieniać partnerów, taktyki, siebie samego, zachowując tylko wierność celowi ostatecznemu, którym było uwolnienie Polski od rosyjskiej dominacji, związanie losu Polski z losami zachodniej Europy, rozbicie przymierza rosyjsko-pruskiego i rozbicie zarazem całego układu legitymistycznych sojuszów ciążących nad losami europejskich narodów. Walczył także o swoje miejsce w owej Polsce wyzwolonej i w całej Europie, walczył o to, co mu się wedle własnych mniemań słusznie należało. Był bowiem przekonany, że miał rację. Wyraz temu przekonaniu dał w swej Historii powstania narodu polskiego; jest to najlepsza książka polityczna, jaką napisano w literaturze polskiej, jedna z najlepszych na pewno w literaturze europejskiej. Nie wznawia się jej od stu lat, ponieważ autorzy piszący o Mochnackim nie mogą się zdecydować, kim on właściwie był: rewolucjonistą, konserwatystą, terrorystą czy po prostu genialnym graczem.
Mochnacki na to prosto odpowiedział, gdy pisał, że terroryzm bezrozumu chce zastąpić terroryzmem rozumu. Był wcieloną inteligencją polityczną. Nie wiadomo, co by z tego wyniknęło, gdyby rzeczywiście objął władzę. Na pewno wtedy nie napisałby swej książki, która dla tych, co ją czytali, jest źródłem nieustannej pociechy, iż możliwa jest przecież w polityce i w literaturze inteligencja absolutna, to jest wolna od ograniczeń swego czasu, układająca wszystkie jego aberracje w jasne formuły. „Studiowanie Mochnackiego — pisał Stanisław Brzozowski — wprowadza męski ład.” A Słowacki, w swym drwiącym Credo, zawartym w IV pieśni Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu, tak „wyznawał” Mochnackiego:

...Credo w Mochnackiego,
Rzeczpospolitej jedynaka-syna,
Co wielkich marzeń nie przestając snować,
Przez Dyktatora dał się ukrzyżować.

Potem zaś wstąpił do arystokracji
I trzy dni bawił, a po tej troszeczce
Przyszedł w obliczu przyszłej generacji
Sądzić umarłych i żywych w książeczce.
Weń uwierzywszy z dwóch tomów zaczętych,
W emigracyjnych wierzę wszystkich świętych.

Osobliwe określenie znalazł dla Mochnackiego Ludwik Mierosławski, który dokończył dzieła Mochnackiego, spisując Historię powstania narodu polskiego od momentu, w którym urwał ją Mochnacki (tj. od początków kampanii wojennej do zakończenia). „Cynik wolności” — pisze Mierosławski o Mochnackim. To znakomite. Kontynuator Mochnackiego chciał przez to powiedzieć, że dla odzyskania wolności wszystkie sposoby są dobre, byle były skuteczne. Wyraża się w tym cała nowoczesna mądrość polityczna. Inna rzecz, że po stu latach wyłoniła się z tej zasady Europa wcale odmienna od tej, jaką sobie wyobrażali Mochnacki i jemu podobni „cynicy”.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.