Listy O. Jana Beyzyma T. J./List LI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy O. Jana Beyzyma T. J. apostoła trędowatych na Madagaskarze |
Wydawca | Wydawnictwo Księży Jezuitów |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Przeglądu Powszechnego” |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Niezbyt dawno pisałem do Ojca, a teraz znowu piszę, bo mi trudno nie podzielić się z Ojcem prawdziwie radosną niespodzianką, jaka mnie w tych dniach spotkała. Dobrze mówi przysłowie, że »góra z górą się nie zejdzie, ale człowiek z człowiekiem«. Otóż taka rzecz: byłem porządnie zajęty u siebie, aż tu naraz ktoś mnie woła. Wyglądam oknem i pytam kto i czego chce. Jakaś kobieta woła, żebym do niej wyszedł. Twarz jej była mi coś, coś niby znajoma, ale niby i nieznajoma, więc nie ruszając się z miejsca, mówię jej: mów, co chcesz. Ona mi na to: »Co pytasz, co chcę; chodź tu, to ci powiem«. Cha, trudna rada — pomyślałem sobie — coś w tem musi być; biorę kapelusz i wychodzę. Koło chaty zastałem dwu mężczyzn i tę kobietę. Byli to trędowaci, mieli podróżne węzełki ze sobą i wyglądali bardzo zmarnowani, jakby zdaleka przyszli. Skąd przychodzicie, zapytałem. Jeżeli chcecie być tu przyjęci, musicie pokazać się we Fianarantsoa doktorowi i przynieść mi papier od niego, inaczej przyjąć was nie mogę.
— Tak gadasz — odzywa się przybyła kobieta — jakbyś nas nie znał.
— Naturalnie, że was nie znam — odpowiedziałem.
Ona na to:
— Przypomnij sobie Ambahiwuraka, to i nas poznasz.
Kiedym to usłyszał, zupełnie jakby mi łuski z oczu spadły i zaraz sobie przypomniałem moje drogie pisklęta. Nie mogłem ich odrazu poznać, bo dwa lata nie widziałem; wyglądali okropnie zmarnowani, to raz, a powtróre nigdy nie przypuszczałem, żeby oni byli w stanie tak daleką podróż odbyć. Pojmie Ojciec łatwo, jak mi żywo serce zabiło i jakem się usieszył z ich przybycia. Nadzwyczaj byli zmarnowani, leżeli parę dni bez przerwy, bo nogi (oprócz ran trędowatych) były popuchnięte od chodzenia. Zdrowy zupełnie, dobrze idący, potrzebuje 8 dni być w drodze, żeby z Tananariwy dostać się do Fianarantsoa, 395 kilometrów. — Wlekli się moi biedacy blisko miesiąc, nim się do mnie dostali... Przyjąłem ich jak i czem mogłem, jak to mówią: rada chata, czem bogata, i dzięki Bogu, przyszli do siebie. Kiedyśmy się nieco rozgadali, mówią mi: »Nietylko nas troje tu będzie, przyjdzie tu więcej; ciągle nam za tobą było tęskno, więc nas wysłali, żeby ciebie odszukać, a reszta, kto tylko może chodzić, wszyscy chcą tu przyjść. Mój mąż — mówi przybyła kobieta, bardzo poraniony, dlatego tu zostanie, a ja, jak tylko trochę wypocznę, zaraz wracam, żeby przyprowadzić tu resztę chorych; muszę iść, bom im to obiecała i wyczekują mnie. Kiedy nas, po twojem odejściu, wpakowano do rządowego schroniska, trzydziestu z pomiędzy nas umarło; żyje jeszcze około pięćdziesięciu, niewszyscy mogą chodzić, to prawda, ale kto tylko może, ten chce tu przyjść koniecznie. W rządowem schronisku dostawaliśmy ryżu dość, dawał rząd i mięso także, ale co to z tego, ciało syte, a dusza żyć nie ma jak, bo ani modlić się nie można, ani żyć po katolicku«.
— Dlaczego — zapytałem — nie można żyć po katolicku?
— A no, powiedz sam — mówi mąż tej kobiety — czy to po katolicku, że kościoła niema, mszy niema, wyspowiadać się można zaledwie raz na pięć, albo siedem miesięcy. Tak niedobrze, ciągleśmy o tobie wspominali i wreszcie uradziliśmy, żeby ciebie odszukać; ot i dał Bóg, że jesteśmy.
Niech mi Ojciec wierzy, że nie mam słów do wyrażenia, jak mnie uradowała tak żywa wiara w moich napół dzikich jeszcze pisklętach. Rzecz jasna, że ja tu o sobie ani myślę wcale, ani też nie mówię, boć w tem mojej zasługi żadnej niema, zerem jestem najkompletniejszym. Wszystko to sprawiła Najświętsza Marja, której chwała niech będzie za to po wszystkie wieki. Że te dzikusy tęsknili za mną, to jedno z najmniejszych; poznali, że ich kocham, więc mi tą samą monetą odpłacają, choć ja wcale na to nie zasługuję. Nich jednak Ojciec sam powie, czy nie jest to objaw prawdziwie żywej wiary — schorowani, poranieni, idą setki kilometrów piechotą, nocując pod gołem niebem w pustyni, bo ich nigdzie do domów nie przyjmują, a notabene u nas teraz zima, więc w nocy zaledwie jest parę stopni powyżej zera; z góry drapią się na górę, bo tu równin niema, całe pożywienie — trochę ryżu wyżebranego u przechodniów i t. d. i t. d., a to wszystko tylko dlatego, ażeby móc wykonywać praktyki religijne tak, jak Bóg przykazał. Mój Boże! co za rażąca i zawstydzająca zarazem różnica między tymi biednymi czarnymi, a cywilizowanymi Europejczykami. Czarni z heroicznym wprawdzie zaprarciem się siebie garną się do Boga, a ilu tu Europejczyków, co ani na brak księży, ani na odległość kościoła użalać się nie mogą, bo go nieraz mają o parę kroków zaledwie, a mimo to, albo wcale ich nie widać w kościele, albo jak kiedy niby zajdą na Mszę, to raczej, żeby siebie pokazać i ludzi zobaczyć, niż żeby uczcić Pana Boga. Dzikiego Malgasza martwi, że nie może się co miesiąc albo i częściej spowiadać, a naszym białym raz na rok aż zanadto wystarcza, a dla bardzo wielu i raz na rok to się wydaje za częto i dlatego wcale się nie spowiadają.
Jeżeli Ojciec ten mój list wydrukuje w »Misjach katolickich«, to może niejeden z czytających powie, że ja patrzę na ludzi przez zbyt czarne okulary, bo jeszcze tak źle nie jest, jeszcze i u nas są ludzie wierzący i praktykujący katolicy. Na to już naprzód odpowiadam, że daj Boże, żeby tak źle nie było, to jest żeby się prędzej zmieniło na lepsze; narazie jednak jeszcze daleko do tego, żeby można było powiedzieć, że u nas pod względem religijnym nieźle się dzieje. Jest między czarnymi zepsucie ogromne, jest wiele i bardzo wiele złego, to prawda, ale, zważywszy ściśle wszystkie warunki i okoliczności, w jakich się znajdują biali i czarni, to taki, choć ze wstydem, jednak przyznać trzeba, że czarni daleko lepiej garną się do Boga, niż biali.
Z przybyciem dawnych towarzyszy niedoli, ożywiła się we mnie nadzieja, że jałmużny będą przbywały na utrzymanie jak największej ilości nieszczęśliwych trędowatych; boć przecie kiedy Matka Najśw. przysyła mi tych biedaków i to nawet z tak daleka, to z pewnością da też i na ich utrzymanie.
Po kilku dniach, kiedy moi podróżni nieco wypoczęli, ta poczciwa kobiecina wyspowiadała się i komunikowała, poczem zaopatrzyłem sją w co i jak mogłem na drogę, pobłogosławiłem i, poleciwszy ją opiece Matki Najśw., wyprawiłem w Imię Boże po resztę moich drogich rozbitków. Czy przyjdą i ilu ich przyjdzie, Bóg to raczy wiedzieć. Wyczekuję ich niecierpliwie, a na czem się to skończy, później Ojcu doniosę. Tyle na dziś, bo czasu braknie mi okropnie.
Bardzo a bardzo proszę drogiego Ojca o modlitwy, bo piętrzą się przede mną trudności w ścisłem znaczeniu tego słowa. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Żegnam tymczasem Ojca do następnego listu.