Listy do przyszłej narzeczonej (Ochorowicz, 1898)/Wstęp
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy do przyszłej narzeczonej |
Pochodzenie | Listy do przyszłej narzeczonej i Listy do cudzej żony |
Wydawca | Saturnin Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Mało jest rzeczy, w którebym wierzył tak silnie, jak w to, że się kiedyś ożenię. Bo i dlaczegóż nie miałbym być żonatym? Znałem takich, których kwalifikacye matrymonialne ograniczały się do minimum, a którzy przecież dziś mają żony, dzieci, mamki, piastunki, pantofle haftowane, rachunki od modniarek nieopłacone i wogóle wszystko to, co człowieka żonatego wyróżnia od reszty śmiertelników. Dlaczegóż miałbym być gorszym od innych?
Kwalifikacyj moich wyliczać nie będę, nie chodzi mi bowiem o reklamę. W reszcie to, co piszę, ma pozostać wieczną tajemnicą pomiędzy mną a moją narzeczoną; wierzę zaś, iż mnie nie wyda z sekretu, dla tej prostej przyczyny, że moja przyszła jest dopiero ideą, widmem, sennym obrazem, któremu godzi się zaufać.
Utwory fantazyi mają przedewszystkiem to do siebie, że nam są wierne aż do grobu; mogą się zmieniać i przeistaczać, ale nas nigdy nie opuszczają; co więcej, osładzają nieszczęścia, pocieszają w smutku, dodają siły do pracy, zasłaniają przed okiem naszem czarne punkty przyszłości, słowem, są to nasze dobre duchy, o tyle lepsze od zimnej rozwagi, że jeżeli oszukują, jeśli prowadzą do zawodów, to przynajmniej z góry nie uprzedzają. Ba! nawet wmawiają w nas później i przekonywają bardzo łatwo, że one prowadziły dobrze, tylko myśmy ich głosu nie słuchali. Znów więc zaczynasz wierzyć tym poczciwym duchom i całą biedę zwalasz na widoczny rozstrój świata, na przewrotność ludzką, na fatalny zbieg okoliczności.. Czujesz się sam lekkim i niewinnym, otaczają cię nowe nadzieje — a czegóż więcej do szczęścia potrzeba?...
Tak tedy, choćby się to komu miało niepodobać, wierzę w obrazy mojej fantazyi, kocham je, kocham moją narzeczonę i, na złość wszystkim pozytywistom, będę z nią korespondował aż do...
Oczywiście aż do chwili, kiedy ją poznam naprawdę. Bo któżby był tak odważnym, żeby korespondować szczerze z prawdziwą narzeczoną? Byłoby to wistocie coś niesłychanego! Na to trzebaby być albo bardzo naiwnym, albo bardzo niedelikatnym; owszem, według przyjętych zasad, narzeczeni powinni unikać bliższego poznania, przedstawiać się sobie wzajemnie ile możności w różowem świetle — w jasnych rękawiczkach, w gazach i iluzyach, słowem, jak najzręczniej bawić się swoim kosztem. Panna nie powinna wiedzieć, jakim jest jej narzeczony po za salonem, a mężczyzna nie może wiedzieć, jaką jest panna; bo z chwilą, kiedy on wchodzi, wszystko nastraja się na ton sztuczny, ustawiają się dekoracye, rozdają role i zaczyna się komedya.
Otóż, nim się ta komedya zacznie, t. j. zanim idea mojej narzeczonej stanie się panną, uśmiechniętą, poprawiającą co chwila włosy i suknie, mówiącą po francusku i grającą na fortepianie — pozwalam sobie uważać ją za istotę organiczną, rozumną, mającą pewien charakter, pewien naturalny temperament, pewne wyobrażenia o życiu, o swoich obowiązkach jako obywatelki (niezależnie od tego, czy jest dziedziczką wsi z przyległościami), wreszcie pewne potrzeby moralne i materyalne, o których milczy kodeks salonowy. Z taką istotą — rozumie się — idealną, wyobrażalną tylko, wolno mi przecież rozmawiać szczerze, bez ściągnięcia na siebie zarzutu naiwności lub niedelikatności. Jak Hegel porozumiewał się z ideą bezwzględną, tak ja biorę sobie za towarzyszkę względną ideę mojej narzeczonej — i zaczynam.