Listy do przyszłej narzeczonej (Ochorowicz, 1898)/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Listy do przyszłej narzeczonej |
Pochodzenie | Listy do przyszłej narzeczonej i Listy do cudzej żony |
Wydawca | Saturnin Sikorski |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Mało jest rzeczy, w którebym wierzył tak silnie, jak w to, że się kiedyś ożenię. Bo i dlaczegóż nie miałbym być żonatym? Znałem takich, których kwalifikacye matrymonialne ograniczały się do minimum, a którzy przecież dziś mają żony, dzieci, mamki, piastunki, pantofle haftowane, rachunki od modniarek nieopłacone i wogóle wszystko to, co człowieka żonatego wyróżnia od reszty śmiertelników. Dlaczegóż miałbym być gorszym od innych?
Kwalifikacyj moich wyliczać nie będę, nie chodzi mi bowiem o reklamę. W reszcie to, co piszę, ma pozostać wieczną tajemnicą pomiędzy mną a moją narzeczoną; wierzę zaś, iż mnie nie wyda z sekretu, dla tej prostej przyczyny, że moja przyszła jest dopiero ideą, widmem, sennym obrazem, któremu godzi się zaufać.
Utwory fantazyi mają przedewszystkiem to do siebie, że nam są wierne aż do grobu; mogą się zmieniać i przeistaczać, ale nas nigdy nie opuszczają; co więcej, osładzają nieszczęścia, pocieszają w smutku, dodają siły do pracy, zasłaniają przed okiem naszem czarne punkty przyszłości, słowem, są to nasze dobre duchy, o tyle lepsze od zimnej rozwagi, że jeżeli oszukują, jeśli prowadzą do zawodów, to przynajmniej z góry nie uprzedzają. Ba! nawet wmawiają w nas później i przekonywają bardzo łatwo, że one prowadziły dobrze, tylko myśmy ich głosu nie słuchali. Znów więc zaczynasz wierzyć tym poczciwym duchom i całą biedę zwalasz na widoczny rozstrój świata, na przewrotność ludzką, na fatalny zbieg okoliczności.. Czujesz się sam lekkim i niewinnym, otaczają cię nowe nadzieje — a czegóż więcej do szczęścia potrzeba?...
Tak tedy, choćby się to komu miało niepodobać, wierzę w obrazy mojej fantazyi, kocham je, kocham moją narzeczonę i, na złość wszystkim pozytywistom, będę z nią korespondował aż do...
Oczywiście aż do chwili, kiedy ją poznam naprawdę. Bo któżby był tak odważnym, żeby korespondować szczerze z prawdziwą narzeczoną? Byłoby to wistocie coś niesłychanego! Na to trzebaby być albo bardzo naiwnym, albo bardzo niedelikatnym; owszem, według przyjętych zasad, narzeczeni powinni unikać bliższego poznania, przedstawiać się sobie wzajemnie ile możności w różowem świetle — w jasnych rękawiczkach, w gazach i iluzyach, słowem, jak najzręczniej bawić się swoim kosztem. Panna nie powinna wiedzieć, jakim jest jej narzeczony po za salonem, a mężczyzna nie może wiedzieć, jaką jest panna; bo z chwilą, kiedy on wchodzi, wszystko nastraja się na ton sztuczny, ustawiają się dekoracye, rozdają role i zaczyna się komedya.
Otóż, nim się ta komedya zacznie, t. j. zanim idea mojej narzeczonej stanie się panną, uśmiechniętą, poprawiającą co chwila włosy i suknie, mówiącą po francusku i grającą na fortepianie — pozwalam sobie uważać ją za istotę organiczną, rozumną, mającą pewien charakter, pewien naturalny temperament, pewne wyobrażenia o życiu, o swoich obowiązkach jako obywatelki (niezależnie od tego, czy jest dziedziczką wsi z przyległościami), wreszcie pewne potrzeby moralne i materyalne, o których milczy kodeks salonowy. Z taką istotą — rozumie się — idealną, wyobrażalną tylko, wolno mi przecież rozmawiać szczerze, bez ściągnięcia na siebie zarzutu naiwności lub niedelikatności. Jak Hegel porozumiewał się z ideą bezwzględną, tak ja biorę sobie za towarzyszkę względną ideę mojej narzeczonej — i zaczynam.
Ty masz lat blizko 20, ja niespełna 30; widujemy się dosyć często, nie uciekając jedno od drugiego, a nawet (racz mi wybaczyć tę śmiałość) — szukając się do pewnego stopnia — bardzo więc być może, że się pokochamy wzajemnie. Jest to wprawdzie hypoteza tylko, która przyszłych wyników nie przesądza, ale rozjaśnia obecny stan rzeczy. Człowiek rozważny powinien patrzeć w przyszłość; zastanówmy się więc nad nią, w tem przypuszczeniu, że mogłaby się kiedy stać prawdą.
Kochać się, to znaczy zaślepiać się wzajemnie; patrzmyż, dopóki mamy zdrowe oczy!
Przedewszystkiem oświadczam pani, że nie mam zamiaru przyczyniać się do skarłowacenia rodu ludzkiego, ani też brać na siebie roli domowej szarytki — żona więc moja musi być zdrową. Zanim tedy dalej prowadzić zaczniemy niebezpieczną grę towarzyską, racz mnie pani oświecić, czy nie pijasz czasem octu, czy nie nosisz zbyt ciasnych sznurówek, czy nie wykrzywiasz nóg dwupiętrowemi bucikami, czy nie psujesz twarzy różnemi kremami i pudrami, czy nie czytujesz po nocach romansów, wstając o wpół do dwunastej i t. p? W przeciwnym bowiem razie byłbym zmuszony uważać cię raczej za obiekt patologiczny, niż za pannę na wydaniu. Powtóre, radbym wiedzieć, czy nie czujesz pani wrodzonego wstrętu do zimnej wody? Mam bowiem to dziwne uprzedzenie, że kobiety, które dużo używają perfum i olejków (a któraż tego nie robi?), nie mają zwyczaju myć się porządnie. Jest to zapewne grubiańskie uprzedzenie, ale trudno mi się z niego wyleczyć.
Racz mi pani wybaczyć, że ośmielę się jeszcze zapytać, po trzecie, czy nie masz pani zbyt delikatnych nerwów? Wrażliwość jest zapewne bardzo cennym przymiotem, ale o ile się wyraża w spazmach i fochach, o tyle mniej jest pożądaną w małżeńskiem pożyciu.
Mam nadzieję, że odpowiedź pani wypadnie przychylnie, a w takim razie będziemy mogli przystąpić do dalszych pertraktacyj, nie przerywając naturalnego biegu stosunków.
Racz pani przyjąć zapewnienie najgłębszej bezstronności od chcącego ją poznać towarzysza.
∗
∗ ∗ |
Napisawszy ten list, uczułem ulgę na sumieniu.
Mój Boże! żeby tak mieć naprawdę narzeczonę, a przynajmniej projekt na narzeczonę! Zarazby korespondencya realniejszą przybrała postać. A tak.... napisałem jeden list i jużem się zbił z tropu. Bo i jak tu pisać drugi, nie wiedząc, jakąby była odpowiedź na pierwszy?
Zacząłem stygnąć w zapale; list drugi jakoś się nie kleił... mijały dnie, tygodnie, aż nareszcie...
Był wieczór. Przez okno mojego mieszkania widać było na niebie już tylko dwie czerwone pręgi — resztki zachodu. Nareszcie i te zgasły, miasto ucichło zupełnie, a pokój zaległy ciemności. Tylko dym od fajki, jedynej wiernej towarzyszki kawalerskiego żywota, jaśniał i migotał w promieniu ulicznej latarni, zaglądającej mi natrętnie do okna. Siedziałem zatopiony w fotelu, podziwiając tę grę szarych i niebieskawych kłębów, unoszących się ochoczo, jak porywy młodości, a ginących tak marnie, jak moje matrymonialne zamiary. Zdawało mi się, że kłęby dymu dziś piękniej się układają, niż zwykle. W ulotnem ich życiu było tyle fantazyi, cieniów i kształtów, że mimowoli zacząłem je śledzić oczyma. Jedna smuga powiewna wydała mi się ogonem gazowej sukni balowej, inna — welonem ślubnym, w którego zwojach zaczęły mi się ukazywać blade twarzyczki znajomych mi kobiet. Przesuwały się one zwolna, nie budząc silniejszego zajęcia, gdy wtem płomień latarni drgnął, zwoje dymu splotły eteryczne kółko, niby wstęgę srebrzystą, niby wieniec z muślinu, a w głębi tej mistycznej ramki ujrzałem najwyraźniej dwoje czarnych oczu, wpatrzonych we mnie, palących a łzawych.
Gdzie ja te oczy widziałem?!...
Zacząłem myślą przebiegać wspomnienia, i oto, naraz znalazłem się na ostatnim balu w Resursie, wśród dźwięków orkiestry, na tle barwistych ogonów i czarnych fraków. „Tam ją ujrzałem“ — lecz wcale nie rozkochany, byłbym pozwolił jej przesunąć się bezkarnie po horyzoncie mego życia, gdyby nie zdanie jednego znajomego, który ją nazwał najpiękniejszym kwiatem z tego wieńca wdzięków naturalnych i sztucznych. Od tej chwili zacząłem ją śledzić wzrokiem, a trzeba dodać na moje potępienie, że chętnie z nią tańczyłem, nie zdając sobie jednak sprawy z tego, co czynię. W tej chwili czułem, że mogło się to trafić tylko takiemu safandule, jakim ja się stałem, stroniąc od wszelkich towarzystw kobiecych i towarzysząc moim kuzynkom jedynie z poczucia obowiązkowej grzeczności, od której nie zawsze umiałem się wykręcić. Na dobitek mojego safandulstwa muszę wyznać, że entuzyastyczny wykrzyk znajomego pobudził tylko moje oczy, które bezustannie za nią biegały; ale zamiast większego zbliżenia się, spowodował nawet pewne zażenowanie wobec ponętnej tancerki, którą tymczasem młodzież rozrywała zapamiętale. Prawdopodobnie z tej właśnie przyczyny, że stałem na uboczu, gdy inni dobijali się o nią, zwróciłem na siebie jej uwagę. Kilkakrotnie rzuciła okiem w moją stronę, jak gdyby chciała powiedzieć: czemuż ten niedołęga nie nadskakuje mi tak jak inni? Ale były to spojrzenia dorywcze tylko; tańczyła bez odpoczynku, śmiała się, żartowała, a mnie tymczasem, nie wiedzieć dlaczego, ta jej wesołość gniewać zaczynała. Powiedziałbym nawet, że wcale mnie nie zachwycali młodzieńcy, którzy najwięcej się starali o zyskanie jej względów, niemniej jednak, z lenistwa, czy też z braku odwagi, pozostałem do końca balu na uboczu.
Od tego czasu widywałem ją dosyć często, coraz bowiem słabiej ulegałem naciskowi moich kuzynek i coraz częściej uczuwałem potrzebę towarzystwa.
Lecz teraz znów się zaczęły samotne wieczorne marzenia przy fajce. Karnawał minął; trzeba było odrabiać zaległe roboty literackie i znów uczułem pustkę wkoło siebie. Dopiero w tej chwili, gdy obłoki dymu pierzchły i gdy zacząłem rozważać senne zjawisko czarnych oczu, uczułem jakby ukłucie elektrycznej iskry i, uderzając się w czoło, zawołałem:
— Płochy młodzieńcze! jakże mogłeś tak prędko zapomnieć!...
Prawda! spotkałem ją nawet wczoraj, gdy z matką wracała z kościoła, a w powitaniu jej przyjaznem, choć krótkiem, rozpoznaję teraz cień wyrzutu. I ja mogłem tego nie rozumieć! Nie, tak być dłużej nie może. Gdzie moje kołnierzyki, krawaty, rękawiczki!... Ubieram się i — idę.
Panna przyjęła mnie swobodnie i wesoło, a mama uprzejmie, jak zwykle. Ja, przeciwnie, czułem, że jestem nudnym, byłem jak nieswój, prowadziłem rozmowę zbyt poważnie i urywanie tylko; zdawało mi się bowiem, że wszystko, co mnie otacza, inaczej się dziś przedstawia. Czerwony obrus w białe kwiaty nigdy nie leżał tak krzywo, jak dzisiaj. Wpatrywałem się w jego fałdy, skubałem jego brzegi i czułem nieprzepartą chęć sprostowania jego rogów, tak jak gdybym miał prawo gospodarowania w tym obcym dotychczas dla mnie domu. Gdym spojrzał na lampę, żałowałem, że nie filuje, bo miałbym w tem wielką przyjemność, gdybym mógł przykręcić jej śrubkę; czułem, że byłoby to niejako rozszerzeniem moich atrybucyi w tym domu. Ale lampa paliła się najprzyzwoiciej w świecie, a na stole, zastawionym różnemi przyborami do herbaty, niepodobna było przedsiębrać wspomnionej wyżej poprawki. Wszystko to gniewało jakąś cząstkę mojej duszy; ale najwięcej gniewało mnie to, że mimowoli oglądałem wszystko, co mnie otaczało; zdawało mi się, że powinienem wiedzieć, jaką materyą pokryte są meble i jak są zawieszone firanki. Suknia mojej towarzyszki miała na piersiach dwie ukośne kieszonki, do których co chwila powracało moje spojrzenie. Przypatrywałem im się, mimowolnie przechylając głowę, i to właśnie w chwili, kiedy pytała mnie o wrażenie, jakie zrobiła na mnie primadonna opery, śpiewająca główną rolę w „Aidzie“. Brak związku pomiędzy losem Aidy a ukośną kieszonką z niebieskiemi brzegami był widoczny — i to mnie właśnie gniewało. Żałowałem, że nie było kogoś, coby mnie nieznacznie trącił łokciem w bok, przywołując do porządku moje myśli. Tymczasem rozmowa toczyła się równie machinalnie, jak te moje wewnętrzne dystrakcye i, co gorsza, panna zdawała się zupełnie nie spostrzegać moich dziwacznych myśli, a nawet, ku wielkiemu mojemu zdziwieniu, zdawała się być zupełnie zadowoloną z mojej sztucznej konwencyonalności. Nie mogła nie widzieć, że zwykła moja swoboda w rozmowie uleciała, ale to jej owszem dodawało humoru i życia. Mówiliśmy o balach w karnawale, o odczytach w poście, o nowych powieściach Kraszewskiego, wreszcie — o Serbii i o księżnej Natalii, przyczem we wszystkiem zgadzaliśmy się najzupełniej, i to — najłatwiej w rzeczach najtrudniejszych do zgody. Jestem prawie pewny, że i ona myślała zupełnie o czem innem, prowadząc rozmowę na mocy wprawy, z ożywieniem, które musiało powstawać w łonie ukrytych myśli, a na zewnątrz łączyło się z wyrazami. Wyobrażam sobie, że miny nasze musiały być bardzo podobne do tych, jakie mieli Ignatiew i Salisbury na wstępnej konferencyi stambulskiej...
— Co z tego wszystkiego wyniknie? — pytałem sam siebie, wracając do domu. — Wojna czy pokój, na wspólności interesów oparty?
Po długiem chodzeniu wzdłuż i wszerz moich apartamentów, złożonych z jednego pokoju rzeczywistego i kilkunastu pięter eterycznego gmachu marzeń, postanowiłem przedsięwziąć kroki stanowcze, celem zbadania przeciwnika. Zmęczony chodzeniem, usiadłem przed biórkiem i spostrzegłem na niem „List do przyszłej narzeczonej.“
A gdyby tak, zebrawszy się na odwagę, przenieść urojenie w rzeczywistość?
Odczytałem list, który, rzecz dziwna, zupełnie się nadawał do okoliczności. Spostrzegłem wprawdzie, że to, co uchodziło względem istoty urojonej, raziło w zastosowaniu do prawdziwej panny na wydaniu. List, jeżeli nie był niegrzeczny, to przynajmniej poszanowaniem form towarzyskich nie grzeszył. Ale co mi tam formy! Człowiek myślący powinien być zawsze w zgodzie z sobą i jeśli uznał za właściwe z głębi przekonania pisać to lub owo do idealnego obrazu swojej narzeczonej, to nie powinien nigdy wstydzić się tego samego wobec kobiety, w której przyszłą narzeczonę przeczuwa.
Za chwilę moje postanowienie skrystalizowało się. Przepisałem list i posiałem miejską pocztą.
Zrobiłem pierwszy krok śmiały a ważny: alea jacta est — stało się.
Nie będę opisywał niepokojów, przeplatanych uczuciami ufności, gdyż łatwo je zrozumieć; przez dwa dni byłem nastrojony gorączkowo, robota mi nie szła, a rozrywek szukać nie chciałem. Aż oto trzeciego dnia odbieram list następującej treści:
Jesteś Pan impertynent i spodziewam się, że mnie nadal uwolnisz od swojej korespondencyi.
*
Przyznam się, że odczytawszy ten list, miałem minę niezbyt inteligentną; byłem — jak to mówią — zdekonfiturowany. Gdy jednakże, obracając list na wszystkie strony, przeczytałem go po raz drugi, trzeci i dziesiąty, widnokrąg moich myśli zaczął się wyjaśniać. Zauważyłem naprzód, że list był napisany starannie, czysto i z pewnem wykończeniem. Przywołałem na pamięć wszystkie wiadomości psychologiczne, jakie kiedykolwiek zdobyłem, oraz własne doświadczenie w pożyciu z kobietami — i doszedłem do przekonania, że kobieta, któraby chciała tylko pozbyć się natręta, alboby wcale nie odpisała, alboby odpisała niedbale, z lekceważeniem nietylko w treści, ale i w formie. Tymczasem do mnie, z po za pięknych liter liściku, zaczęła się wychylać uśmiechnięta twarz mojej korespondentki, wcale nie licująca z surową na pozór treścią pisma. Zdawało mi się, że słowa: „jesteś Pan impertynent,“ mogły być napisane tylko z uśmiechem na twarzy. Przytem wyraz Pan przez duże, piękne P, wcale nie zdradzał gwałtownego oburzenia; po trzecie, spodziewała się, że ją uwolnię od mej korespondencyi, ale nie od mej osoby... Wreszcie przypisek „równie bezstronna,“ świadczył najwyraźniej, że nie chce być srogą. O tak! — zawołałem radośnie — to jest tylko napomnienie, to nie jest odprawa! Siadłem i zacząłem pisać.
Wiadomo, że jesteś najpiękniejszą kobietą w Warszawie. Czyżby piękność nie miała być symbolem dobroci? O tak! I gdyby mi przyszło prosić o przebaczenie za krok nierozważny, ręczę, że w niczyjem sercu nie znalazłbym tak wiele wyrozumiałości. Ale tym razem nie myślę do niej się uciekać, nie poczuwam się bowiem do winy. Owszem, to, co uczyniłem, było dziełem długiej rozwagi i — może tylko zbyt wielkiej odwagi. Winienem też dodać, że odwaga ta nie opuściła mnie dotychczas i że postanowiłem przypuścić nowy szturm do... chciałem napisać do serca, ale byłoby to niewłaściwie — owszem, do rozumu Szanownej Pani. Cokolwiek się stanie w przyszłości, nie sądzę, żeby bezstronne rozbieranie konsekwencyi obecnych stosunków miało być impertynencyą. Zbyt wysoko cenię umysł Pani, by wątpić, że to, co powiem rozsądnego, chociażby było nieco dzikiem, nie będzie źle przyjętem; jeżelibym zaś przy tej sposobności i coś nierozsądnego napisał, to mam nadzieję, że Pani raczej błąd mój zbije dowodami, aniżeli moje dobre chęci sumarycznie potępi.
W tej nadziei zaczynam, a raczej — prowadzę rzecz dalej.
Nie raczyłaś mi Pani odpowiedzieć na zapytania co do Jej fizycznej natury; pytania więc te pozostawiam w zawieszeniu i przechodzę do następnych. A naprzód — do kwestyi nieco pokrewnej z pierwszą: piękności fizycznej. Jest ona mniej ważną, niż kwestya zdrowia, ale w stosunkach między obu płciami dotychczas ważniejszą nawet rolę odgrywa.
Młodzi ludzie pobierają się, gdy się sobie podobają wzajemnie. Takim jest normalny proces rzeczy, jeśli wyłączymy z niego to, co jest właściwie anormalnem, chociaż, niestety, zbyt pospolitem, mianowicie — związki dla pieniędzy lub przez próżność. Ale i w tem bezinteresownem podobaniu się cóż głównie wchodzi w rachubę? Czy uznanie dla przymiotów duchowych i cielesnych, dających rękojmię zdrowia? Nie — na to mniej się zważa. Głównym czynnikiem podobania się jest piękność zewnętrzna. Wprawdzie pospolite mniemanie przypisuje przeważnie mężczyznom tylko chęć ubiegania się za pięknością kobiet; te zaś mówią częściej, iż w mężczyźnie piękność niewiele sobie cenią; zdawałoby się to świadczyć za głębszym poglądem kobiet; ale, niestety — tak nie jest. Świadczy to tylko o większej kapryśności w ich estetycznych poglądach. Mężczyźni nierównie częściej zgadzają się w uznaniu za piękna kobiety, niż kobiety względem mężczyzn. Pierwsi w każdem kółku znajomych mają uznane słońca piękności niewieściej, około których krążą jak planety; drugie, przeciwnie, bardzo często obdarzają swemi względami tych, których bynajmniej ogół mężczyzn za pięknych nie uważa. Ręczę, że gdyby się Pani zechciała porozumieć z przyjaciółkami swojemi co do tego, którzy z aktorów znanych są przystojni lub piękni, a którzy nie, z pewnością trudniejby jej to przyszło, aniżeli mnie porozumienie się z przyjaciółmi co do piękności artystek.
Na zasadzie tych i tym podobnych, nieraz powtarzanych spostrzeżeń, śmiem twierdzić, że u mężczyzn, podobnie jak i u kobiet, podobanie się znajduje podstawę głównie w piękności zewnętrznej tylko, ocenianej stosownie do gustu i temperamentu. Jeżeli zaś tak jest, to wcale nie będzie zbytecznem zastanowienie się nad tem, o ile taki stan rzeczy wytrzymuje chłodną krytykę rozumu.
Dla słodko-kwaśnych moralistów (nie grzeszących — głównie dla braku możności grzeszenia) przywiązywanie jakiejkolwiek wagi do piękności zewnętrznej jest bezwarunkowo potępienia godnem. Ale mogę panią zapewnić, że jestem dalekim od tego rodzaju skrupulatności. Dlaczegóżby piękność miała być gorszą od niektórych przymiotów duchowych, np. od delikatności w obejściu, skoro obie te zalety zarówno przyczyniają się do szczęścia małżeńskiego? Kobieta, posiadająca nabytą przez wychowanie delikatność w obejściu, może nam wynagrodzić brak piękności, która całe życie opromienia; ale jakże blado wyglądałyby sceny przedślubnej życzliwości bez tego uroku, jaki daje przymiot wrodzony: piękność zewnętrzna! Nie myślę tu przeczyć, że piękność ta sama przez się niewiele stanowi, ale też nikt jej nie bierze w życiu, w zupełnem oderwaniu od wszelkich innych przymiotów. Tylko w opisach scen powieściowych może być piękność zewnętrzna brana za wyłączną sprężynę miłości. Młodzieniec ujrzał młodą kobietę, wysiadającą z powozu u wrót teatru, i — zakochał się na śmierć... w powieści, rozumie się. W życiu taka koncentracya wrażeń chwilowych przyjemnych, jako przyczyna namiętności, nie trafia się. Pierwszy widok może zrobić bardzo silne wrażenie, ale dopiero później, przy dalszych, powtórzonych stosunkach, po zupełnem rozwinięciu się uczucia, przez fantazyę dopełniającą przypisujemy mu ten skutek cudowny, do którego dał zaledwie pobudkę. A przytem nie należy zapominać o jednej bardzo ważnej okoliczności: że piękność zewnętrzna, taka, która jest w stanie wywołać trwalsze uczucie, nigdy nie działa sama przez się, gdyż nigdy nie jest wrażeniem odosobnionem. Piękność, która „chwyta za serce,“ dlatego posiada tę własność cudowną, że jest symbolem piękności duchowej, że głębokie spojrzenie zdradza głębokość myśli, że uśmiech łagodny znaczy łagodność uczuć, a świeżość lic — świeżość sercowych składników. Nie zapominajmy, że jeśli piękność rysów niekoniecznie idzie w parze z pięknością duszy, to jednak nigdy ta ostatnia (jeżeli wyłączymy chorobliwe, od przypadku zależne zboczenia) nie była obserwowaną bez uznania piękności wyrazu twarzy. A właśnie ten wyraz stanowi to, co ludzie w życiu najczęściej za piękność uważają. Twarze martwe, bez wyrazu, monotonne, zawsze jednako nastrojone, chociażby o rysach klasycznych, nigdy nie wywołają silniejszego nad chwilowe uczucie. Ono tam tylko powstać może, gdzie ulegający wrażeniom powierzchownej piękności po za nią odczuwa piękność wewnętrzną, jako treść symbolu.
Nie rzucajmy więc kamieniem potępienia na tych, którzy piękności szukają. Trzebaby wyrwać z serca ludzkiego wszelkie estetyczne skłonności, ażeby w niem zatrzeć to naturalne, od wieków przekazane i, chcemy wierzyć, coraz to podnioślejsze upodobanie. Gdyby mi więc narzeczona moja wymawiać chciała, że ją kocham dla piękności tylko, odpowiedziałbym jej: wynajdź odpowiedniejszy symbol dla piękności duszy, a zrzeknę się tamtego.
Lecz jest tu jeszcze inne niebezpieczeństwo, któremu rozum zapobiedz powinien. Piękność obojętnieje. Jest ona tem dla upodobań estetycznych, czem smaczna potrawa dla podniebienia. Najpiękniejsza melodya, przez cały dzień powtarzana, stanie się nieznośną. Czy to samo niebezpieczeństwo grozi i piękności? Tak wielkie nie — ale zawsze grozi. Nie jest ono tak wielkie, ponieważ piękność twarzy nie jest wrażeniem oddzielnem; nie jest tak prostą kombinacyą wrażeń, jak melodya, lecz, co najmniej, tak złożoną, jak piękność poematu. Tu większa rozmaitość wyrazów, niż tam tonów, a o ileż jeszcze większa rozmaitość treści wewnętrznej! Słowackiego „W Szwajcaryi“ czytać można i dziesięć razy, coraz nowe odkrywając piękności. Taką tajemnicę odświeżania się, w wyższym jeszcze stopniu, posiada piękność twarzy, gdy jest symbolem duszy. Zmiana myśli i uczuć, coraz to głębszych, coraz to podnioślejszych, coraz to doskonalszych, może w niej odkrywać coraz to piękniejsze uroki i ponęty. Lecz niebezpieczeństwo istnieje przecież, ponieważ taki rozwój, takie urozmaicenie, ograniczone jest niedoskonałością i opornością naszej ludzkiej natury, która wyrywa się tylko ku kresom ideału, nie mogąc ich nigdy doścignąć. Młodzi ludzie, którzy się chcą pobrać, ponieważ się sobie podobają, winni dobrze rozważyć tę okoliczność. Piękność, działając przez wyobraźnię, stępi z czasem swe strzały. Najpiękniejsza twarz, stawszy się codzienną, stanie się powszednią, i w sercu mogą odżyć dawne skłonności pod wpływem nowej, świeżej twarzyczki. Cóż wtedy? — Czy obowiązek ma walczyć z upodobaniem? Smutny to ratunek! I przyznam się pani, że gdybym, będąc żoną, taką ostateczność w mężu moim przewidział, kto wie, czybym nie wolał prosić go o nierobienie sobie przymusu. Obowiązek!... śliczne to słowo — ale wtedy tylko, gdy się jego ciężaru nie czuje.
Jakże więc zaradzić możliwym następstwom znudzenia się piękności?
W tem miejscu muszę Panią nauczyć jednej rzeczy, którą umiesz lepiej odemnie, tylko zapewne sama o tem nie wiesz. Robi się to tak. Dzieli się wszystkie możliwe, teraźniejsze i przyszłe uroki piękności fizycznej, połączonej z duchową, na tyle cząstek, ile chwil życia mamy przebyć z sobą. Stosownie do uposażenia naturalnego i tego, które dało wychowanie, wielkość cząstek będzie różna, lecz nigdy nie jest tak źle, aby przy starannem zebraniu zasobów, pierwszy zapas nie wystarczył na pierwszy rok pożycia małżeńskiego. Trzeba tylko o tem pamiętać (co kobiety o szlachetniejszej organizacyi wiedzą doskonale, albo raczej co spełniają instynktownie), że rozdzielanie uroków powinno być homeopatyczne, że powinno się najściślej stosować do okoliczności, że nigdy z góry nie należy szafować niemi zbyt hojnie, nigdy nawet tyle, ileby tego sam małżonek pragnął; zawsze... choćby o ⅟100 mniej. — Będzie się gniewał, powiesz Pani, będzie wymawiał obojętność?
— A niech się gniewa, niech wymawia. Takie gniewy kończą się prędko, a prędzej jeszcze skończyłaby się rozkosz, gdyby jej było za wiele. Zresztą, gdy chwila jest groźną, wolno żonie powiększyć dozę oznak miłości, powiększyć tak, żeby różnica pomiędzy ich pragnieniami wynosiła już nie jedną setną, ale tylko jedną tysiączną.
— Lecz zkąd wziąć zasobu na dalsze lata? — zapytasz Pani może z filuternym uśmiechem niewiadomości.
— Rok drugi, przy zwykłej kolei rzeczy, powinien nietylko sam dla siebie wystarczyć, ale jeszcze i innym coś w spadku pozostawić. Żona, zyskawszy pomoc w dziecięciu, dwa razy silniej przywiązać męża potrafi, niż samym urokiem własnej piękności. Zresztą, na dalsze lata powinna ona i na innej drodze gromadzić zasoby uroków, które nietylko dawnych nie zatrą, ale jeszcze wzmocnić je potrafią. Tą inną drogą jest praca nad ulepszeniem własnego charakteru. Piękność zewnętrzna z natury rzeczy zacierać się musi; lecz skoro, jak widzieliśmy, jest ona, dla prawdziwie kochającego, tylko symbolem piękności wewnętrznej, treść więc jej zmienić się nie powinna i nie zmieni się, jeśli tylko wraz z zacieraniem się symbolu, który dała natura, powstawać będą inne, doskonalsze jej objawy, jakie daje sztuka — nie ta, która każe przedrzeźniać świeżość młodości, przy pomocy materyałów kosmetycznych, ale ta, która prawdziwie doskonali — sztuka własnego kształcenia się. Ażeby do niej znaleźć siłę, potrzeba na to tak potężnego motoru, jakim jest szczera, głęboka miłość. Ona jedna zdolna jest zmusić najkapryśniejszą kobietę do ustępstw, najleniwszą — do pracy, najpróżniejszą — do poważnego i rozsądnego działania. Ale mając tak potężną broń w ręku, jakże często zapominamy z niej korzystać, jakże często najbardziej urocze miesiące małżeńskiego pożycia pozostają bez śladu, gdy się je za cel, nie zaś za środek uważa! Wziąć je za cel małżeństwa, znaczy zatruć sobie dalsze pożycie; wziąć je za środek, znaczy zapewnić sobie trwałe szczęście. Jeżeli nie zawsze się tak dzieje, czyjaż wina: męża, czy żony? — obojga; mąż bowiem powinien był korzystać z niepowrotnej chwili i użyć miłości żony do wyrobienia w niej tych przymiotów charakteru, które uważa za warunek szczęścia w dozgonnej swojej towarzyszce; żona zaś powinna była już pierwej, jako posiadająca stosunkowo większy wpływ na narzeczonego, niż on na nią, dążyć do wytworzenia tej harmonii, tego zobopólnego ulepszenia charakterów, bez którego szczęście będzie chwilą tylko.
A teraz pozwól mi Pani na zakończenie wypowiedzieć parę uwag o piękności męzkiej. Wiadomo, że najwrażliwsze na nią są panny piętnastoletnie i sięgające trzydziestki a zapominające o dzieciach, mężatki. Pierwsze — dlatego, że nie wiele więcej widzą w mężczyźnie, drugie — dlatego, że często nie chcą widzieć nic więcej; ale u pierwszych jest to objawem naturalnym, u drugich — chorobliwym. Młoda panienka musi przejść epokę, w której ze wszystkiego żartować gotowa, w której jednych kawalerów „nienawidzi,“ drugich w cichości serca „ubóstwia;“ motorem zaś tych wrażeń, przy stosunkach pospolicie praktykowanych, może być tylko powierzchowność. „Kocha się“ więc w aktorach, śpiewakach, lekarzach, wojskowych i artystach, których zaledwie kilka razy widziała, ale których wąsy, broda lub faworyty magnetyczny pociąg na nią wywierają; miesza się, gdy kto wspomni o przedmiocie jej cichych westchnień i, na podstawie powieściowych wiadomości, gotowa jest uwierzyć, że się kocha naprawdę. Niektórzy nazywają to pierwszą miłością, ale jest to właściwie dopiero uwertura do pierwszej miłości, w której motywy całej sztuki, mającej być w przyszłości odegraną, plączą się w idealnie chaotyczną całość. Panny, głębszą umysłowością obdarzone, przechodzą zwykle w stadyum, które się charakteryzuje powagą i rzewnością usposobienia, o ile tamto przeważnie wyrażało się w śmiechach, żartach, przyjacielskich zwierzeniach i krótkotrwałych westchnieniach. W tym drugim okresie nietyle już sam a piękność, ile raczej sposób obejścia mężczyzny imponuje. Serce, które gwałtem chce kochać, wierzy pochlebnym słówkom, wierzy w trwałość gwałtownie gorących wyznań, w ubóstwiające apostrofy, najczęściej nieortograficznie pisane, i w przeciągłe spojrzenia, przeszywające aż do głębi. Panna staje się w domu milczącą, poważną, często zamyka oczy, aby w myśli ujrzeć obraz ubóstwianego Apollina, chowa zwiędłe listki przyniesionej przez niego róży; jest przekonaną, że umrze, jeśli rodzice na związek nie pozwolą, śnią się jej trumny obok ślubnych sukni, traci apetyt, staje się szorstką względem starszych i często wzdycha do klasztoru. Takiemi są bohaterki romansów, pisanych przez bardzo młodych autorów, jest to rzeczywiście pierwsza miłość — miłość barwista jak skrzydła motyla i jak one krucha; a przecież nie było na świecie kobiety, którejby się ta pierwsza miłość nie wydawała najtrwalszą i najsilniejszą!
— Cóż dalej? — zapytasz Pani.
— Dalej... loterya miłości rozgrywa się dwojako. Albo to samo uczucie, na wrażeniach powierzchownych oparte, staje się głębszem i spokojniejszem przy bliższem poznaniu tej samej osoby, i wtedy z uroczemi złudzeniami młodocianego serca łączą się trwalsze upodobania dojrzałego wieku — albo też po mniejszym lub większym zawodzie, uczucie przenosi się na inną osobę, przybierając również poważniejszy i głębszy charakter. W obu tych razach piękność mężczyzny schodzi na plan drugi: albo w tem znaczeniu, że kobieta wybiera tego, któremu dopiero jej uczucia miłości, szacunku i przyjaźni piękność w jej oczach nadają — albo też, że poprostu, nie uważając nawet ulubieńca za pięknego, kocha w nim wyraz godności męzkiej, delikatności obejścia, serdecznego przywiązania i czysto osobistych przymiotów moralnych, w których czuje zapewnienie swego szczęścia, chociażby nawet wielu innych za nierównie piękniejszych uważała. To już jest kwestya usposobienia. Jedna nazwie pięknym ulubieńca dlatego, że go kocha; inna dlatego właśnie że kocha, wcale tej kwestyi rozbierać nie będzie — ona patrzy na niego zupełnie innemi oczami i dlatego nawet nie uważa za właściwe porównywać go z innymi. Gdyby ją zapytano, którego z dwóch młodych mężczyzn uważa za piękniejszego, powiedziałaby: ten jest ładny, a tego kocham. A czy wiesz Pani, że wcale z tego nie wynika, iż ten drugi jest mniej przystojnym? Miłość bowiem — to wszechstronna czarodziejka; ona umie zarówno brzydkie rysy upiększyć, jak i piękne na inne, nieokreślone przerobić, które wówczas przestają już być pięknemi lub brzydkiemi, a stają się tylko... kochanemi.
Jednakże... jest i tu owo nieszczęsne „jednakże.“ Twarz, przez większość uznawana za piękną, jak i ta, którą miłość piękną uczyniła, jak i ta wreszcie, którą taż miłość z pod zwykłego kryteryum piękności usunęła — może znużyć, może się nawet stać nienawistną, jeśli nie będzie między małżonkami tego nieprzerwanego stosowania się do siebie, tego bezustannego kształcenia się pod wzajemnym wpływem, o którem wspominałem, a które powierzchowne wrażenia urozmaica, i to zupełnie niezależnie od tego, czy mężczyzna był istotnie pięknym, czy tylko miłość pięknym mu być kazała. Powiedziałbym nawet, że w tym drugim razie gwarancye miłości są silniejsze, bo się opierają na samem uczuciu, nie zaś uczucie na wrażeniach powierzchownych. Ale w jednym i drugim przypadku, ponieważ kobieta sama najczęściej nie czuje tej różnicy, dobrze więc rozważyć powinna, czy czasem powierzchowność narzeczonego nie znuży jej kiedyś, czy nie odżyją nanowo dawne marzenia o pięknych bohaterach salonowych, których sam widok chwilowo lub dłużej upaja.
Chciałbym wiedzieć, co pani sądzisz o tych moich pokornych uwagach, i w tym celu, jako niepoprawny grzesznik, przesyłam Jej powyższą pogadankę, z nadzieją lepszego niż pierwej skutku.
**
Ku wielkiej mojej radości, przeciwniczka moja tym razem nie kazała długo czekać na odpowiedź. List przyszedł we dwa dni — podobnie jak pierwszy starannie zaadresowany, w ozdobnej kopercie, z uważnie wyciśniętą pieczątką, ale właśnie ta pieczątka, której na pierwszym liście nie było, zaczęła mnie niepokoić. Przez chwilę obracałem list w palcach, bojąc się rozedrzeć kopertę, pod którą ukrywał się jeden tylko arkusik, zapewne nie więcej od pierwszego zawierający... Żeby tylko nie dwa wiersze, owe przerażająco krótkie dwa wiersze!...
I w tej chwili uczułem, że ów lekki ton, poważny spokój i mniemana obiektywność, jakiemi nacechowałem moją nieproszoną korespondencyę, były tylko wysiłkiem woli wobec budzącego się uczucia...
Otworzyłem kopertę — i, o radości! było w niej więcej niż dwa wiersze. List zawierał co następuje:
Nie przyznajesz się Pan do poprawy, a jednak jest ona widoczną — list bowiem drugi jest już napisany, jak się należy i pozwala mi zgodzić się na odbieranie dalszych, z jednym tylko warunkiem: oto musisz Pan zezwolić na pokazywanie ich mojej Mamie. Co zaś do mego zdania o pańskich uwagach, to przedewszystkiem czuję się w obowiązku nadmienić, że nie jestem najpiękniejszą kobietą w Warszawie i że człowiek rozumny nie powinien się uciekać do komplementów, jeżeli chce zasłużyć na zaufanie. Mam nadzieję, że innych uwag zechcesz pan osobiście wysłuchać.
*
— Twarda panna — pomyślałem sobie — niby to głaska, a tymczasem zimną wodą oblewa; grozi mamą, a jednak przyciąga. One wszystkie takie.
Ale wypowiedziawszy to zdanie, uczułem coś w rodzaju wyrzutów sumienia... Nie, ona nie jest taką, jak wszystkie... Po pierwsze, jakże mało kobiet zdobywa się na taką treściwość; gotów byłem uznać wszelkie przymioty w kobietach, ale tego jednego nie spotkałem dotychczas; już to, między nami mówiąc, taka naturalna łatwość wysłowienia się i wypisania, jaką one posiadają, rzadko nam się dostaje w udziale; ale też biada ci, nierozważny literacie, jeśli z takim wymownym okazem wdasz się w towarzyską dysputę: zasypie cię wyrazami i żywcem zakopie, zanim się zdołasz zoryentować w sytuacyi. Pytasz się, w nadziei, że otrzymasz odpowiedź tylko, a tymczasem musisz wysłuchać całej prelekcyi, przypominającej i „Listy z podróży“ Kremera i powieści pani Ilnickiej. Ściskasz to wszystko razem i ostatecznie nie wiesz, o co chodzi. Tem gorzej dla ciebie, jeśli jesteś profesorem szkoły żeńskiej i musisz poprawiać wodnisto-poetyczne elukubracye dorastających panien, na temat „piękności w naturze“ lub „powołania kobiety.“ Ale biada ci potrzykroć, jeśliś został redaktorem pisma! Całe fury rymowanych i nierymowanych deklamacyj, okrutnie rzewnych, kropkami i wykrzyknikami przepełnionych powieści, artykułów tłómaczonych i oryginalnych, treści moralno-kaznodziejsko-filozoficznej, o posłannictwie, o poświęceniu, o wychowaniu, o muzyce i estetyce, zasypią twoje biurko, a wszystko to musisz przejrzeć do jutra i wydrukować w najbliższym numerze, bo pełnoletnia i bardzo wymowna panna X. ma ci dać na drugi numer coś nowego, równie będącego „na czasie“ i równie obfitego w piękne zwroty, jak ubogiego w treść rzeczywistą.
Moja korespondentka widocznie innego jest pokroju. Pisze krótko, a rąbie aż miło. Co więcej, zauważyłem, że nie używa nad miarę wykrzykników i kresek, a natomiast wierzy w przecinki. Młoda panna, która nie lubi komplementów i wierzy w przecinki! Takiej dotychczas nie znałem.
Jedna tylko rzecz nie podobała mi się w liście. Ta mama przyzywana do pomocy, czy też dla bezpieczeństwa, wcale mi nie trafiała do przekonania. Cierpiałem na myśl, że mogła czytać mój list pierwszy. Jak też można było wypisywać takie rzeczy pannie, do której się niema najmniejszego prawa! Ale stało się — skrupuły przyszły po niewczasie. Wszystko to jednak, połączone z konfuzyą za niewczesny komplement, o tyle zbiło mnie z tropu, że postanowiłem nie pójść, mimo zaproszenia, i poprzestać na przesłaniu trzeciego listu, nie dając poznać zmieszania.
Serdecznie dziękuję za pozwolenie i nie mam nic przeciw życzeniu Pani. Prowadząc zaś dalej moje pogadanki, ośmielam się zająć Jej uwagę kwestyą stosunków między małżonkami, czyli wspólnego ich pożycia — chciałbym bowiem, ażebyś Pani znała moje w tym względzie zapatrywania.
Kolega mój od polityki ma zwyczaj zaczynać ważniejsze swoje artykuły w ten sposób: „Są chwile w życiu pojedynczych jednostek, zarówno jak i całych społeczeństw“... Zacznę i ja podobnie, chociaż nie będę tu rozstrzygał losu narodów, ani dawał rad Bismarkowi. Chodzi mi poprostu o tę chwilę w życiu jednostki, kiedy po raz pierwszy uczuwa, że jest właściwie połową tylko i że potrzebuje znieść mianownik przez pomnożenie licznika. Otóż ta właśnie operacya jest kwestyą nielada, gdy chodzi o życie, nie o cyfry — o treść, nie o formę. Chciałbym Pani wyjaśnić, jak mnie się ona przedstawia w swojej idealnej postaci.
Małżeństwo jest stowarzyszeniem różnych sił do wspólnych celów.
Mężczyzna przedstawia siłę uzdolnienia i pracy, odnoszących się przeważnie do stosunków pozadomowych. Kobieta zaś — siłę uzdolnienia i pracy, odnoszących się przeważnie do stosunków domowych.
Cele wspólne są samolubnej i towarzyskiej natury. Pierwsze polegają na powiększeniu sumy wrażeń przyjemnych, szlachetnej treści, a tem samem na podniesieniu szczęścia osobistego; drugie — na łatwiejszem i wszechstronniejszem spełnianiu obowiązków narodowych i ogólno-ludzkich, będących zadaniem jednostki, żyjącej w społeczeństwie.
Nareszcie warunkami do osiągnięcia tych celów przez siły skojarzone są:
1) Zdrowie,
2) Środki utrzymania,
3) Harmonia duchowa.
O pierwszym z tych warunków wspomniałem już, mówiąc o narzeczonych. Jest on dziś tak mało branym w rachubę, jak niegdyś harmonia duchowa, gdy prawie wyłącznem jej poręczeniem było obowiązkowe posłuszeństwo żony względem męża. Dziś, kiedy ściślej uznajemy zależność duszy od ciała, kiedy rozwój hygieny dał nam w ręce środki zapobiegania chorobom, dziś, kiedy tyle się prawi o fizyologii, wartoby też więcej zwracać uwagi na ten podstawowy warunek małżeńskiego szczęścia. Nie mogę tu wdawać się w niektóre szczegóły, ale dość wspomnieć, jak wiele istnieje małżeństw, w których kobieta, pełna zrazu miłości dla oblubieńca, dotkniętego chroniczną, choć z pozoru niewidzialną chorobą, w lat parę z nienawiścią opuścić go musiała, albo też wlec wstrętne kajdany wspólnego pożycia, udając twarz wesołą przed ludźmi. Sądzę, że bezwarunkowo prawo powinno rozciągnąć dozór nad zawierającemi się małżeństwami i, podobnie jak nie wolno jest zabijać lub zniesławiać, tak niechże też zakazane będzie lekkomyślne zatruwanie życia nieświadomej istoty, krzewienie kalek i gangrenowanie społeczeństwa. Tam, gdzie dziś powołany jest ksiądz tylko, powinien być powołany obowiązkowo i lekarz, bo wtedy będzie można zapobiedz przynajmniej tym faktom, w których najmniej przenikliwy lekarz może przewidzieć tylko szereg nieszczęść i udręczeń.
Z drugiej strony należałoby oświecać młode panny i skłaniać do poważniejszego patrzenia w przyszłość. Serce ich przecież odczuwa przyszłą boleść matki nad łóżeczkiem lub trumną dziecięcia; a czy mogłyby lekkomyślnie psuć własne zdrowie nierozsądnem krępowaniem i wyniszczaniem ciała dla względów mody, gdyby wiedziały, iż z tych małych przyczyn, z tych drobnych wykroczeń przeciw prawom rozwoju i hygieny składają się potem: choroba matki, śmierć dziecka, lub choćby tylko kwasy domowe? Czyż mogłaby panna, idąc na bal, sprzeczać się z matką o to, czy wziąć mniej estetyczne a ciepłe, czy też lekkie i gustowne, ale niedostateczne okrycie na odsłonięte piersi lub cienkim trzewiczkiem pokryte nogi — gdyby wiedziała, że tu chodzi o wybór pomiędzy powierzchownym i chwilowym wdziękiem, którego może nikt nie zauważy, a przyszłem jej szczęściem?
Pojmuję to doskonale, że miłość, ta wszechpotężna czarodziejka, może wszystko osłodzić, nawet wieczną chorobę, nawet nędzę; ale czyż istota rozsądna powinna narażać się samowolnie na utratę tych warunków, które w znacznej mierze o szczęściu stanowią?
Przechodzę do drugiej kwestyi: majątku. Nie rozumiem przez niego kapitałów męża lub żony, które mogą być większe, mniejsze lub prawie żadne, stanowiąc tylko o większej lub mniejszej stopie życia, ale raczej te środki przeciętne, niezbędne, bez których w pożyciu małżeńskiem miejsce spokoju i pogody zajęłaby troska i udręczenie. W tym względzie jestem równie przeciwnym nierozważnym zobowiązaniom, jak w kwestyi zdrowia. Rozumiem, iż majątek sam przez się nie stanowi szczęścia; rozumiem, że trudno jest ręczyć za przyszłość i że największa przezorność nie może nieraz zapobiedz kłopotom, które zresztą, jeżeli są wyjątkowe lub niezbyt doniosłe, potęgują tylko serdeczną ścisłość duchowego stosunku pomiędzy żoną a mężem; ale chodzi mi o to, ażeby łączenie się ludzi, nie posiadających żadnych uzdolnień praktycznych, chlebodajnych, uważane było za równie występne, jak łączenie się osób chorowitych, z góry skazanych na mizerną, szpitalną wegetacyę.
Nie słyszałem też, by w krajach, gdzie istnieją ograniczenia prawne dla osób, nie posiadających dostatecznego utrzymania, ograniczenia te uważane były za niestosowne, za despotyczne krępowanie życzeń jednostkowych życzeniami państwa. Sądzę jednak, że tu chodzi nietylko i nie tyle nawet o wysokość dochodów w danej chwili, ile raczej o uzdolnienie do zdobycia ich — że więc ograniczenia nie powinny polegać na martwem sprawdzeniu lub poręczeniu takiego a takiego dochodu, lecz na uznaniu, które zresztą bez osobnych egzaminów małżeńskich osiągnąć można — na uznaniu możności pracy produkcyjnej w jakimkolwiek zawodzie. Ja na przykład, marny literat, czułbym się pokrzywdzonym, gdyby mi prawo odmówiło ślubu na tej zasadzie, iż nie mam żadnego stałego dochodu. Nie należąc bowiem do żadnego pisma wyłącznie, nie mam stałej pensyi, ani stałej roboty, lecz piszę i drukuję, kiedy mi się podoba, biorąc mniej lub więcej od wiersza, co mi przynosi w jednym miesiącu 25 rs., a w drugim 250 rs. Jeżeli się ożenię, będę pracował więcej, przyjmę jakieś stałe zobowiązania, ale co komu do tego, że dziś nie mam stałego utrzymania, skoro mogę złożyć dowody możności pracy i możności zarobku? Gdyby prawo nie oparło się na tej zasadzie, niejeden z głośnych powieściopisarzy, który w życiu swojem tyle małżeństw skojarzył na papierze, dlatego tylko, że nie jest jakimś referentem, sekretarzem lub czemś podobnem, nie mógłby zawrzeć rzeczywistego ślubu ze swą ukochaną, która pewno dostarczyła mu niejednego motywu i niejednego rysu do powieści, a tem samem była zarazem jednem ze źródeł jego dochodu. Nie, takim barbarzyńcą nie jestem. Niechaj ludzie klepią biedę, kiedy chcą, niech jej tylko nie klepią z konieczności, choćby nie chcieli. Prawodawca od tego ma rozum, a ludzie od tego mają prawodawcę, ażeby nieraz mogli nie mieć rozumu, a jednak nie mogli popełnić głupstwa.
Co zaś do utrzymania po zawarciu małżeństwa, to środkiem jego powinna być zarówno praca męża, jak żony. Nie mówię tego w tem znaczeniu, ażeby żona miała koniecznie pracować po za domem, gdyż, jak wspomniałem, siły są różne — a wewnętrzna praca żony, wyrażająca się w gospodarności, porządku, dobrobycie domowym, równie jest niezbędną, jak praca męża. Uważając małżeństwo jako spółkę, częścią ekonomicznej, chociaż przeważnie duchowej natury, muszę żądać wspólnej pracy, to znaczy — odpowiedniego jej podziału. Jeśli mi Pani na to odpowiesz, że żądanie to nie może dotyczyć wszystkich, ponieważ w małżeństwach majętnych kobieta nie potrzebuje się sama zajmować domem, to ja ze swej strony ośmielę się zaprzeczyć temu. W gospodarstwie ubogiem, a więc małem, żona pracuje sama — w gospodarstwie zamożnem, a więc większem, może i musi się wyręczać innymi, ale bynajmniej nie przestaje również zajmować się domem; o ile bowiem zmniejsza się różnorodność pracy ręcznej, o tyle zwiększa się zakres pracy nadzorczej. Tylko więc rodzaj zajęcia z bardziej ręcznego staje się umysłowym. Nie uwierzę też nigdy, ażeby żona, czy to średniego, czy zamożnego małżeństwa, która ma dosyć czasu na codzienne wizyty, bale i koncerta, była dobrą żoną. Niech sobie kto mówi, co chce — dobra żona przedewszystkiem czuwa sama nad wspólnym domem, a na to potrzeba czasu, bo to jest praca tak dobrze, jak naczelnika w biurze, albo inżyniera na kolei. Nie ubliżyłoby jej też wcale, gdyby przytem posiadała jakąś umiejętność praktyczną, któraby bez uszczerbku dla zajęć domowych mogła być rozrywką, a w potrzebie i źródłem zarobku.
W kwestyi majątkowej jestem za zupełnem oddzieleniem kapitałów żony i męża. Ponieważ jednak małżeństwo jest spółką, wolno obojgu częściowo i za wspólną zgodą używać własnych funduszów na cele, wymagające większego nakładu, ale stałem źródłem utrzymania powinien być tylko dochód męża i procent od kapitału żony. W ten tylko sposób może być ta ostatnia zabezpieczona od nędzy, gdy mąż wskutek nieprzewidzianych okoliczności, albo wskutek zagalopowania się w przedsiębiorstwach, nieraz bez żadnej złej woli, straci wszystko. Ograniczanie się więc rozsądne w użyciu posagu przez męża, jest konieczne, i za takie też uznane być powinno przez prawo zwyczajowe. Gdyby było powszechnem, nie byłoby przedewszystkiem tylu małżeństw dla pieniędzy tylko, na czem się kobiety zwykle za późno dopiero poznają — i nie byłoby tylu bankructw strasznych, jedynie przez nierozważne użycie posagu spowodowanych. Smutna to już bardzo okoliczność, jeżeli mąż potrzebuje obdłużać kapitały żony, żądając jej poręczenia lub pieniędzy — można ją tolerować, o ile w danej chwili stanowi jedynie ratunek, ale trzeba jej unikać zawczasu przez rozważny rozkład wydatków.
Cóż powiedzieć, jeśli już nie mąż, który, utrzymując dom, prędzejby mógł być usprawiedliwionym, ale żona, zamiast oszczędzać i strzedz wspólnego dobytku, marnuje grosz ciężko zapracowany na ogoniaste jedwabie, broszki, koronki i koki; kiedy miłości męża używa nie na ulepszenie jego charakteru, lecz na wyzyskanie stron słabych? Lecz przedmiot to oklepany, a przytem trąci kazalnicą — dajmy mu pokój.
Chciałbym tylko poruszyć tu jeden punkt, od którego, zdaniem mojem, zależy w znacznym stopniu szczęście małżeńskie, a który zarazem rzuciłby światło i na kwestye zbytków w małżeństwie. Głównie obwiniamy o nie kobiety. Czy słusznie? Nie sądzę. Pominąwszy owe, potępienia godne, wybryki bezmyślnych kobiet, większość ich w części tylko jest winną. Rozważmy bowiem, dlaczego kobieta tak często nie czuje występności swego marnotrawstwa?
Niepodobna jest być oszczędnym, nie znając wartości pieniędzy. A panny nasze czy ją znają? Czy nie jest pospolitem, że panna dorosła w domu nie ma żadnych swoich, przez siebie w jakikolwiekbądź sposób zarobionych pieniędzy, że wszystko dla niej sprawiają rodzice, że tylko oni za wszystko płacą i o wszystkiem pamiętają? Zkądże, pytam się tedy, panna, nie mająca najmniejszego pojęcia o dochodach ojca, o wydatkach rodziców, nienauczona praktycznie, doświadczalnie, jak i wiele potrzeba pracować, ażeby mieć sto rubli — zkąd panna taka może mieć poczucie rządności i oszczędności? Ona w takiej szkole uczy się tylko jednej rzeczy: wypraszania sobie nowych sprawunków przymileniem i pieszczotami — a czyż można jej brać za złe, że nie czując wewnętrznie, doświadczalnie wartości pieniędzy, chce sobie uprzyjemnić życie w sposób, jaki uważa za najlepszy?
A teraz zobaczmy, jaka jest różnica tam, gdzie panna rozsądnie jest wychowaną. Oto przedewszystkiem z chwilą, gdy zaczyna dojrzewać, nie uważają jej wyłącznie za kosztowny okaz panny na wydaniu, za lalkę z wystawy sklepowej, lecz za przyszłą gospodynię, żonę, matkę i obywatelkę. Pozwalają jej wiedzieć o wszystkich pożytecznych dla niej szczegółach, dotyczących majątkowego stanu rodziców; dziewczęciu to pochlebia i budzi szlachetną dojrzałość poglądów. Matka wspólnie z córką dzieli kłopoty zarządu, obznajmia ją z tem, ile co kosztuje i jak można oszczędnie, a jednak porządnie gospodarować, — uczy ją doświadczeniem, jak za te oszczędzone pieniądze z funduszów, danych na dom przez ojca, można zapewnić sobie przyjemne rozrywki, nowe ubranie, wycieczkę letnią lub dobry uczynek. Młoda panna, uczona przez wiele lat, poznaje sama ważność tej nauki, ponieważ pozwalają jej uczyć młodsze rodzeństwo lub nawet obce dzieci, raz dla własnego ćwiczenia się w naukach, w muzyce lub językach, a powtóre, ażeby jej udzielić tej zapłaty, którąby obcy wzięli, a której wartość będzie wtedy umiała ocenić. Wreszcie uczą ją tych umiejętności praktycznych, które kobiecie są bardzo potrzebne, jak np. kroju i szycia bielizny i sukien. Panna, która sama sobie umie skroić i uszyć suknię, chociażby tego później nie czyniła, potrafi ocenić, że szkoda jest przepłacać za to, co samej bez utrudzenia zrobić można, potrafi przynajmniej uznać zbytek w sprawianiu modnych fatałaszków.
Byłoby to wręcz przeciwne wszelkim prawom umysłowej natury ludzkiej, gdyby panna w ten sposób wychowana miała stać się żoną marnotrawną.
Ale może kto zarzucić, że skoro nam tu chodzi o pożycie między małżonkami, to nie na miejscu jest dawać rady pedagogiczne: jak obecna żona miała być wychowaną, gdy była panną?
Przyjmuję ten zarzut i zaraz z niego skorzystam.
Dla mnie małżeństwo jest także szkołą życia, w której uczniami i nauczycielami zarazem są młodzi małżonkowie. Jeżeli mąż chce, ażeby żona, nieprzyzwyczajona w domu rodzicielskim do oszczędności, stała się oszczędną i gospodarną, to powinien ją tego nauczyć.
— Czy może ma jej dawać lekcye buchhalteryi i czytywać dzieła Smilesa? — zapytasz Pani.
— Nie byłoby w tem nic złego, ale to nie jest środek zasadniczy. Teorya oszczędności będzie zawsze tylko teoryą, a umiejętność buchhalteryi będzie tylko umiejętnością — ani jedna, ani druga nie wytworzą poczucia potrzeby i korzyści rządności. Dla wywołania czynów świadomych potrzeba uczuć, na własnem doświadczeniu opartych; kobieta, której nie uczono w życiu obserwować i wnioskować porządnie, która w życiu nie czuła błędów pedagogiki — nie skorzysta nic z przeczytania najlepszych podręczników pedagogicznych. Tak samo i w tej kwestyi. Jest zaś rzeczą dość powszechnie przyjętą, że mąż daje tylko na utrzymanie domu, ale bynajmniej nie wtajemnicza żony we wszystkie źródła swoich dochodów, w stan swego majątku i w swoje przedsiębiorstwa. Byłoby to nieraz zbytecznem w szczegółach, ale jest koniecznem w ogólnych zarysach. Ktokolwiek w ten sposób obudzi poczucie wspólności w sercu kochającej żony, może być pewnym, że nietylko ją ochroni od bezmyślnych zachceń zbytkowych, ale, co więcej, sam zyska prawdziwie serdeczny dozór nad swemi nierozważnemi projektami. Żona więc bezwarunkowo powinna znać majątkowy stan męża i być we wszystkiem duchowym spólnikiem jego przedsięwzięć i postanowień. Tylko w ten sposób trafia się do serca i do rozumu, a wtedy wszelkie morały i perswazye będą zbyteczne — wystarczy prosta, z serca płynąca uwaga.
Nakład na cele domu będzie się mógł powiększać stopniowo, wydatki na przyjemności będą szły równoległe ze wzrostem dochodów, i rachunki od modniarek nie naruszą nigdy domowego spokoju — co daj Boże. Amen.
Pozostaje mi jeszcze rozbiór trzeciego warunku, t. j. harmonii duchowej, warunku, który w części sam zastąpić może dwa pierwsze, nie mogąc być przez nie zastąpionym; ale nie chcę nadużywać uwagi Szanownej Pani i, załączając wyrazy poważania, odkładam ten przedmiot do następnego listu.
Na drugi dzień po wysłaniu powyższej korespondencyi odważyłem się na wizytę i, ku wielkiemu zdumieniu, zamiast repremandy, usłyszałem serdeczne słowa powitania. Matka tylko pogroziła mi palcem, ale cała sprawa skończyła się wśród wesołej pogadanki; przyczem, przeprosiwszy matkę, „zmuszony“ byłem także ucałować rączki córki, co ją trochę zażenowało, ale ostatecznie wywołało tylko lekkie ożywienie i dziwnie ujmujący uśmiech na świeżej twarzyczce. Czując się bezpiecznym, zacząłem swobodną rozmowę, do której treści dostarczyły nam moje listy — a rezultat był taki, że wcale nie myślałem wracać do domu.
Jedna tylko rzecz skłoniła mnie nareszcie do wyjścia, a była nią myśl, że, żegnając się, będę miał sposobność powtórnie ucałować rączki mojej przeciwniczki, której zarzuty stawały się coraz słabsze, a spojrzenia coraz niebezpieczniejsze.
Biegłem do domu tak, jakby mnie kto na sto koni wsadził; nuciłem wyjątki z oper i walce Straussa, a cały świat wydawał mi się marną figurą wobec uroczego wspomnienia, nie opuszczającego mojej wyobraźni. I jak pierwej pytałem: wojna, czy pokój? tak teraz jedna tylko zajmowała mnie kwestya: kocha, czy nie kocha?
Ażeby ten problemat rozstrzygnąć, zacząłem rozważać, co to jest miłość i jak się ona poznaje. Najzabawniejszem jednak z tego wszystkiego było to, że zamiast spojrzeć na samego siebie i metodą obserwacyi dojść do wniosków, jak się miłość objawia, zacząłem kombinować różne metody teoretyczne i różne drobne okoliczności z zachowania się mojej panny, nie myśląc wcale o tem, żem sam był już zakochany po uszy.
Metoda, którą wreszcie wybrałem, była następująca:
Trzeba sprawdzić, czy panna daje mi pierwszeństwo przed innymi.
W ciągu kilku tygodni, w których odwiedziny moje częściej się powtarzały niż zwykle, pod pretekstem pożyczania pism i książek, trafiła się doskonała, jak mniemałem, sposobność, bo matka mojej panny wydawała wieczorek tańcujący i sporo osób zaproszono.
Gdym wszedł do salonu, towarzystwo już było zebrane, wkrótce rozpoczęły się tańce; panna była wyjątkowo wesoła i swobodna, rozmawiała ze wszystkimi, uśmiechała się do wszystkich — tylko wobec mnie jednego zachowywała dziwną powagę. W mazurze wybierała wszystkich, z wyjątkiem mnie, i tylko na pożegnanie, ściskając mi rękę, prosiła, bym nie dał czekać na siebie.
Na mnie ten wieczór zrobił jak najgorsze wrażenie. Wściekłość mnie porywała, gdym patrzył na zaloty innych, przyjmowane tym rozkosznym uśmiechem, o którym mniemałem, że mnie się tylko należeć powinien, i ostatecznie rezultat zastosowania mojej metody streściłem w jednym przygnębiającym wyniku:
— Nie kocha!
Pomimo to, następnego dnia uczułem gwałtowny obowiązek dowiedzenia się o zdrowiu pań. Nie myślały wcale chorować, ale nie zadziwiły się mojem przyjściem. Rozmawiałem z panną, gdy wzrok mój padł na okrągły czerwony przedmiot, podobny do poduszki, leżący na stoliczku przed oknem i otoczony różnemi przyborami.
— Co to jest? — spytałem.
Panna zarumieniła się zlekka i odpowiedziała, pokrywając zmieszanie uśmiechem:
— Nudziło mi się w domu, więc zaczęłam się uczyć drzeworytnictwa...
Jakiś rozkoszny dreszcz przebiegł mnie po ciele. Już miałem wymówić wyraz: „dziękuję,“ gdym spostrzegł, że popełniłbym głupstwo, i ugryzłem się w język.
— Czy pan nie pochwala tego zamiaru? — spytała ze swej strony.
Zamiast odpowiedzieć, spojrzałem jej w oczy i spojrzenia nasze złączyły się na chwilę krótką, ale tak rozkoszną, że jej chyba w piekle nie zapomnę. Milczenie moje żenowało ją widocznie i, chcąc je przerwać, zagadnęła nagle:
— Ale pan, jak widzę, zapomniał o przyrzeczeniu i wcale nie myśli o dalszym ciągu listów, a ja i mama jesteśmy bardzo ciekawe, co nam pan powiesz o harmonii duchowej w małżeństwie.
Przyrzekłem poprawę, a żegnając się, pocałowałem podaną rączkę przeciąglej niż zwykle.
Wychodząc, widziałem jeszcze przez uchylone drzwi salonu, jak stała jedną ręką o stół oparta, spoglądając zamyślonemi oczyma na dłutka i drzewka, rozrzucone koło poduszeczki.
Oj te oczy, te oczy!
Jest coś sympatycznego w samym wyrazie: harmonia — coś z dźwięku arfy eolskiej, coś z majestatu sfer niebieskich, z tkliwości uczuć miłosnych i wiosennego śpiewu ptaków. Ledwiem napisał jego zgłoski, zbudził się w myśli mojej śliczny wierszyk Szyllera, w którym pocałunki Amalii przyrównywa do uścisku płomieni, do związku dwóch dźwięków „w pełnej nieba harmonii.“ I gdyby nie ta jedna okoliczność, że wyraz ten przypomina mi także niemiecką resursę w Warszawie, noszącą nazwę „Harmonii,“ a która przecież zakłóciła raz harmonię między dwiema narodowościami — powiedziałbym: że jest on ideałem wyrazów. Ale też trzeba przyznać, że równie jest daleko od Szyllera i jego „pełnej nieba harmonii“ do niemieckiej resursy w Warszawie, jak od Beethovena do Offenbacha. Możemy więc bezpiecznie porzucić tę nienaturalną asocyacyę i z pogodnem sercem zabrać się do rozbioru najpiękniejszego z rodzajów harmonii, bo harmonii duchowej.
Dwie dusze łączą się na życie całe. Odtąd uczucia ich nie trawią się w sobie i nie rozpraszają się marnie w otoczeniu obcych, obojętnych ludzi, lecz skupiają się w jedno wspólne ognisko, w jedno współczucie, w jeden akord. Najrozmaitsze upodobania równoważą się, uzupełniają, doskonalą — szczęście odosobnione staje się wspólnem szczęściem, troska jednostek — wspólną troską, a w tej wspólności, w tem zjednoczeniu szczęście staje się słodszem, troska lżejszą. Pięknie powiedziała Deotyma, że:
Gdy w sile dwu chórów zrównają się głosy,
Niebo usłyszy ziemię, a ziemia niebiosy...
bo jeśli niebo można zbliżyć do ziemi, to nie znam lepszego na to sposobu, jak właśnie w ustaleniu tego związku dusz, który ideałom wyrabia prawo obywatelstwa na ziemi, a życiu nadaje urok poematu.
Lecz jak osiągnąć ten cudowny związek dwóch dusz, dwóch atomów, kryjących w sobie dwa światy: uczuć, upodobań, nałogów i przekonań? Jak zapewnić temu chemicznemu połączeniu trwałość wobec wpływów otoczenia?
Za dawnych, oczywiście lepszych czasów, wierzono w przeznaczenie. Kochanków porównywano do dwóch gwiazdek na niebie, które, świecąc zdala jedna od drugiej, świeciły jednak dla siebie i prędzej czy później zejść się musiały w jednym uścisku, albo też, gdy taką była ich fatalna dola, zbliżały się w błędnej nadziei, by potem raz na zawsze rozerwać swe drogi i pobiedz na przeciwne świata krańce.
Śmierć i żona
Od Boga przeznaczona...
mówiono — a jeśli tego samego nie powiadano o mężu, to dlatego tylko, że w owych czasach żona dostawała się mężowi, jako nagroda lub kara, a mąż tylko brał lub nawet zdobywał żonę.
Dzisiaj chcemy wierzyć, że to, co było związkiem tylko, jest stowarzyszeniem, stowarzyszeniem różnych, lecz moralnie równych sił do wspólnych celów. Dzisiaj więc, wobec wolności wyboru, wobec mniej więcej równych praw, musimy szukać innych warunków harmonii. Patryarchalne poręczenie posłuszeństwa żony względem męża nie wystarcza. Nie przypuszczam, ażebyś mnie Pani posądziła o lekceważenie prastarych cnót i obowiązków; jeżeli bowiem chcę szukać innych warunków harmonii, to właśnie dlatego, że dawne okazały się niedostatecznemi do zachowania tych cnót prastarych, a jeśli zbaczam w czemkolwiek od tradycyi, to chyba w tem, że chcę, ażeby cnoty wypływały nietylko z poczucia obowiązku, lecz i z samolubnego uznania w nich warunku szczęścia, z obustronnej zgody charakterów, ażeby łączyły się nierozdzielnie z zadowoleniem wszystkich rozsądnych pragnień jednostkowych.
Czegóż dla osiągnięcia tego celu potrzeba?
Przedewszystkiem — wzajemnej znajomości. Nie tej, która się opiera na wiedzy o tem, jak narzeczony lub narzeczona tańczą, jak ubierają się, jakiemi językami mówią, jak grają lub śpiewają i gdzie bywają na wieczorach — lecz tej, która nas wtajemnicza w charakter i temperament, w sposób wychowania, w sposób zajęcia się domem, pożycia z rodzicami, z przyjaciółmi i przyjaciółkami, z młodszem rodzeństwem, ze służbą, wreszcie we wszelkie upodobania, przekonania i przyzwyczajenia religijne, estetyczne, obyczajowe — we wszelkie kaprysy i fantazye.
— Ależ to niepodobna! — zawołasz pani.
— Jeśli to jest niepodobnem — odpowiem — to w takim razie ludzie wcale nie powinni... grać w karty o grube stawki. Chyba, że małżeństwo nazwiemy zabawką tylko, a obowiązki małżeńskie — gminnym przesądem, który ludzi z „towarzystwa“ wcale krępować nie powinien. W takim razie — à la bonne heure! żeńmy się dla zaokrąglenia majątku, dla wejścia w stosunki, dla zapewnienia sobie protekcyi, karety, podróży do wód, swobodnych miłostek i modnych mebli — ale nie dla żadnych celów szlachetniejszych, jednostkowych i społecznych, których środkiem miała być rodzina. Bo przez takie związki celów tych nie osiągniemy. Któżby wstępował do spółki, nawet prawnie poręczonej i obwarowanej, z człowiekiem, którego zna o tyle tylko, że wie, jak się nosi, jak mówi i jak się uśmiecha? A przecież małżeństwo jest spółką przeważnie duchową, w której żaden kontrakt, choćby przed rejentem spisany, nie poręczy harmonii duchowej, mogącej się oprzeć tylko na wzajemnej znajomości charakterów.
Dajmy na to, że charakter panny jest uporny i kapryśny — mężczyzna, mimo wszelkich zresztą zalet umysłu i serca, jest gwałtownym i niewyrozumiałym. Tych stron charakteru nie poznaje się w salonie, na wieczorkach, na koncertach i przechadzkach; jeżeli więc młodzi kochankowie poprzestają na tem, że się kochają i że wiedzą nawzajem o swej uczciwości, zamożności, pracowitości i t. p., a nie wiedzą o tej jednej stronie swoich charakterów — cóż z tego wyniknie? Najlepsza „partya,“ obok przywiązania nawet, wytworzy małe piekło w domu, który miał być przybytkiem szczęścia. Powstrzymywanie objawu wad i namiętności, możliwe i naturalne przed ślubem — zwłaszcza jeśli stosunki między narzeczonymi były ceremonialne i nie trwały długo — zniknie po ślubie. Pani będzie chciała, żeby album leżało na stole, a pan, żeby leżało na konsoli, i scena gotowa; pani chce wstawać o dziesiątej, a pan chce mieć śniadanie o ósmej: i co rano wszczyna się o to polemika, wskutek czego przy obiedzie rosół wydaje się przesolonym, a piwo kwaśnem. I tak dalej — z małemi przerwami... Niechże do tego wszystkiego przyłączy się najniewinniejszy powód zazdrości, a będziemy mieli spazmatyczne szlochania, wyrzuty, rzucania książkami, zamykania się w swoim pokoju i t. p. miłe sytuacye.
Niewieleby też lepiej było, gdyby taka panna dostała się jakiemuś safandule, dobrodusznemu i najbardziej pokojowo nastrojonemu. Byłoby wprawdzie ciszej w domu, ale od ciszy w domu do spokoju w duszy bardzo daleko. Mąż znosiłby swoją dolę, lecz byłby wiecznie niezadowolony, a żona narzekałaby, że nie może znieść swojej doli, i także byłaby niezadowoloną.
Gdyby zaś ów pierwszy mąż dostał się potulnej gąsce salonowej, byłoby to samo, tylko naodwrót.
— Ale cóż na to poradzić? — powiesz pani.
— Przedewszystkiem, nie śpieszyć się do ołtarza. Powtóre, rozmawiać nietylko o pogodzie, teatrze i powieściach, lecz o życiu, o stosunkach, o obowiązkach, o pracy, o zajęciach i o upodobaniach własnych, poznawać się w dłuższem pożyciu, przy różnych okolicznościach i czynnościach, i rozmawiać trochę śmielej i trochę poważniej, niż to się zwykle praktykuje; śmielej dlatego, że rachowanie się zbyt wielkie z konwenansami prowadzi do obłudy, do wzajemnego tumanienia się; poważniej, ponieważ śmiałość bez powagi dowodzi tylko chorobliwej emancypacyi. Po trzecie (i tu właśnie dochodzimy do najważniejszego punktu), potrzeba wyrabiać w sobie tę zdolność, którą jeden z naszych młodych pisarzy nazwał psychologicznem współczuciem.
— Cóż to takiego? — spytasz pani ze zdziwieniem.
Jest to rzecz bardzo prosta i bardzo trudna zarazem, ale bez której niemożliwą jest harmonia w pożyciu.
Ażeby być jasnym, zacznę od przykładów.
Pan X. jest uczonym fizykiem i pracuje właśnie nad wynalezieniem nowego telefonu, t. j. przyrządu, służącego do przesyłania dźwięków. Kocha przytem żonę i jest przez nią kochany. Małżonka nie jest kobietą nierozsądną, ani próżną, a jeśli ma w sobie trochę zalotności, to chyba względem męża tylko. Lubi się ubierać dla niego — i właśnie w chwili, gdy mąż wpadł na pomysł takiej błony, której drgania odtwarzałyby najdokładniej dźwięki mowy ludzkiej, żona wbiega do jego pokoju w nowym kapelusiku, pytając z przymileniem:
— Cóż, czy ładnie?
— Ładnie, ładnie — odpowiada mąż, ale proszę cię, aniołku, nie przeszkadzaj mi teraz, bo jestem bardzo zajęty.
— Ale powiedz tylko, czy naprawdę ładnie, bo widzisz, te astry nakrapiane to nie nowe, tylko od dawnego ubranka odświeżone, a te wstążki, to Emilka mówiła...
— Dobrze, dobrze, tylko zlituj się, cóż mnie to może obchodzić?
— Tak, ja wiem, że ciebie może nic nie obchodzi, ty mnie zawsze tak traktujesz, ty mnie wcale nie kochasz...
I rozpoczyna się szereg wymówek i łez niewinnie przelanych, które mogłyby być łatwo otarte pocałunkami, gdyby mąż poczuwał się do winy. Ale on jest raczej skwaszony i zniecierpliwiony niż wzruszony; składa ołówek i papiery, zaczyna chodzić po pokoju, a żonie pozwala odejść, nie rozpogodziwszy oblicza.
Innym razem żona jest zmartwiona i smutna, bo śmietanka przypaliła się, a na domiar nieszczęścia, służąca „zabawiwszy się“ na mieście, nie nastawiła samowaru i jeszcze hardo odpowiada, że pani sama może sobie herbatę przygotować, bo jej już ręce i nogi od tej psiej służby odpadają... Mąż tymczasem, w wyjątkowo dobrem usposobieniu, siadł do fortepianu i, niewiele dbając o to, że herbata się opóźnia, delektował się nokturnem Szopena. Cóż to za rozkosz módz grać Szopena wtedy, kiedy interesa poszły pomyślnie, kiedy zajęcia skończone, a pokój zalega cisza wieczorna!...
Wtem wchodzi żona.
— Wyobraź sobie, ta Maryśka, niedosyć, że godzinę siedziała na mieście, jeszcze mi odpowiada i garnkami ciska. Ja ci mówię, że jak jej raz rozumu nie nauczysz, to ja nigdy nie będę miała spokoju. Proszę cię, idź zaraz i niech ja jej więcej nie widzę!
Dla miłego spokoju mąż wstaje i daje napomnienie służącej, pożegnawszy się z Szopenem, z marzeniami i dobrym humorem.
Albo znów: mąż wraca do domu po większej niż zwykle pracy biurowej, a idąc, marzy, jak to przyjemnie będzie włożyć pantofle, zasiąść wygodnie w fotelu, zapalić cygaro i gawędzić z żoną lub słuchać jej czytania. Jest najmocniej przekonany, że i jej to zrobi przyjemność; ale, na nieszczęście, nie pamięta o tem, albo raczej nie czuje tego, że kiedy on ma rozrywkę choćby w biurze, między kolegami, ona siedzi w domu od kilku tygodni; radaby więc rozerwać się i ludzi zobaczyć; jest przytem pewną, że i mężowi zrobi to przyjemność. I oto na progu wita go radosnym uściskiem:
— A! jesteś przecie! Wiesz co, była Emilka z mężem i prosili nas koniecznie na wieczór. Pójdziemy, prawda?
Następują uwagi i perswazye; mąż powiada, że nigdy nie ma spoczynku, że pracuje dla niej, a ona nie dba o jego wypoczynek; żona zaś utrzymuje, że właśnie on nic nie dba o nią, że zawsze wtedy chce siedzieć w domu, kiedy ona wyjśćby chciała i t. d.
Takie sceny powtarzać się mogą codziennie, a przyznasz Pani, że to wcale niezabawne.
Tymczasem, któż temu winien? — Właściwie nikt. Trzebaby być niesprawiedliwym, żeby którejkolwiek stronie przyznać większą słuszność niż drugiej. Dlaczego? — Bo ludzie ci nie odczuwają nawzajem swoich stanów duchowych, nie uwzględniają różnic, jednem słowem, nie mają psychologicznego współczucia. Tu już nie chodzi o współczucie zwykłe, o litość, o troskliwość i t. p. przymioty, gdyż te znalazłyby się z pewnością, gdyby mąż zachorował, gdyby żona miała jakieś zmartwienie, lub gdyby jedno z nich narażone było na niebezpieczeństwo, a choćby tylko na przykrość ze strony obcych; ale tu chodzi o owe mniej więcej dotykalne różnice w chwilowem usposobieniu, o odczuwanie tych chwilowo sprzecznych stanów duszy i rachowanie się z niemi, o wzajemne stosowanie się do siebie, o wzajemną wyrozumiałość, delikatność i względność. A tymczasem ci ludzie, mimo że są łagodnego i zgodnego charakteru, mimo że są uczciwi, mimo, że się kochają, nie przedstawiają tej wewnętrznej spójni, bez której harmonia różnych sił nie może być zupełną.
Współczucie psychologiczne jest niekiedy wrodzonym przymiotem; posiadają je ludzie od wszystkich kochani, bo zarówno dla wszystkich wyrozumiali umiejący szanować cudze potrzeby i upodobania tak dobrze, jak swoje. Częściej jednak trzeba je zdobywać dopiero. A jak dla ulepszenia własnego charakteru wogóle, tak i w tym szczególnym przypadku, najpotężniejszym środkiem i najodpowiedniejszą chwilą jest miłość w pierwszych miesiącach małżeńskiego pożycia. Najłatwiej wtedy zacząć wyrabiać w sobie ten cenny przymiot — ale też najłatwiej wtedy zapomnieć o tym niezbędnym warunku przyszłego szczęścia. Wówczas bowiem nie czujemy potrzeby żadnych o nie starań, wszystko się do nas uśmiecha, wszystko zdaje się przychodzić samo przez się, uczucie samo stwarza harmonię. Ale gdy ta epoka minie, gdy przyjdą chwile poważniejsze, może nawet ciężkie, wówczas nierychło ubolewać nad rozstrojem, który się wkrada w pożycie. Wówczas bowiem nie stanie sił i pobudek, i w najlepszym razie zawsze brakować będzie choćby małej cząsteczki tej pogody duchowej, jaką daje spójnia stosujących się do siebie potrzeb i wymagań moralnych, na podstawie psychologicznego współczucia.
Tymczasem w pierwszej epoce nic łatwiejszego, jak wyrobić je w sobie: trzeba tylko wiedzieć o tej potrzebie, czuć w niej warunek zadowolenia na przyszłość i częściej myśleć o usposobieniu i potrzebach moralnych drugiej osoby; nie tylko o tych, które dla wszystkich są widoczne, lecz i o tych także, które tylko kochające serce w głębi duszy odkryć potrafi. Wtedy i na pokazanie nowego kapelusza, i na upomnienie służącej, i na zabawę wieczorną znajdzie się, a raczej odczuje czas odpowiedni; zajęcia i rozrywki rozłożą się w sposób, dla obu stron dogodny, i nigdy nie przyjdzie do stanowczej kolizyi pragnień, do zerwania harmonii duchowej.
Zarzucisz mi Pani może, że jest to obraz idealny, że zupełna jedność uczuć i woli, a tem samem i niewzruszona stałość pogody małżeńskiej jest niepodobną. Ale ja też wcale nie myślę żądać takiej monotonnej jedności. Owszem, przyznam się Pani, że miłość, oparta na zupełnej abdykacyi z odrębnych pragnień jednostkowych, wydaje mi się czemś niesłychanie nudnem i martwem, czemś w rodzaju średniowiecznej muzyki, nie znającej akordów dysonansowych. Niechże mnie Bóg broni od takiej ślamazarnej miłości!
Miłość bez walk, bez starć serdecznych, bez łez gorących, bez chwilowych udręczeń zazdrości, może być dostateczną dla ślimaków, ale nie dla ludzi, a przynajmniej nie dla tych stosunków duchowych, jakie ja sobie w wyobraźni mojej przedstawiam. Gdybym wiedział, że żona moja zgadzać się będzie na wszystko, co powiem, i że ja będę się musiał zgodzić na wszystko, co ona powie — to wolałbym sobie kupić lalkę gadającą, to przynajmniej nietyleby kosztowało.
Jeżeli zaś małżeństwo jest stowarzyszeniem różnych sił dla wspólnych celów, to samo się przez się rozumie, że siły te nie mogą być martwe, lecz żywe. A wszystko, co żyje, żyje przez ścieranie się, przez walkę, dążącą do harmonii. Tego też pragnę i w małżeństwie. Zgoda charakterów nie znaczy ich tożsamości. Owszem, jestem najmocniej przekonany, że charaktery zupełnie jednostajne są najgorszym materyałem do spółki takiej jak małżeństwo, jeśli się ma jakiekolwiek pragnienia i cele wyższe, oprócz zaspokojenia żołądka i znośnej wegetacyi w społeczeństwie. Tylko bieguny przeciwne przyciągają się i tylko różne siły są w stanie wytwarzać coraz to nowe kombinacye stosunków. A jakże przerażająco nudnem byłoby życie bez tej możności urozmaicenia go! Wiecznie pogodne niebo, bez żadnej chmurki, bez ożywczej rosy deszczu, jakżeby prędko stało się nieznośnem!
W przykładach, które powyżej przytoczyłem, nie mieliśmy do czynienia ze sprzecznemi charakterami — charaktery te były owszem zgodne i łagodne, a przecież nie mogły poręczać szczęścia. Podobnież nie poręczałyby go charaktery zupełnie sprzeczne: ale różnice, znaczne nawet, wydadzą najpiękniejszą harmonię, jeśli tylko spełnione będą warunki, które powyżej podałem. Kolizye uczuć i pragnień nigdy nie przekroczą granicy właściwej, jeśli nad niemi czuwać będzie najpewniejszy stróż wewnętrznej harmonii — umiejętność odczuwania obcych stanów duchowych.
No, ale do tego wszystkiego potrzeba przedewszystkiem jednej rzeczy:
Trzeba kochać...
**
Trzeba kochać...
Ej, nie tak to trudno, jak się zdaje! — pomyślałem sobie, składając list napisany; już czuję, jak mnie coś korci, żeby iść do nich i samemu list odnieść; już widzę czarne oczy, przebiegające żywo po papierze, i serce mi bije silniej na myśl, że doszedłszy do ostatnich słów: „trzeba kochać“ moja czytelniczka może powiedzieć z westchnieniem:
— Nie tak to łatwo, jak się zdaje!
Brr!... aż mnie mrowie przeszło po skórze, takie zimne, czarne oczy zobaczyłem przed sobą. Czy ona mnie wcale nie kocha?... Spróbujmy!
Nie byłem już teraz tyle naiwny, by próbę robić na balu. Postanowiłem skorzystać z prostej wizyty, po wysłaniu listu poprzednio. Rozumowałem teraz w ten sposób: jeżeli kocha, musi być zazdrosną.
Zatem — do dzieła! Obmyśliłem plan doświadczenia i z dobrą miną wszedłem do salonu.
Moja pani siedziała nad drzewkiem, którego rysunek wyobrażał kawałek morza i kawałek brzegu piaszczystego. Przerwany łańcuch wisiał u pnia wbitego w ziemię, a z boku, jednym końcem zatopiona w piasku, sterczała żelazna kotwica.
— Jak się panu podoba ten obrazek? — spytała po przywitaniu.
— Dziwnie smutny.
— Dlaczego? Wszakże to symbol nadziei, a tam za morzem błyska wschodzące słońce...
— Tak, ale ta nadzieja wsparta na piasku, a słońce takie zimne i tak daleko!...
— Można je zbliżyć, jeśli pan chce...
— Jakto, można zbliżyć?... — zapytałem radośnie.
— Za pomocą głębszego wcięcia. Promienie wyjdą jaśniej i pełniej...
— A tak, za pomocą głębszego wcięcia... — powtórzyłem machinalnie. — Żeby to tak można...
— Ależ można, powiadam panu. A co do nadziei...
— Więc mogę mieć nadzieję?... — pochwyciłem w zamyśleniu.
— Możesz pan mieć cały obrazek, gdy go skończę i każę odbić. — A mówiąc to, spojrzała mi filuternie w oczy, jak gdyby nigdy nic.
Byłem rozdrażniony i postanowiłem rozpocząć eksperyment, żeby raz przecie wiedzieć, czego się mam trzymać. Miałem już przygotowany pierwszy frazes, gdy tymczasem ona wyprzedziła mnie:
— Bardzo jestem ciekawa, czy też pan się kiedy ożenisz?
— Dlaczegóżby nie. Właśnie...
— Co właśnie?
— Właśnie chciałem się pani zwierzyć, jako życzliwej dla mnie, i prosić o radę...
Słowa z trudnością przechodziły mi przez gardło, bo nie przywykłem do kłamstwa, ale postanowiłem zrobić swoje i mówiłem dalej:
— Znam pewną panienkę, bardzo ładną, bardzo wykształconą i...
Czarne oczy, które podczas tych słów były spuszczone, podniosły się teraz poważnie i patrzyły we mnie ze zdziwieniem.
— I bardzo ją pan kochasz? — spytała.
— Nad życie. Jestem przytem pewny, że mam wzajemność. Kochała mnie bowiem pierwej jeszcze, nim ja ją pokochałem. Znaliśmy się od dziecięctwa; lecz z początku lubiłem ją tylko, potem przywiązałem się do niej, bo jest dobrą, poczciwą, serce ma złote, a oczy takie niebieskie, jak najpiękniejszy błękit nieba... Potem przekonałem się, że uczucie rośnie zwolna, ale bezustannie, że ciągle o niej tylko myślę...
— Że nie możesz pan żyć bez niej i t. d. A często ją pan widujesz?
— Ostatni raz... wczoraj... byłem u nich na wieczorze tańcującym... — odpowiedziałem, jąkając się.
Przeciwniczka moja zamyśliła się przez chwilę i nagle wybuchnęła głośnym śmiechem.
— A kiedyż pan list pisałeś?... Wczoraj po południu nie był jeszcze zaczęty, a dziś rano odebrałam go.
Złapała mnie na kłamstwie, nie było co wykręcać się.
— Pani — rzekłem — przebacz mi, że chciałem grać komedyę. Kocham cię i chcę wiedzieć, czy mogę być kochanym?...
— To zależy od temperamentu, od stanu zdrowia, od asocyacyi wrażeń przyjemnych... a ja tego wszystkiego nie umiem ocenić. Młode panny nie mogą wiedzieć, czy kochają, czy tylko ulegają złudzeniom... Mogę panu tylko tyle powiedzieć, że apetytu wcale nie straciłam, sypiam doskonale... zazdrosną, jak pan widzisz, nie jestem.
— Pani żartuje sobie ze mnie, a mnie to boli. Zresztą, nie mam prawa wymagać współczucia...
— Psychologicznego? Naturalnie, byłoby to zawcześnie. Ale to wstyd, że pan, który tak wymownie o niem piszesz, sam go nie posiadasz, w przeciwnym bowiem razie wiedziałbyś, że twoje doświadczenie z zazdrością było zupełnie niepotrzebne...
— Było niepotrzebne... — powtórzyłem smętnie.
— Tak jest, było niepotrzebne, ponieważ widując mnie prawie codzień, powinieneś pan był odczuć psychologicznie, że...
Resztę dokończyło spojrzenie.
— Że mnie pani kochasz! — zawołałem radośnie, okrywając pocałunkami obie rączki, których mi wcale nie broniła.
Przeciwniczka moja utrzymywała wprawdzie, że zupełnie co innego myślała, że jestem zbyt pośpieszny w wyprowadzaniu wniosków indukcyjnych, że jest to tylko moja hypoteza, niepoparta dostateczną ilością faktów, że wewnętrzne poczucie świadomości ulega licznym złudzeniom, o ile przechodzi od ja do nie-ja — ale rączek nie cofała.
Było nam tak dobrze!...
W kilka dni potem postanowiliśmy uzupełnić obustronną znajomość naszych charakterów. Wyspowiadałem się mojej pani ze wszystkich wad i słabostek, ze wszystkich błędów mojej młodości, które nieraz surowe wywoływały napomnienia, ale po których szczerem wypowiedzeniu tak mi było lekko na sercu, jak po prawdziwej spowiedzi. Wyznałem jej, że jestem niekiedy uparty, zarozumiały, gderliwy, wymagający i t. d. Ona zaś...
Ale to już tajemnica autora.
Wolno mi powiedzieć tylko tyle, iż na jej wyraźne żądanie musiałem opisać, punkt po punkcie, cały charakter mojej wrażliwości, mojej umysłowości, moich uczuć i woli, tak, jak on mnie się samemu przedstawia, a ona, wprawdzie dopiero po bardzo usilnych moich prośbach, uczyniła to samo względem siebie. Te dwa „portrety psychologiczne“ wymieniliśmy zamiast pierścionków — i tak się odbyły nasze prywatne zaręczyny. Urzędowe nastąpić miały dopiero po piątym liście.
Zgodziwszy się na to, że małżeństwo jest spółką duchową, powinniśmy spisać warunki kontraktu. Zaczynam od postawienia moich, a są one następujące:
1. W stosunkach naszych ma panować bezwzględna szczerość, i chyba chwilowo tylko, może jedno mieć przed drugiem tajemnicę.
2. Wszelkie nieporozumienia pozostają między nami i mają być usuwane bez pośrednictwa osób trzecich.
3. Żona musi być przygotowaną na to, że fundusze nasze będą ograniczone, a tem samem, że wielu kosztownych przyjemności będzie musiała się wyrzec.
4. Ponieważ dochód mój oparty będzie na pracy umysłowej, będę potrzebował przez pewną część dnia spokoju, który może być dla żony uciążliwym.
5. Z rodzaju tej pracy, jako literata, wynikają różne objawy zawiści i urazy, z którymi żona oswoić się musi.
6. Wszelka przykrość, wyrządzona jednej stronie przez drugą, mimowolnie nawet, nie powinna być znoszona w ukryciu, lecz strona dotknięta powinna otwarcie i łagodnie wypowiedzieć swoją urazę, celem uniknienia podobnych nieprzyjemności na przyszłość.[2]
**
Umowę tę sam odniosłem. Przeczytała ją uważnie, a oczy jej zwilżyły się łzami, gdy podając mi swoją bieluchną rączkę, rzekła:
— Zgadam się na wszystko.
Przygarnąłem ją do siebie i pierwszy gorący pocałunek złożyłem na jej czole.
Po chwili wysunęła się z moich objęć, a poczciwa jej twarzyczka ożywiła się niewinnym rumieńcem.
— Teraz — rzekłem — radbym i twoje warunki usłyszeć...
Rozśmiała się przez łzy i spojrzała w przestrzeń:
— Moje warunki? Dobrze, postawię i ja moje warunki. A... niech pan nie myśli, że będą łatwe... bardzo trudne!...
— Czekam z niecierpliwością.
— A więc... żądam po pierwsze... żebyś mnie pan kochał.
— Powtóre?
— Powtóre: żebyś mnie bardzo kochał!
— Doprawdy, nie dam rady! A po trzecie?
— Po trzecie: żebyś mnie zawsze bardzo kochał...
Mogę zapewnić łaskawego czytelnika, że drugi pocałunek był jeszcze gorętszym od pierwszego.
— Mateczko, pobłogosław! — zawołała moja spólniczka, wbiegając do drugiego pokoju i rzucając się matce w objęcia. — To mój narzeczony!
Ze łzami w oczach przytuliła nas matka do serca, pobłogosławiła i przeżegnała. A jakim był dla nas trojga ten wieczór wiosenny, tego dodawać nie potrzebuję, bobyś tego nie zrozumiał, czytelniku, jeżeli sam nie kochałeś — a jeśliś kochał, zrozumiesz i bez mej pomocy.
W taki to sposób idea mojej narzeczonej „z krainy marzeń przeszła w rzeczywistość.“
- ↑ Napisawszy ten nagłówek machinalnie, uczułem zbytnią jego śmiałość, ale po chwili uwagi, przypomniawszy sobie przysłowie: Audaces fortuna juvat, pozwoliłem mu bezkarnie anonsować gawędę, która coraz bardziej wkraczała w sferę rzeczywistości.
- ↑ W notatce mojej do tej umowy dodany był jeszcze jeden warunek: „W razie gdyby jedna strona przestała kochać drugą, mieliśmy się rozejść spokojnie, za wspólną zgodą, bez żadnych scen gwałtownych.“ Warunek ten zapisałem sobie wtedy, kiedym jej jeszcze nie kochał tak jak dzisiaj; dziś czułem, że byłby on pustym frazesem, bo na samą myśl o takim obrocie rzeczy krew zakipiała mi w żyłach. Punkt więc siódmy został wymazany.