Listy o Adamie Mickiewiczu/Florencya, 3 czerwca 1874 roku

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teofil Lenartowicz
Tytuł Listy o Adamie Mickiewiczu
Wydawca Księgarnia Luxemburgska
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Rouge Dunon i Fresné
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Kochany Panie Władysławie,
Florencya, 3 czerwca 1874 roku.

Na Chaussée d’Antin spotkałem uczonego ***. «No, wiesz że z rozmowy z Adamem wcale zbudowany nie jestem, banalne rzeczy gada, zatył geniusz i o kapuście i o sarniéj pieczeni marzy.» Poszedł. — Zachodzę do poety***, pochmurzony, zasapany. «Cóż ci to?» — «Ot widzę że stara emigracya się przeżyła, byłem u Adama i przez cały czas słuchałem pochwał moskiewskiego żołnierza; pytałem się go o zdanie o naszych autorach dzisiejszych, nic nie zna; wielcy ludzie nie czytają drugich, oni sami siebie czytają...» Pożegnałem zgryźliwego wieszcza, i wracając do domu odpocząłem w Tuleryjskim ogrodzie, z téj strony gdzie niańki z dziećmi siadają. Powystrajane pupy jakbyś je z żurnalu powystrzygał, mądre od urodzenia, skaczą przez sznurki i taczają obręcze, a inne już małpkują domowe komedye, kiedy bony za żołnierzami strzeliste rzucają spojrzenia; krzyk, wrzask, hałas, i ciężkie toczenia się kół po kamieniach od których huku aż się cóś w mózgu otrząsa. Moda, handel, sztuka, gdzie oko padnie i słuch doleci. Z natury niewykoślawionéj tylko kasztany uczciwie wyglądają i wróble co siadają na nich. A nota bene ogród Tuleryjski, to jeszcze poezya Paryża. Biedny Adamie! lepiéj ci było w Arabistanie, w Kozłowie i już nie wiem w jakich dziurach Tatarskich jak w téj pysznéj stolicy, która przybrała sobie tytuł metropolii świata, depozytu mądrości, gustu i potęgi.... Zamyśliłem się, dwa długie cienie przemknęły się przez koło na piasku które wykreśliłem kijem, akcent rodzinny mnie doleciał, indywidua głoszą: «Mierosławski, Czartoryski; Czartoryski, Mierosławski; Towiański, Czartoryski; on im służy, ale powiadam ci, że im służy, duchy gadają że odkąd oddalił się od mistrza częściéj do Hotelu Lambert zagląda...» a! a! to już wiem o kim mowa, miłosierny Boże co tu za walka w téj kropli octu... Bywaj zdrów ogrodzie Tuleryjski, przewiany wonią kamiennego węgla i lekko pyłem ulicznym pokryty.
Z powrotem do stancyjki mojéj na Grenelle, zastałem list Norwida, który do dziś dnia przechowuję: «Pan Adam wie o tobie i przyjmie cię, idź, uprzedziłem go jak wypada, możesz kiedy chcesz, ale najlepiéj z rana».
Otóż mi klina zabił; całą noc przygotowywałem się do téj wizyty, i wyszedłem na tém co do słowa wedle wyrażenia poety:

Gdzie wiele przygotowań tam nic z dyalogu.

Kiedym się znalazł w obec Adama zapomniałem w gębie języka najkomplelniéj.
Mieszkaliście wówczas na l’Ouest, wprost bramy ogrodu Luxemburskiego; z początku maszerowałem odważnie, ale kiedy przyszło wejść do domu, uczułem nieco gorąca i pewną niespokojność; jedno z dzieci, zdaje mi się że nieboszczyk Oleś, pokazał mi schody na górę do pokoju ojca: par ici!
Wchodząc uczułem u nóg po sto funtów ołowiu; no, bywaj zdrów, cóż ja tu jemu powiem! iść, nie iść, a przecież zobaczyć go muszę, choć aby raz w życiu. Zapukałem z nieśmiałością i czekałem odpowiedzi; ojciec widać był zajęty, bo nie prędko nastąpiła, a może i niedosłyszał tak uderzenie było lękliwe; za powtórném usłyszałem kroki i Adam trzymając fajkę w ręku sam otworzył mi drzwi.
Nie mam wyrazu na opisanie wrażenia jakie mi sprawił. Widziałem Lelewela, Bohdana Zaleskiego, Seweryna Goszczyńskiego i tyle naszych wówczas jeszcze żyjących gwiazd, i nie straciłem odwagi, nie zapomniałem słowa, kiedy w obec Adama uczułem się tak ograniczony że ani raz... Chciałem cóś górnie zagadać i wybełkotałem jakiś obrzydliwy frazes za który byłbym się za ucho pociągnął, gdyby nie jego obecność. No, trudno; zakłopotanie moje spostrzegł ojciec i dobrotliwie wskazał mi miejsce obok siebie, tonem przychylnym zapytując:
— «Zkąd przychodzisz, bracie? z któréj części Polski?»
— «Ojciec mój był Litwinem, a ja rodem z Warszawy».
— «A kiedy tak, to my i ziomkowie, uprzedził mnie Cyprian Norwid, że pracujesz i że poezye piszesz. Nie znam ale chętnie przeczytam, bo jużciż obchodzi mnie wszystko co tam robicie w kraju. Cóż tam macie nowego?»
Wymieniłem kilka nazwisk i kilka nowych dzieł swieżo wyszłych, niektóre przeglądał już, a imiona wszystkich autorów były mu znajome i z całą szczerością mówił o dziełach i osobach, nie szczędząc co prawda nazwisk i nie obwijając w bawełnę; o jednym mianowicie pisarzu dość mi się surowo wyraził; mówił z przestankami, patrzał mi w oczy bystro i radą następującą rzecz zakończył: «Jeżeli chcesz wiedzieć moje zdanie, to ci powiem; wszyscy jesteśmy równi sobie, i tylko pod warunkiem żeby każdy był sobą i orzeł nie nastrajał się na słowika a słowik na orła, głupcy i błazny zdolni są jedni lekceważenia tego co w téj a nie w owéj formie od Boga przychodzi. Kto mnie porównywa Rafaela z Wuwermansem albo Fidjasza z Robią, to mu powiem że głupi, tak samo kto chce poniżać Burusa dlatego że Szekspir tragedye pisał; wszystko to są Boże ptaki i tylko zielone głowy w porównania się wdają, w rozdawania honorów albo ich zaprzeczania; poezya była, jest i będzie do końca swiata, a kto jéj w jakiejkolwiek chwili przeczy, kto jéj nie widzi, ten jest kret i głuchoniemy; pisz i nie bój się, jeśli masz tylko serce pełne i szlachetną wolę».
Po tych słowach, nałożył znowu fajkę i odrzucił w tył dobrze już siwiejące włosy, i wtedy to ochłonąwszy z pierwszego strachu, i owszem, cały radością przejęty, wpatrzyłem się w twarz Adama.
Rysy jego wyrażały nieustającą burzę wewnętrzą, w milczeniu jego było coś jak w ciszy wielkiéj chmury przed gromem; oczy małe, szare, zdawały się nierzucać spojrzeń, ale promienie przeszywające, ostre jak światło kamieni szlifowanych; w każdém zdaniu stanowczość, a w każdym ruchu swoboda; wzdychał często i dolną część ust zaciskał; w całéj jego postaci było coś odrębnego od innych, coś co nie mogło się dostroić, zszeregować z drugimi. «Ot bieda z Polską! Był u mnie K....., mój dawny znajomy i pyta mnie: No, cóż wieszczu, podobno miewasz wizye, to powiedzże co z nami będzie? — A ja jemu na to: co z nami będzie? Oto tak będzie, że was Prusak za łeb złapie i z Polski wyrzuci, bo nic seryo nie robicie i wszystko się kończy na przeżuwaniu niemieckich systemów i na podrwiwaniu; łatwo się dać zarznąć, ale z Niemca, Francuza, czy jakiego tam kosmopolity wyskoczyć Polakiem, hum...
«Bracie, powiadam ci, że tylko chłop u nas pracuje, a i ten w porównaniu z francuzkim ouvrierem jeszcze szlachcic. Przypatrzysz się, zobaczysz. — Czy wprost z kraju przybywasz?»
— «Byłem przez czas jakiś w Bruxelli.»
— «Widziałeś Lelewela i Skrzyneckiego?»
— «Widziałem.»
— «No i cóż?» A tu popatrzał we mnie, i kiedy spostrzegł że się ociągam z odpowiedzią, dodał:
— «Czy zdrowi?»
— «U Lelewela bywałem częściéj z zacnym Wiktorem Heltmanem, u jenerała byłem kilka razy, polecony mu listem z Berlina; obaj powitali mnie życzliwie, a co mi największą sprawiło przyjemność, że Lelewel pierwszy radził mi żebym z rekomendacyi korzystał i poszedł do naczelnego wodza, jak również jenerał z szacunkiem o Lelewelu się wyrażał, zalecał mi jego towarzystwo jako męża olbrzymiéj nauki.»
— «Jenerał pobożny człowiek.» Na co z całą szczerością odpowiedziałem:
— «Panie Adamie, jedna tylko rzecz, proszę mi darować, zadziwiła mnie w rozmowie z jenerałem.»
— «Cóż takiego?»
— «Że gotów byłby pokłonić się Mikołajowi, gdyby ten przyjął z narodem religią naszę katolicką, bo te słowa do mnie powiedział.»
— «Ot w entuzyazmie zapomniał się stary, nie bierz tego à la lettre» i tu Adam westchnął znowu, a kiedy nic nie mówił uważałem że należy nie zabierać mu czasu i odejść, wstałem więc i z nieśmiałością wyciągnęłem rękę, którą on silnie po męzku uścisnął, prosząc żebym go odwiedzał i adresu mojego zażądał.
Takie było moje pierwsze widzenie się z Adamem, o innych w dalszych listach.
Przyjmij wyrazy serdeczne,

Teofil.










PD-old
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).