Listy z Afryki/Tom I/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Listy z Afryki |
Wydawca | „Słowo“ |
Data wyd. | 1893 |
Druk | K. Rubieszewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Nie ma zapewne Europejczyka, któryby, bawiąc w Kairze, nie odwiedził kilkakrotnie Piramid i Sfinksa, ale mało kto czyni tę wycieczkę w nocy. Mnie również nie przyszłoby to do głowy, gdyby jeden ze znajomych nie opowiadał mi o wrażeniu, jakie czyni Sfins, widziany przy świetle księżyca. Postanowiłem nająć w Kairze powóz i jechać.
Już sama droga przez uśpione dzielnice miasta, przez most na Nilu i ciągnące się za nim aleje, przedstawia nocą szczególny widok. Głównem wrażeniem, jakie się otrzymuje na Wschodzie, przebiegając w dzień ulice, mosty i place, jest wrażenie natłoku i gwaru ludzkiego życia. Miasta wydają się tak rojne i zgiełkliwe, jak nigdzie. Przez ten sam most na Nilu, przez te same aleje, trudno się w dzień przecisnąć. Na bocznych chodnikach przepychają się Arabowie, Beduini, Żydzi, Koptowie, Murzyni, Grecy i Anglicy, środkiem ciągną szeregi wielbłądów, wozy zaprzężone w bawoły i pojazdy paszów, z biegnącymi przed końmi saisami. Widzisz wszystkie barwy skóry i słyszysz wszystkie języki. Ruch i gwar taki, że w głowie się kręci. Pod akacyami przydrożnemi i pod palmami całe obozowiska; gromady kramów, barwne tkaniny, zawoje, stosy bakalij, pęki trzcin cukrowych, znów wielbłądy, znów stada osłów. Między niemi wrzaskliwy tłum przewodników: cały obraz w rażącym blasku lub czarnych cieniach, bez ogólnego tonu, o barwach lokalnych, tak natężonych i tak ogromnie wyraźnych, że po dłuższym czasie męczą one oczy północnego człowieka i stają się niemal dokuczliwe.
W nocy cisza i pustka. Świat, oparem nilowym przesłonięty, zatarty i niewyraźny. Z pojęciem Wschodu tak dalece łączy się pojęcie wyrazistości i blasku, że ze zdziwieniem zapytujesz siebie, czy ta rzeka, dymiąca mgłą, jest Nilem — a to miasto Kairem? Może latem inaczej, bardziej po wschodniemu wyglądają te noce; w zimie przenoszą nas one, jakby pod północne niebo i sprawiają nam pewien zawód. Ale też za to wyobraźnia, zmęczona jaskrawością dziennych wrażeń, odpoczywa w nich doskonale.
Drogę z Kairu do Piramid przebywa się w ciągu półtorej godziny. Niegdyś jechało się dłużej, przez malownicze arabskie i beduińskie wioski, to blisko nad rzeką, to dalej, przez laski palm i pola bujne. Dziś inżynierowie wytknęli nieubłaganą linię prostą, która skraca czas drogi, ale pomija wszystko, co jest godne widzenia. Nawet w dzień, wioski zostają po za granicą wzroku; w nocy nie widać nic, prócz pni akacyj przydrożnych rozświecanych przez latarki powozu. W pobliżu Piramid kończy się kraj uprawny i kończy się, jak prawie wszędzie w Egipcie, bez żadnych przejść. Po zielonej runi zbóż, która w nocy wygląda czarno — poczyna się nagle wielka, odkryta, jaśniejsza przestrzeń — to już piaski — pustynia: na niej widać trójkątne sylwety Piramid.
Jesteśmy na miejscu. Zajeżdżamy do Mena. Jestto hotel angielski, w którym staro-egipską i arabską ornamentykę ożeniono z nowożytnym komfortem. Mieszkają tu chorzy, by oddychać powietrzem pustyni lub ci, którym do porannej kawy na werandzie potrzebny jest widok Piramid. Północ dawno już wybiła, gdy nasz powóz zatrzymał się przed bramą. W Mena uśpione wszystko. Budzimy zamieszkałego przy bramie szeika, który zapewne jest zarazem odźwiernym hotelu, ale rozespany Beduin nie bardzo rozumie, czego od niego chcemy i po krótkiej rozmowie z naszym woźnicą, wraca spać.
Idziemy sami, bo Piramidy widać i drogę znaleźć łatwo. Księżyc już zeszedł, ale ukrywa go szeroki pas chmur. Nie są to jednak owe ciężkie, zawalne chmury, zawierające, wedle słów Szekspira: „kufy pełne wody, gotowe pęknąć lada chwila“. Jestto ten rodzaj lekkich obłoków, które w dzień wyglądają, jak stada owiec, pasące się na wysokościach, a po zorzy wieczornej, która rumieni ich wełnę, zbijają się w jednę gromadę i układają do snu nad ziemią. Światło księżyca nie przedostaje się przez nie, ale rozświeca je od wewnątrz, więc noc nie jest zbyt ciemna — raczej szara, niż srebrna.
Idzie się jednak cokolwiek po omacku. Piramidy, które zdaleka rysowały się czarno, zbliska wydają się szare. Przychodzimy tuż do Cheopsa. Stojąc u samych stóp, nie widzi się szczytu, bo trójkątna płaszczyzna, idąc pochyło w górę, usuwa się z promienia oka, skutkiem czego piramida wygląda, jak obłe wzgórze. Opodal majaczeje Cefren. W tym mroku oko dostrzega i rozróżnia przedmioty, ale kształty są niepewne, zarysy ich rozpraszają się, topnieją i zlewają z otoczeniem. Wszystko jest blado-szare — i piasek pustyni i głazy piramid i utworzone z pokruszonych kamieni stosy odłamów, wszystko jakieś niezwarte, widziadłowe, senne, jakby pozbawione bryłowatości i ciężaru.
Cisza — aż w uszach dzwoni! Można ją nazwać grobową, bo przecie jesteśmy wśród grobów. Nakokoło świat obumarły. I my mówimy cicho — i mało. Wspiąwszy się nieco na piramidę Cheopsa, siedzimy w milczeniu i każdy stara się uświadomić sobie własne wrażenia. To wszystko, co nas otacza, takie jest odmienne od tego, co się w życiu widziało, takie dziwne i tak jakoś bezwzględne w swym ogromie — wśród nocy i ciszy, że naprawdę doznaje się tylko rozmaitych poczuć, bo myśl onieśmielona wydaje się sama sobie tak marną, jak marnym jest człowiek wobec tych olbrzymów.
Z rozmyślań budzi nas dopiero, dochodzące z oddali i mroku, jękliwe skomlenie szakala. Jest tu ich jakoby dużo i Anglicy, zamieszkujący Mena, zasadzają się na nie często, wśród samych Piramid, w czasie księżycowych nocy. Schodzimy wreszcie, by zbliżyć się do Sfinksa, bo przez chmury widać, że księżyc wzniesie się wkrótce nad ich pas i wyjrzy na czyste niebo.
Mijamy gromadkę pomniejszych Piramid. Są one grobowcami tych Faraonów, którzy, panując przez krótkie lata, nie zdołali sobie wznieść równie olbrzymich mauzoleów, jak Cheops, Cefren i Menkera. Z tych mniejszych wybierano przez całe wieki kamienie, skutkiem czego zostały zrujnowane prawie doszczętnie i zwłaszcza po nocy wyglądają, jak bezkształtne masy gruzu.
Wszędy rozrzucone kamienie — większe i mniejsze; grunt pokryty rumowiskiem, doły powybijane w piasku; wszędy ślady spustoszenia; droga niepewna i żmudna. Ale oto na tle nocnego nieba zarysowywa się coś przed nami, jakby olbrzymia ciemna plama — to Sfinks.
Przychodzimy bliżej. Sfinks nie jest taki szary, jak Piramidy. Niezmierna jego głowa, wykuta z czerwonego kamienia, jest zupełnie czarna, jakby skupiała w sobie noc. Rysów twarzy nie widać, ciała również, albowiem spoczywa ono w dole, niżej od poziomu pustyni. Nie tak dawno, jak odrzucono na obie strony pokrywające je piaski, że zaś jest jednej z niemi barwy, więc w mroku oko nie może go wyróżnić — i tylko głowa wznosi się nad pustynię, ogromna i tajemnicza.
Stanowczo Sfinks większe czyni od Piramid wrażenie. Piramidy są to, bądź co bądź, geometryczne bryły. Nie ma w nich duszy, natomiast jest coś tak suchego, jak w matematyce. Tymczasem Sfinks, to olbrzymia istota. Stanąwszy przed nim, mimowoli przypuszczasz, że w tem głuchem milczeniu on coś rozważa i myśli o rzeczach wielkich i tajemniczych.
Księżyc wytoczył się wreszcie z za zrębu chmur na czyste niebo i wówczas zaczęła się dla mnie jedna z najpiękniejszych nocy, jakie w życiu widziałem. Głowa Sfinksa, z czarnej, stała się ciemno-zieloną, niby stary bronz; płaszczyzna twarzy wypełniła się ludzkiemi rysami, zbudziła się, jakby ze snu i roześmiała do księżyca. W oczach naszych spełniają się czary; w jednej chwili tworzy się jakiś mistyczny związek między Sfinksem i księżycem. Zapominam o dzisiejszym świecie i zdaje mi się, że żyję w dawnym Egipcie. Oto Izys na niebie, oto Sfinks szepce coś do niej; oto za chwilę nadciągnie od Piramid szereg białych hierodulów i pocznie się jakiś obrzęd święty i tajemniczy. To, co było dla mnie tylko teoryą książkową, zmienia się w taką rzeczywistość, że aż jakaś trwoga zabobonna przejmuje duszę. Sfinks staje się do tego stopnia żywym, że próżno sobie powtarzać, iż to tylko złudzenie światła. Niepodobna oczu oderwać od tej twarzy, która, zwrócona wprost na księżyc, uśmiecha się ciągle. Widziałem ją potem we dnie, ale przy świetle słońca dostrzedz można w niej szczerby, które porobił czas — w nocy zaś, w srebrnym blasku, jestto zupełnie twarz ludzka, która drga, myśli i czuje.
Bo czego on nie widział, ten Sfinks — on, którego początek jest tajemniczą zagadką — on, którego już Cheops naprawiał? Stał już, gdy wznoszono Piramidy, i tenże sam Cheops chronił się zapewne w jego cień przed skwarem słońca. Potem widział Mojżesza i Kambyzesa, Aleksandra i Ptolomeuszów, Cezara i Marka Antoniusza, Kleopatrę i Najświętszą Pannę, łunę pożaru Aleksandryi i dzikiego Amru, świętego Ludwika i Napoleona. Wszystko to widział — i uśmiechał się tak samo nocami do księżyca. Wszystko to przeszło — on jeden został. Jest tak odwieczny, że się go prawie nie uważa za dzieło rąk ludzkich — i mimowoli widzi się w jego ogromie coś pierwotnego, coś niemal kosmicznego, jakby był stworzony z tego samego żywiołu, co i ten księżyc, z którym rozmawia w jasne noce.
I patrzą tak obaj na siebie, w srebrnem świetle, wśród śpiącej pustyni. Płowe jej piaski stają się teraz jasno-zielone; opodal błyszczą się Piramidy, za niemi przestrzeń pusta bez końca. W stosunku rzeczy ze sobą istnieje zgoda lub niezgoda. Tu wszystko dobrane. Ogrom, tajemnica, samotność i wielkie groby, a prócz nich naokół nic — żadnej rozmaitości przedmiotów, żadnej możności porównań, jeno w krąg pustynia, zalana blaskiem uroczystym i ogromnie smutnym.
Ale w owej melancholii niema nic przykrego. Przeciwnie, jestto wielka i nad wszelki wyraz doskonała symfonia, której pojedynczemi akordami są Piramidy, Sfinks, księżyc i pustynia. Bierze ona duszę ludzką i kołysze ją, jak do snu. Warto przyjechać do Egiptu, by się raz w życiu taką symfonią upić!
Spokój naokół. Tylko księżyc wzbija się wyżej i wyżej. Z rozgrzanej w dzień od promieni słonecznych ziemi wstają opary i pełzną po pustyni, choć nie ma najmniejszego wiatru. Na chwilę przesłoniły Sfinksa, ale księżyc wnet go wydobył, opar zaś poszedł dalej i obwinął piramidę Mendera, która nie wiem dlaczego, ze srebrnej, stała się nagle różową, potem zgasła, a potem odzyskała znów swą księżycową barwę.
Do świtu było jeszcze daleko, bo ni księżyc, ni gwiazdy nie bladły; ale noc ubiegała. W namiotach beduińskich, leżących w głębi pustyni, ozwało się pianie koguta, a za tym pierwszym ozwał się drugi, trzeci, dziesiąty; nagle dało się słyszeć skrzypienie piasku i jakieś głosy: widocznie ktoś się zbliżał. Jakoż po chwili, na czystem wzniesieniu, za Sfinksem, zarysowała się sylwetka wielbłąda, a pod zgiętą jego szyją dwóch beduinów, przybranych w długie białe szaty.
I ten biblijny wielbłąd, oraz ci dwaj, podobni do nocnych widziadeł, ludzie, byli jakby ostatnim akordem nokturnu.