Listy z Afryki/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Listy z Afryki
Wydawca „Słowo“
Data wyd. 1893
Druk K. Rubieszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.

Kair, 18 Stycznia 1891 r.

W Neapolu. — Oczekiwanie. — Wigilia. — Schliemann. — „Ravenna.“ — Podróż. — Morze. — Cieśnina Messyńska. — Podróżni. — Dwa dni chwiejby. — Ranek. — Pogoda. — Damletta.

Nie mam bynajmniej zamiaru opisywać Egiptu, z którego opisów możnaby złożyć drugą bibliotekę Aleksandryjską. Posyłam wam tylko pierwszy snopek moich osobistych wrażeń i postanawiam nie przekraczać ich granicy, w przekonaniu, że tak będzie lepiej i dla waszego odcinka i dla mnie.

Trudno mi się dziś jednak i na tę łatwą robotę zdobyć. Przeszedłem przez ciężką chorobę gardlaną, która na dobitkę chwyciła mnie zdala od Kairu, zatém zdala od wszelkiéj pomocy. Pospieszny powrót wśród kurzu pustyni pogorszył mój stan, tak, że zaledwie od kilku dni nastąpiło stanowcze przesilenie. Wszystko to, razem wzięte, stanowi może pomyślną okoliczność ze względu na moją dalszą podróż, ale narazie, gdy i ręka słaba i głowa po wczorajszej jeszcze gorączce zmęczona — ręka nie chce prowadzić pióra, a głowa snuć myśli. Ponieważ jednak zapowiedzieliście moje listy na pierwszy kwartał roku, więc posyłam wam ten pierwszy, byle uczynić początek[1].



Ruszyłem z Neapolu statkiem angielskim „Ravenna“ (z Peninsular and Orient Company), w sam dzień Bożego Narodzenia, ale już pod wieczór. Statek ten nie zatrzymuje się nigdzie po drodze, aż dopiero na brzegach egipskich, zkąd dalej dąży do Indyj. Obwiał mnie też zaraz wiatr wielkich egzotycznych podróży. Już na pokładzie takiego statku widzisz nieznane ci z europejskich wędrówek twarze i słyszysz nieznaną w Europie mowę. Załoga „Ravenny“ składa się prawie wyłącznie łącznie z Hindusów. Kilkunastu angielskich oficerów, dwóch lub trzech tejże rasy majtków, zresztą same ciemne postacie, w białych opończach, w zawojach, smukłe, chude, o nogach i rękach tak drobnych, jak u naszych dzieci i o ruchach, mających coś małpiego.
Pogoda dobra, niebo błękitne — toń wygina się, jak lśniąca blacha, ale nie załamuje się w fale. Naokół rozlegają się monotonne głosy Hindusów, ciągnących liny; statek potężnym rykiem daje znać, że godzina odjazdu wybiła i drży wewnętrznie. Podnoszą mostek, po którym wchodzi się na pokład; łódki, pełne wszelkiego rodzaju przekupniów, stojące w dole, oddalają się zwolna; tu i ówdzie powiewa kilka chustek — statek odzywa się po raz drugi — wreszcie „go ehead!“ — ruszamy!
Wolę to, niż czekać. Neapol jest cudem świata, snem greckim – ale czekać jest źle, nawet w Neapolu. Zresztą chcieliśmy „vedere Napoli e poi... Egipt!“ – więc nam się dłużyło. Szczególniej poprzedni dzień był ciężki – tembardziej, że to była wilia. Siedząc owego wieczora w hali hotelowej na Piazza Umberto, rozmyślałem o lesie zakopiańskim, jasno oświeconych oknach, o radosnych okrzykach dzieci na widok drzewka i myślałem sobie, że tego nie zastąpi ani Santa Lucia, ani przepyszny pióropusz Wezuwiusza, który od czasu do czasu przebłyskiwał czerwono na ciemnem niebie.
Takie widzenia z odległości, są jak mgły. Przesłaniają światło i czynią człowiekowi dzień smutnym. A gdym tak siedział w owych mgłach, nadomiar smutnych wrażeń, wniesiono do hotelu umierającego człowieka. Niosło go czterech ludzi, on zaś głowę miał opadłą zupełnie na piersi, zamknięte oczy, ziemistą cerę i zwisłe ręce. Posępna ta grupa przesunęła się tuż koło mnie, po chwili zaś zbliżył się do mego krzesła zarządca hotelu i zapytał:
— Czy panu wiadomo kto jest ten chory?
— Nie.
— To jest wielki Schliemann.
Biedny „wielki Schliemann!“ Odkopał Troję i Mikeny, zdobył sobie nieśmiertelność i — umierał...
Od tego czasu gazety już nawet tu, do Kairu, przyniosły wiadomość o jego śmierci.
Oto, z jakiego szeregu wrażeń składała się moja wigilia — i oto dlaczego usłyszałem na drugi dzień z pewną radością: „go ehead!”[2]
Zatoka była gładka; nie tak niemiłosiernie modra, jak bywa czasem morze Śródziemne, ale raczej koloru niezapominajki, z odblaskami pereł, opalu, miedzi, dymnego srebra. Blaski owe, migocąc, łącząc się i rozbiegając, tworzyły jakby jakąś irytującą się sieć na wodzie, pełną drgań i zmian nagłych. Co było przepyszne — to delikatność i miękkość ogólnego tonu, niełatwa do zobaczenia na morzu Śródziemnem, które w ogóle jest w tonie raczej twarde. Ale zatoka Neapolitańska stanowi pod tym względem wyjątek. Rzekłbyś, że Grecy, którzy niegdyś obsiedli rojem te brzegi, przynieśli ze sobą morzu grecką, łagodną świetlistość Archipelagu.
Słońce stacza się zwolna za Ischię. „Ravenna“ ani pyta, tylko bije śrubą na białą miazgę turkusy, perły, opale i pochylona cokolwiek na bok, sunie, jak rybitwa. Mijamy Sorrento; następnie przemykamy się między wyniosłością Campanelli i stromym wiszarem Capri — i na pełnej roztoczy zasuwamy się zwolna w mrok nocny.
Postanawiam czuwać, by zobaczyć wyspy Liparyjskie i wulkan Stromboli, który, niespokojniejszy od Wezuwiusza, oświeca jeszcze co noc, jak olbrzymia latarnia, ciemną pustosz morską. W tym celu, po obiedzie wieczornym, wychodzę na pokład. Wietrzno i chłodno. Okręt poczyna się wspinać na falach, ale czyni to z fantazyą, bez trudu, jak delfin, który igra w morzu. Znać dobry statek! Ale do wysp Liparyjskich jeszcze daleko; jeszcze ani śladu ognia w dali. Tymczasem chmury, które przez dzień ukrywały się, nakształt smoków, w szczelinach gór, teraz, jakby korzystając z nocy i ciemności, wypadają ze swoich dziennych komyszy i zaczynają pędzić po niebie. Co chwila przesłaniają księżyc i gwiazdy; wiatr zgania je i rozgania, jak pies owczarski stado. Coraz nowe ich zastępy podnoszą się za statkiem — i zdają się go ścigać.
Upływa jedna godzina i druga. W salonie na dole gasną światła, lampy elektryczne na pokładzie również; zostaje tylko kilka kolorowych latarni — ruch ludzi ustaje — słychać jeno w równych odstępach czasu dzwon strażniczy, któremu z przodu statku odpowiadają Hindusi. Zresztą — cisza.
Cisza względna, bo maszyna nie śpi nigdy i swem miarowem: „gda, gda, gda!“ znaczy drogę i czas pracy. Naokół szumi też morze, tym dziwnym nocnym szumem, w którym odróżnisz jakby głosy i nawoływania ludzkie, jakby wielkie westchnienia, a czasem łkania. Jest w tem coś ogromnie smutnego, bo ponieważ z pojęciem nocy łączy się mimowoli w umyśle ludzkim pojęcie snu i spoczynku, więc ten nocny ruch, to szarpanie się fal, wydaje się jakby męką i zarazem skargą żywiołu, któremu nigdy spocząć nie wolno.
Deszcz obfity spędził mnie z pokładu i nie pozwolił zobaczyć Stromboli. Ranek zastał nas już w cieśninie Messyńskiej. Dzień blady i chłodny. Brzeg sycylijski przedstawia się szaro i smutnie, bo gdy słońca brak, wszystko jest smutne, a tej zimy niema zawiele słońca nawet w Egipcie. Jeden promień — a owa Sycylia zagrałaby odrazu, Bóg wie, ilu barwami! Mgła zniża horyzont i przypłaszcza nawet góry. Przypomina mi się urywek, raczej ułamek tylko, z „Wandy“ Deotymy:

„Póki serce nie kochało,
„Życie jest jak okolica,
„Której słońce nie oświeca.
„Może ona i wspaniała,
„Cóż, gdy noc z niej farbę starła?
„Ziemia leży, jak umarła.

„Lecz niech tylko zorza w dali
„Porozrywa chmur spowiela,
„Każdy pyłek się zapali
„Nieśmiertelną Iskrą życia.
„Wszystkie barwy świt odnowi,
„Wszystkie kształty dzień wyciosa.
„Cóż się stało obrazowi? —
„Słońce weszło na niebiosa!“


Ale — słońce nie wschodzi. Statek mknie bliżej sycylijskiego brzegu, tak szybko, jakby się przekradał. I istotnie, niegdyś przekradano się ze strachem przez te wody, bo to tu przecie była siedziba Scylli i Charybdy:

„Dalej są dwie opoki: jednej szczyt się jeży
„Aż w niebiosa, a na nim gruby obłok leży,
„Co nie znika ni latem, ni czasu jesieni;
„I ten szczyt się nie złoci od słońca promnieni.
..................
„We środku ma jaskinię; otwór jej zwrócony
„Ku ciemnościom Erebu — więc ową jaskinię
„Okęt twój, Odysseju, niechaj tak ominie,
„By z pomostu w ten otwór żadna nie doniosła
„Strzała, ciśniona ręką łucznika z rzemiosła.
„W tej jamie Skilla siedzi: słychać ją zdaleka,
„Skomli jakby miot szczeniąt, jak złaja psów szczeka...
„Okropna to poczwara i nikt jej widoku
„Nie zniesie: sam Bóg nawet nie dotrzyma kroku.
„Łap dwanaście szkaradnych jest u tej bestyi,
„I sześć szyj wyciągniętych, a na każdej szyi
„Łeb sprosny; w paszczy zębów trzy rzędy, a przytem
„Gęstych i chropocących z przeraźliwym zgrzytem.
„Zwykle na dnie pieczary leży tułów spory
„A łby tylko wystawia z głębi onej nory
„I łapczywie czatując, w paszcze swoje chwyta
„Delfina, psa i wszystko, co ma Amfitryta
„W swojem państwie podwodnem — wszystko, co się zdarzy...
..................
„Blisko od niej zobaczysz drugą taką skałę,
„Lecz niższą, bo przerzucisz przez nią każdą strzałę.

„Jest tam figowe drzewo ze skały zwieszone,
„Pod nim groźna Charybda łyka morze słone,
Trzykroć w dzień je wyrzuca, trzykroć wciąga w siebie,
A gdy wciąga — o niechże nie będzie tam ciebie.”



Dziś się czasy zmieniły: Charybda nie wciąga już w siebie słonej wody, a Scylla straciła zapewne zęby ze starości i nie porywa marynarzy. Cieśnina nie należy już nawet do niebezpiecznych przesmyków morskich. Dla naszej „Ravenny”, która kilkanaście razy na rok przechodzi groźne zawsze morze Czerwone i groźniejszy jeszcze Babelmandeb — to prawdziwa zabawka.
Zresztą, przed przybyciem do Neapolu, „Ravenna” przeszła burzę, co się nazywa — i teraz nie robi sobie z byle czego wielkich rzeczy. Fala urwała szalupę. Pasażerowie wylatywali, w czasie tej burzy, z łóżek; pewien młody Anglik potłukł się nawet porządnie. Ale opowiadają o niej spokojnie, jak o jednym ze zwykłych epizodów podróży. Wszyscy jadą z Londynu, więc już przywykli do morza; nie choruje nikt. Większość dąży do Kalkuty, nie zrobili więc nawet jeszcze połowy drogi.
Podróżni, prócz nas i młodego Hindusa — sami Anglicy. Jest kilka missek — między niemi jedna, zasługująca na nazwę miseczki, bo i młoda i ładna. Ta przechadza się cały dzień po pokładzie, tłumiąc, za pomocą parasolki, swoje suknie, które niedyskretny wiatr żenie, jak mu się podoba. Młody Hindus siedzi, a raczej leży, cały boży dzień na fotelu, z nogami w górze, wykonywając, i to z niechęcią, tylko te ruchy, których wymaga zapalenie fajki. Schodzi także na dół, ilekroć dają jeść; zresztą nie widziałem, żeby choć ręką ruszył. Jestto zapewne jakiś znakomity Hindus, może syn jakiego radży, wracający z Oxford lub Cambrige. Jego złotawo-zielona cera i czarne, jak aksamit, oczy, ślicznieby się zapewne wydawały, gdyby nosił turban — ale w szarym pidżaku angielskim i w szarej, o dwóch daszkach czapce na głowie, młody radża wygląda, jak usmolony kapcan. Zresztą, wydaje się nadzwyczaj sfatygowany podróżą, nauką lub życiem i zaledwie odpowiada Anglikom, którzy od czasu do czasu do niego zagadują.
W ogóle brak na pokładzie charakterystycznych figur. Nawet kapitan ma minę, nie wilka morskiego, ale dobrotliwą twarz angielskiego fermera. Widocznie jednak zna się na swem rzemiośle — i patrząc na niego, nie wiem dlaczego, nabiera się wiary, że ten człowiek ani sam nie utonie nigdy, ani też ludzi nie potopi.
Szary czas, szaro usposabia — i na twarzach znać trochę nudy. Jakieś kilkomiesięczne baby stanowi great attraction — i trzeba mu przyznać, że robi, co może, by zwrócić na siebie powszechną uwagę, wrzeszczy bowiem od rana do wieczora w niebogłosy, a po nocach spać nam nie daje. Młody doktór, podobny do lorda Byrona i równie piękny, zajmuje się bardzo troskliwie baby, a niemniej i jego matką, niepodobną wprawdzie do lorda Byrona, ale także bardzo przystojną.
Pogoda zmienna. Od czasu do czasu deszcze przetrzepuje przechadzających się po pokładzie, tak niespodzianie, jakby im chciał zrobić na złość a sobie na uciechę. Ogół podróżnych wolałby zapewne albo zupełną pogodę, albo jakąś uczciwą burzę. Byłaby przynajmniej rozrywka.
Jakoż trzeciego dnia zdaje się, iż stanie się zadość temu ostatniemu życzeniu. Od rana poczynamy się mocno huśtać. W południe chwiejba powiększa się, a z nią razem przychodzi nieodłączny zawrót głowy i apatya. Morze przybiera barwę ciemną i ciemnieje coraz bardziej, na tem zaś posępnem tle widać, jak okiem sięgnąć, białe runa fal, piętrzących się coraz wyżej. Statek poczyna pracować, wspina się, zanurza dziobem w odmęt, to znów siada w wydrążeniach fal, przechyla się z boku na bok i skrzypi. Czuby bałwanów przelewają się przez pokład. Jesteśmy na wysokości zachodniego cypla Kandyi. Wieczór nie przynosi folgi, noc również, a na drugi dzień jest jeszcze gorzej. Nie przeszkadza to nabożeństwu, bo niedziela, ale do obiadu, zamiast osób czterdziestu, siada ledwie piętnaście. Szklanki, kieliszki i talerze są w ramach. Mijamy teraz wschodni cypel Kandyi. Statek wije się i przewraca, zupełnie, jak chory człowiek. Ma się wrażenie, że cierpi na boleści brzucha i że sam nie wie, co z nim zrobić. Tak upłynął dzień trzeci i czwarty.
Piątego — zupełna zmiana. Budzi nas promień słońca. Wychodzimy na pokład: niebo pogodne, ale blade, morze blade i spokojne. Jakaś nieopisana słodycz napełnia powietrze — wiatru niema — cisza zupełna — i czuć tchnienie wiosny. Mgła zbiega się na krańcach widnokręgu, jakby w jakieś fantastyczne, nikłe budynki, które załamują się łagodnie i opadają w morze. Wśród tej ciszy i słodyczy statek idzie naprzód spokojnym ruchem, a za nim ciągną całe stada mew, których nie było dni poprzednich. Nagle rozlegają się głosy: Look here! look here! i kilkanaście rąk wyciąga się, ukazując na burtę łodzi. Patrzę i spostrzegam małą szarą ptaszynę, podobną zupełnie do skowronka, siedzącą na linie, tuż koło burty i spoglądającą z wielką ufnością na ludzi swemi małemi, jak czarne paciorki, oczkami. Jest w tem doprawdy coś wzruszającego, bo taki ptaszek — to istotny zwiastun ziemi — to znak, że podróż ukończona. Wkrótce nadlatuje ich cała gromadka. Jedne siadają, gdzie który może, inne lecą nad okrętem, lotem, który wydaje się bardzo powolny, dlatego, że i sami jesteśmy w ruchu.
Słońce odnosi się coraz wyżej i z każdą chwilą czyni się cieplej. To przecie już egipskie słońce nam przyświeca. A jaka wiosna, jak się oddycha łatwo i szeroko! Morze i powietrze pełne są teraz blasków. W tych blaskach poczyna coś majaczyć, wynurzać się, bielić, świecić, rysować się coraz wyraźniej.
— Co tam widać? — pytam stojącego obok oficera.
— Damietta — odpowiada Anglik.
Lecimy do kabinek po szkła. Przez szkła widać nietylko budynki Damietty, ale palmy i żółte, świecące mocno w słońcu, piaski. Aleksandryę i Rosettę minęliśmy na taką odległość, że ich wcale nie było widać. Zatrzymamy się dopiero w Port-Saïd, zkąd, po kilkogodzinnym postoju, udamy się przez kanał do Izmali.
Tymczasem z dziwnem wrażeniem spoglądałem na ów świetlisty rąbek ziemi, który wciąż już był w granicy naszego wzroku. Po raz pierwszy w życiu miałem zobaczyć Egipt i Afrykę.





II.

Port-Saïd. — Miasto. — Ławice. — Nil i morze. — Przyjazd. — Arabowie. — Krętanina. — Kanał. — Pustynia. — Jej charakter. — Stary Testament.

Doki, latarnie, magazyny i zbiór zwykłych, mniej więcej obdrapanych kamienic, pomalowanych żółto i wzniesionych na żółtym piasku ławicy, oto Port-Saïd. Jeszcze statek nie stanął, jeszcze stoimy na pokładzie z lornetkami w ręku, a już widzimy, że miasto niema w sobie nic godnego uwagi. Tu i owdzie wznosi się wieżyczka kościelna, tu i owdzie błyszczy w słońcu wysmukły minarecik, jak świeca, zapalona nad miastem; ale wszystko to nowe, wczorajsze, pozbawione cech i charakteru Wschodu. bo też miasto powstało dopiero przy budowie kanału. Przedtem była to piaszczysta zaspa bezwodna, ziemia mew, czapli, czerwonaków i pelikanów, które żyły tu w niezmąconym pokoju, bo nawet łodzie rybackie nie zawijały do jałowej ławicy. Gdy zaczęto kopać kanał, miasto urosło nagle, jak grzyb, a ptasie sejmy musiały sobie szukać innych zasp, co zresztą nie przyszło im trudno, jest ich tu bowiem cały labirynt. Dawne, peluzyackie, ramię Nilu jest niemi zupełnie zatkane. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, widać owe ławy, zaspy, długie rzuty piaszczyste, mniejsze nasypy, progi i groble sztuczne, które wzniosła lub ustaliła ręka ludzka: wszystko to poprzedzielane krętemi wstęgami wody, poplątanemi tak, że w tym chaosie świeżo przybyły podróżnik nie wie, gdzie się kończy morze, gdzie poczynają się wody jeziora Menzaleh, co należy do Afryki, co do Azyi.
Bo też, naprawdę, żadna z tych ławic, a więc i ławica, na której wznosi się Port-Saïd, nie należy ani do Afryki, ani do Azyi, tylko do morza. Na całej szerokości Delty, Nil, przez wszystkie ramiona i przez wszystkie kanały wrzuca w morze czarny muł, naniesiony z wnętrza Afryki, a ono, jakby rozgniewane za to, że rzeka mąci jego przeźrocze, bije w nią piaskiem i zatyka jej ujścia. Ztąd wjazd do wszystkich portów egipskich jest trudny i nawet do Aleksandryi większy statek nie może wejść bez pilota.
Obchodzą się bez pilotów jakoby jedynie austryackie, kierowane przez Dalmatyńców, którym w znajomości morza Śródziemnego i biegłości żeglarskiej nie wyrównywają nawet Anglicy. Być może, że tą ich sprawnością tłómaczy się bitwa pod Lissą i zwycięstwa Tegetthofa. Ale wracając do Port-Saîd, co stanowi prawdziwy wdzięk tej miejscowości, to ogromna przestrzeń wód i nieba, w stosunku do szczupłej rozległości ziemi, na której stanęło miasto. Skutkiem tego wydaje się ono drobną świetlistą plamką, zagubioną wśród dwóch niezmiernych błękitów — i rzekłbyś: istnieje po to tylko, by promienie słoneczne miały się na czem zebrać i co rozświetlać. Błyszczy też, jak bryłka jasnego złota, aż oczy mrużą się pod nadmiarem blasku.
Statek zbliża się coraz bardziej. Gwałtowny ruch śruby łagodnieje i wpływamy do portu. Dziesiątki większych i mniejszych łodzi otaczają wnet parowiec. Miasto, jak powiedziałem, nie ma żadnego charakteru, ale, spojrzawszy na te łodzie, mówi się sobie: jednakże to Wschód! Jeszcze balkony statku zamknięte i schodki nie spuszczone, a już tam na dole wre, jak w kotle. Co za gwar, wrzask i jarmark! Arabowie, Beduini, Sudańczycy, nawpół ubrani, z piersią nagą i w jaskrawych kefijach na głowach, krzycząc w niebogłosy, odpychają sobie wzajem łodzie bosakami i wiosłami. Każdy chciałby się pierwszy dostać na statek i porwać rzeczy podróżnych, którzy wysiadają w Port-Saïd. Widząc te rozpalone twarze, wytrzeszczone oczy, zęby przebłyskujące z czarnych lub sinawych warg, słuchając tych słów, wyrzucanych jakby w najwyższem uniesieniu wściekłości, sądzićby można, że za chwilę ludzie ci porwą się za gardła i poczną się rozdzierać zębami. Ale nic z tego! Robią to codzień, lub kilka razy na dzień, za każdem przybyciem statku. To tylko wschodni sposób dobijania się o zarobek. A gdy wreszcie wpadną na pomost nakształt krwiożerczych korsarzy lub złych duchów, kij flegmatycznego Anglika wnet przyprowadza ich do porządku.
Już balkon otwarty i schody opuszczają się ku wodzie. Na dole współzawodnictwo wioślarzy przybiera pozory bitwy, a wrzaski stają się jeszcze przeraźliwsze. Nie wysiadam w Port-Saïd, nie będę zmuszony bronić pakunków, więc cóż mnie to może obchodzić! Staję oparty o poręcz pokładu i patrzę. Dzioby łodzi obległy już schody, tak, że nie ma miejsca na szpilkę. Czarne ręce wyciągają się ku podróżnym. Mało kto wysiada na dobre, ale wiele osób chce zwiedzić miasto, mamy bowiem trzy godziny czasu. Pojadę i ja, ale tymczasem chcę się napatrzeć tej krętaninie, tym łodziom i tym egzotycznym postaciom, które oświeca afrykańskie słońce. Wielu Arabów, szczególniej przekupniów, dostało się już na pokład, który traci skutkiem tego swój zimny angielski charakter, a zmienia się w malowniczy bazar, na którym sprzedają maty, tkaniny wschodnie, korale, wyroby drewniane, dywaniki itp.
W jednem miejscu gromadka Anglików gapi się na arabskiego kuglarza; inni, przechyleni przez poręcz, patrzą, jak młody Beduin, nagi do pasa i ulany jakby ze spiżu, skacze na dno za pieniędzmi, które mu rzucają z pokładu. Po pięciodniowej podróży morskiej, jednostajnej i trochę nudnej, ten ruch i to gorączkowe, nieznane w Europie życie, ma swój niemały urok.
Siadam do łodzi i jedziemy do miasta. Prócz mieszkańców, nic w niem ciekawego. Ulice przecinają się pod kątem prostym, domy bez charakteru; na europejskich murach trochę wschodniego brudu — i oto wszystko. Jeno na krańcach miasta kilka domów arabskich wśród śmieci i piasku, a koło nich gromady brudnych dzieciaków i kłapouchych a bezrogich kóz. Na głównych ulicach ukrop taki sam, jaki był przy statku. Ani myśleć tam o spokojnej przechadzce lub rozmowie z towarzyszem. Dziesięciu Arabów leci za każdym Europejczykiem, wrzeszcząc po angielsku, po francusku, po włosku, lub w tej mieszanej gwarze, która na Wschodzie zwie się „lingua franca”. Jedni napraszają się za dragomanów, drudzy ciągną do sklepów, inni sami sprzedają rozmaite drobiazgi. Potrafią cię zagłuszyć, potrafią ci dokuczyć i upokorzyć się w ciągu jednej godziny. Schroniliśmy się przed ich natręctwem do jakiejś kawiarni, złożonej z dwóch sal: w jednej około tuzina Niemek, o twarzach mocno wypudrowanych, grało na waltorniach i innych dętych instrumentach, w drugiej warczała ruletka.
Ale tymczasem „Ravenna” skończyła brać węgiel, który z ogromnej krypy ładowali na nią murzyni — i trzeba było wracać. Około trzeciej ruszyliśmy dalej i minąwszy długie kamienne mole, wpłynęliśmy na kanał.
O kanale można powiedzieć, że jak każda prawdziwa wielkość, przedstawia się skromnie. Tyle się nasłuchało o doniosłości tego dzieła, że mimowoli oczekuje się czegoś nadzwyczajnego — i doznaje się zawodu. Dzieło jest wiekopomnem i o doniosłości jego możnaby tomy pisać, ale zewnetrznie przedstawia się jako wstęga wody, o brzegach, ujętych w niskie, piasczyste tamy, nie szersza nad sto metrów, na której dwa duże statki mogą się minąć z pewną trudnością. Pierwszy lepszy kanał francuski lub belgijski takie samo czyni wrażenie. Tylko, że ten odddziela dwie części świata, a jednocześnie łączy je z trzecią, bo otwiera dla Europy cały wschód Afryki i południe Azyi.
Po jednej stronie niska tama zabezpiecza kanał na długiej przestrzeni od wód jeziora Menzaleh — po drugiej widać dziką pustynię.
Widzi się ją tam po raz pierwszy po przybyciu do Afryki i na widok jej zapomina się o wszystkiem innem.
Człowiek, który ją bardzo pragnął widzieć, przedewszystkiem zadaje sobie pytanie, czy ona jest taka, jak ją sobie wyobrażał i czy mu dopisuje?

Miasteczko Fayoum w Egipcie.

Piasek i niebo — w tych dwóch słowach mieści się pustynia, ale nie mieści się jej dusza. Trudno ją określić, tak, jak trudno w pierwszej chwili zdać sobie sprawę z własnych wrażeń; ale po niejakim czasie odczuwa się doskonale, że między piaskami i niebem jest coś trzeciego, co stanowi istotę rzeczy. Jest to niesłychana martwota, tak straszna, że o podobnej nie miało się dotąd żadnego pojęcia. Piasek, pomarszczony w taki sposób, jak marszczy się toń pod wiatrem, wygląda jakby skostniały; niebo nad nim szkli się, jak oczy umarłego człowieka, przez które nie patrzy dusza. Tu po raz pierwszy rozumie się, że pustka może być żywą lub martwą, bo naprzykład na pełnem morzu, gdy ono nic nie dostrzega, prócz wód niezmiernych, czuje się jednak ruch. Tu jest kraina zastygła. Spokój na morzu jest ukojeniem się żywiołów; spokój pustyni — odrętwiałością. Istnieje tu wszystko, co kojarzy się z pojęciem śmierci, więc i ogromna groza i ogromna cisza i melancholia i rozdzierający smutek, który leci na duszę ludzką gdzieś z głębin pustyni, ogarnia ją, uciska i napełnia niepokojem. Niepokój ów potęguje się wreszcie do tego stopnia, że człowiek poczyna się z nim zmagać i mimowoli zadaje sobie pytanie, zkąd się to bierze? Ale o odpowiedź nietrudno. W pustyni odczujesz wszystko, z czego się składa śmierć, nie odczujesz tylko miłosierdzia. W stężałych wydmach i tem stężałem niebie tkwi coś nieubłaganego. Poprostu mówiąc, ma się to niesłychanie gnębiące wrażenie, że z tego umarłego nieba nikt nie patrzy, że wśród tych płowych piasków nikt nie słyszy i że na pustyni próżnoby rozpacz wołała o ratunek. Ztąd ucisk, ztąd niepokój, ztąd strach. Gdyby pustynia przedstawiała się człowiekowi wrogą, mniej byłaby straszną, bo gdzie jest wrogi żywioł, tam możliwą jest walka, jak np. w czasie burzy na morzu — ale pustynia jest tylko bezwzględnie obojętną, a taka trupia obojętność ma w sobie coś więcej przerażającego, niż rozpętany gniew.
Nie widziałem huraganu, tratującego piaski; ale w huraganie jest przynajmniej namiętność i ruch, a zatem i życie, przez które pustynia upodabnia się do reszty świata — w ciszy zaś i milczeniu zdaje się ona należeć do jakiejś zupełnie innej planety-cmentarza, na której wszystko jest zgasłe i nieruchome. Dlatego przypuszczam, że w ciszy pustynia jest bardziej przejmuącą.
Wieczór zapadał. Słońce zanurzało się w wodach jeziora Menzaleh. Piaski po stronie arabskiej przybrały barwę różową, która zwolna przechodziła w ton liliowy, coraz delikatniejszy i bledszy. Ale te łagodne tony, które gdzieindziej napełniają słodyczą całą naturę, nie odjęły pustyni jej surowości i biblijnej powagi. Trudno wypowiedzieć, do jakiego stopnia przypomina się w tych stronach na każdym kroku Biblia. Później widziałem, koło Tel-el-Kebir, szereg wielbłądów, idących przez pustynię. Ciągną one długim sznurem, jeden za drugim, kołysząc jukami na obie strony, każdy z szyją wygiętą w hak, przed każdym człowiek w długich szatach, z białym zawojem na głowie. I tło i obraz — zupełnie karta ze Starego Testamentu. Takie to jakieś smutne, proste, takie pełne powagi i odwiecznej tradycyi, że wygląda bardziej na biblijne widzenie, niż na rzeczywistość. Człowiekowi wydaje się, że się naczytał o czasach Jakóba, a potem zasnął i śni. Istotnie, trudno uwierzyć, że się żyje w czasach dzisiejszych.
Takie obrazy stanowią urok pustyni.





III.

Nocna wycieczka do Piramid. — Noce wschodnie. — Różnica widoków. — Piramidy. — Sfinks przy świetle księżyca. — Pustynia. — Nokturn.

Nie ma zapewne Europejczyka, któryby, bawiąc w Kairze, nie odwiedził kilkakrotnie Piramid i Sfinksa, ale mało kto czyni tę wycieczkę w nocy. Mnie również nie przyszłoby to do głowy, gdyby jeden ze znajomych nie opowiadał mi o wrażeniu, jakie czyni Sfins, widziany przy świetle księżyca. Postanowiłem nająć w Kairze powóz i jechać.

Wycieczka to łatwa, musiałem jednak czekać kilka dni, albowiem noce były chmurne. Nakoniec przyszła jedna, jeśli nie zupełnie pogodna, to przynajmniej pogodniejsza od innych; więc, nie odkładając dłużej, wyruszyłem, wraz z trzema towarzyszami, przed północą, z placu Ezbekieh.
Już sama droga przez uśpione dzielnice miasta, przez most na Nilu i ciągnące się za nim aleje, przedstawia nocą szczególny widok. Głównem wrażeniem, jakie się otrzymuje na Wschodzie, przebiegając w dzień ulice, mosty i place, jest wrażenie natłoku i gwaru ludzkiego życia. Miasta wydają się tak rojne i zgiełkliwe, jak nigdzie. Przez ten sam most na Nilu, przez te same aleje, trudno się w dzień przecisnąć. Na bocznych chodnikach przepychają się Arabowie, Beduini, Żydzi, Koptowie, Murzyni, Grecy i Anglicy, środkiem ciągną szeregi wielbłądów, wozy zaprzężone w bawoły i pojazdy paszów, z biegnącymi przed końmi saisami. Widzisz wszystkie barwy skóry i słyszysz wszystkie języki. Ruch i gwar taki, że w głowie się kręci. Pod akacyami przydrożnemi i pod palmami całe obozowiska; gromady kramów, barwne tkaniny, zawoje, stosy bakalij, pęki trzcin cukrowych, znów wielbłądy, znów stada osłów. Między niemi wrzaskliwy tłum przewodników: cały obraz w rażącym blasku lub czarnych cieniach, bez ogólnego tonu, o barwach lokalnych, tak natężonych i tak ogromnie wyraźnych, że po dłuższym czasie męczą one oczy północnego człowieka i stają się niemal dokuczliwe.
Z okolic Kairu.
W nocy cisza i pustka. Świat, oparem nilowym przesłonięty, zatarty i niewyraźny. Z pojęciem Wschodu tak dalece łączy się pojęcie wyrazistości i blasku, że ze zdziwieniem zapytujesz siebie, czy ta rzeka, dymiąca mgłą, jest Nilem — a to miasto Kairem? Może latem inaczej, bardziej po wschodniemu wyglądają te noce; w zimie przenoszą nas one, jakby pod północne niebo i sprawiają nam pewien zawód. Ale też za to wyobraźnia, zmęczona jaskrawością dziennych wrażeń, odpoczywa w nich doskonale.

Drogę z Kairu do Piramid przebywa się w ciągu półtorej godziny. Niegdyś jechało się dłużej, przez malownicze arabskie i beduińskie wioski, to blisko nad rzeką, to dalej, przez laski palm i pola bujne. Dziś inżynierowie wytknęli nieubłaganą linię prostą, która skraca czas drogi, ale pomija wszystko, co jest godne widzenia. Nawet w dzień, wioski zostają po za granicą wzroku; w nocy nie widać nic, prócz pni akacyj przydrożnych rozświecanych przez latarki powozu. W pobliżu Piramid kończy się kraj uprawny i kończy się, jak prawie wszędzie w Egipcie, bez żadnych przejść. Po zielonej runi zbóż, która w nocy wygląda czarno — poczyna się nagle wielka, odkryta, jaśniejsza przestrzeń — to już piaski — pustynia: na niej widać trójkątne sylwety Piramid.
Jesteśmy na miejscu. Zajeżdżamy do Mena. Jestto hotel angielski, w którym staro-egipską i arabską ornamentykę ożeniono z nowożytnym komfortem. Mieszkają tu chorzy, by oddychać powietrzem pustyni lub ci, którym do porannej kawy na werandzie potrzebny jest widok Piramid. Północ dawno już wybiła, gdy nasz powóz zatrzymał się przed bramą. W Mena uśpione wszystko. Budzimy zamieszkałego przy bramie szeika, który zapewne jest zarazem odźwiernym hotelu, ale rozespany Beduin nie bardzo rozumie, czego od niego chcemy i po krótkiej rozmowie z naszym woźnicą, wraca spać.
Idziemy sami, bo Piramidy widać i drogę znaleźć łatwo. Księżyc już zeszedł, ale ukrywa go szeroki pas chmur. Nie są to jednak owe ciężkie, zawalne chmury, zawierające, wedle słów Szekspira: „kufy pełne wody, gotowe pęknąć lada chwila“. Jestto ten rodzaj lekkich obłoków, które w dzień wyglądają, jak stada owiec, pasące się na wysokościach, a po zorzy wieczornej, która rumieni ich wełnę, zbijają się w jednę gromadę i układają do snu nad ziemią. Światło księżyca nie przedostaje się przez nie, ale rozświeca je od wewnątrz, więc noc nie jest zbyt ciemna — raczej szara, niż srebrna.

Na tarasie hotelu „du Nil“ w Kairze.

Idzie się jednak cokolwiek po omacku. Piramidy, które zdaleka rysowały się czarno, zbliska wydają się szare. Przychodzimy tuż do Cheopsa. Stojąc u samych stóp, nie widzi się szczytu, bo trójkątna płaszczyzna, idąc pochyło w górę, usuwa się z promienia oka, skutkiem czego piramida wygląda, jak obłe wzgórze. Opodal majaczeje Cefren. W tym mroku oko dostrzega i rozróżnia przedmioty, ale kształty są niepewne, zarysy ich rozpraszają się, topnieją i zlewają z otoczeniem. Wszystko jest blado-szare — i piasek pustyni i głazy piramid i utworzone z pokruszonych kamieni stosy odłamów, wszystko jakieś niezwarte, widziadłowe, senne, jakby pozbawione bryłowatości i ciężaru.
Cisza — aż w uszach dzwoni! Można ją nazwać grobową, bo przecie jesteśmy wśród grobów. Nakokoło świat obumarły. I my mówimy cicho — i mało. Wspiąwszy się nieco na piramidę Cheopsa, siedzimy w milczeniu i każdy stara się uświadomić sobie własne wrażenia. To wszystko, co nas otacza, takie jest odmienne od tego, co się w życiu widziało, takie dziwne i tak jakoś bezwzględne w swym ogromie — wśród nocy i ciszy, że naprawdę doznaje się tylko rozmaitych poczuć, bo myśl onieśmielona wydaje się sama sobie tak marną, jak marnym jest człowiek wobec tych olbrzymów.
Z rozmyślań budzi nas dopiero, dochodzące z oddali i mroku, jękliwe skomlenie szakala. Jest tu ich jakoby dużo i Anglicy, zamieszkujący Mena, zasadzają się na nie często, wśród samych Piramid, w czasie księżycowych nocy. Schodzimy wreszcie, by zbliżyć się do Sfinksa, bo przez chmury widać, że księżyc wzniesie się wkrótce nad ich pas i wyjrzy na czyste niebo.
Mijamy gromadkę pomniejszych Piramid. Są one grobowcami tych Faraonów, którzy, panując przez krótkie lata, nie zdołali sobie wznieść równie olbrzymich mauzoleów, jak Cheops, Cefren i Menkera. Z tych mniejszych wybierano przez całe wieki kamienie, skutkiem czego zostały zrujnowane prawie doszczętnie i zwłaszcza po nocy wyglądają, jak bezkształtne masy gruzu.
Wszędy rozrzucone kamienie — większe i mniejsze; grunt pokryty rumowiskiem, doły powybijane w piasku; wszędy ślady spustoszenia; droga niepewna i żmudna. Ale oto na tle nocnego nieba zarysowywa się coś przed nami, jakby olbrzymia ciemna plama — to Sfinks.
Przychodzimy bliżej. Sfinks nie jest taki szary, jak Piramidy. Niezmierna jego głowa, wykuta z czerwonego kamienia, jest zupełnie czarna, jakby skupiała w sobie noc. Rysów twarzy nie widać, ciała również, albowiem spoczywa ono w dole, niżej od poziomu pustyni. Nie tak dawno, jak odrzucono na obie strony pokrywające je piaski, że zaś jest jednej z niemi barwy, więc w mroku oko nie może go wyróżnić — i tylko głowa wznosi się nad pustynię, ogromna i tajemnicza.
Stanowczo Sfinks większe czyni od Piramid wrażenie. Piramidy są to, bądź co bądź, geometryczne bryły. Nie ma w nich duszy, natomiast jest coś tak suchego, jak w matematyce. Tymczasem Sfinks, to olbrzymia istota. Stanąwszy przed nim, mimowoli przypuszczasz, że w tem głuchem milczeniu on coś rozważa i myśli o rzeczach wielkich i tajemniczych.
Księżyc wytoczył się wreszcie z za zrębu chmur na czyste niebo i wówczas zaczęła się dla mnie jedna z najpiękniejszych nocy, jakie w życiu widziałem. Głowa Sfinksa, z czarnej, stała się ciemno-zieloną, niby stary bronz; płaszczyzna twarzy wypełniła się ludzkiemi rysami, zbudziła się, jakby ze snu i roześmiała do księżyca. W oczach naszych spełniają się czary; w jednej chwili tworzy się jakiś mistyczny związek między Sfinksem i księżycem. Zapominam o dzisiejszym świecie i zdaje mi się, że żyję w dawnym Egipcie. Oto Izys na niebie, oto Sfinks szepce coś do niej; oto za chwilę nadciągnie od Piramid szereg białych hierodulów i pocznie się jakiś obrzęd święty i tajemniczy. To, co było dla mnie tylko teoryą książkową, zmienia się w taką rzeczywistość, że aż jakaś trwoga zabobonna przejmuje duszę. Sfinks staje się do tego stopnia żywym, że próżno sobie powtarzać, iż to tylko złudzenie światła. Niepodobna oczu oderwać od tej twarzy, która, zwrócona wprost na księżyc, uśmiecha się ciągle. Widziałem ją potem we dnie, ale przy świetle słońca dostrzedz można w niej szczerby, które porobił czas — w nocy zaś, w srebrnym blasku, jestto zupełnie twarz ludzka, która drga, myśli i czuje.

Widać teraz rozkopane piaski, które pokrywały ciało Sfinksa, ale w nocy czyni to takie wrażenie, jakby on sam je odrzucił i podniósł się z pod ziemi, aby powitać księżyc i pogadać z nim o dziejach tak dawnych, jakich nikt, prócz nich, nie widział, nie zapamiętał i nie zapisał.
Cysterna w Kairze.
Bo czego on nie widział, ten Sfinks — on, którego początek jest tajemniczą zagadką — on, którego już Cheops naprawiał? Stał już, gdy wznoszono Piramidy, i tenże sam Cheops chronił się zapewne w jego cień przed skwarem słońca. Potem widział Mojżesza i Kambyzesa, Aleksandra i Ptolomeuszów, Cezara i Marka Antoniusza, Kleopatrę i Najświętszą Pannę, łunę pożaru Aleksandryi i dzikiego Amru, świętego Ludwika i Napoleona. Wszystko to widział — i uśmiechał się tak samo nocami do księżyca. Wszystko to przeszło — on jeden został. Jest tak odwieczny, że się go prawie nie uważa za dzieło rąk ludzkich — i mimowoli widzi się w jego ogromie coś pierwotnego, coś niemal kosmicznego, jakby był stworzony z tego samego żywiołu, co i ten księżyc, z którym rozmawia w jasne noce.

I patrzą tak obaj na siebie, w srebrnem świetle, wśród śpiącej pustyni. Płowe jej piaski stają się teraz jasno-zielone; opodal błyszczą się Piramidy, za niemi przestrzeń pusta bez końca. W stosunku rzeczy ze sobą istnieje zgoda lub niezgoda. Tu wszystko dobrane. Ogrom, tajemnica, samotność i wielkie groby, a prócz nich naokół nic — żadnej rozmaitości przedmiotów, żadnej możności porównań, jeno w krąg pustynia, zalana blaskiem uroczystym i ogromnie smutnym.
Ale w owej melancholii niema nic przykrego. Przeciwnie, jestto wielka i nad wszelki wyraz doskonała symfonia, której pojedynczemi akordami są Piramidy, Sfinks, księżyc i pustynia. Bierze ona duszę ludzką i kołysze ją, jak do snu. Warto przyjechać do Egiptu, by się raz w życiu taką symfonią upić!
Spokój naokół. Tylko księżyc wzbija się wyżej i wyżej. Z rozgrzanej w dzień od promieni słonecznych ziemi wstają opary i pełzną po pustyni, choć nie ma najmniejszego wiatru. Na chwilę przesłoniły Sfinksa, ale księżyc wnet go wydobył, opar zaś poszedł dalej i obwinął piramidę Mendera, która nie wiem dlaczego, ze srebrnej, stała się nagle różową, potem zgasła, a potem odzyskała znów swą księżycową barwę.
Do świtu było jeszcze daleko, bo ni księżyc, ni gwiazdy nie bladły; ale noc ubiegała. W namiotach beduińskich, leżących w głębi pustyni, ozwało się pianie koguta, a za tym pierwszym ozwał się drugi, trzeci, dziesiąty; nagle dało się słyszeć skrzypienie piasku i jakieś głosy: widocznie ktoś się zbliżał. Jakoż po chwili, na czystem wzniesieniu, za Sfinksem, zarysowała się sylwetka wielbłąda, a pod zgiętą jego szyją dwóch beduinów, przybranych w długie białe szaty.
I ten biblijny wielbłąd, oraz ci dwaj, podobni do nocnych widziadeł, ludzie, byli jakby ostatnim akordem nokturnu.





IV.

Zawód. — Rozmyślania. — Suez. — Miasto i port. — Widoki. — „Bundesrath“. — Wyjazd.

Statek francuski z kompanii Messageries Maritimes, którym miałem się puścić na morze Czerwone i ocean Indyjski, sprawił wszystkim okrutny zawód. W agencyach zapowiedziano nam, że do Suezu przyjdzie 19 stycznia, tymczasem on sobie przyszedł i wyszedł 18-go. Jak sobie radzili ci, którzy, kupiwszy naprzód bilety, bawili, ubezpieczeni terminem, aż do 19 w Kairze lub na wycieczkach w okolice — nie wiem. Byłem tyle ostrożny lub tyle leniwy, żem biletu naprzód nie kupił. Swoją drogą, wiadomość o tym figlu kompanii, czy kapitana, wprawiła mnie w najgorszy humor, miałem bowiem teraz do wyboru, albo czekać cały miesiąc na następny statek francuski, albo jechać innym. Wszystkie inne zaś, nie wyłączając angielskich, idą wolniej, są daleko gorsze i daleko mniej wygodne.
Pomyślałem sobie jednak: widocznie statki nie są to koleje, które trzymają się ściśle godziny, a nawet i minuty, oznaczonej w rozkładach; jedźmy tedy do Suezu i rozpatrzymy się na miejscu w terminach
Pobyt w Suezie uśmiechał mi się z różnych powodów. Naprzód jako nowość. Kto ma trochę natury żyda wiecznego tułacza, ten nigdzie długo miejsca nie zagrzeje. Powtóre, chodziło już nie o zagrzanie miejsca, lecz o rozgrzanie siebie, albowiem taż sama niebywała zima, która w tym roku zasypywała śniegiem pułki francuskie w Algierze, dała nam się porządnie we znaki i nad Nilem. Mówiąc poprostu, szczękaliśmy zębami w naszych hotelowych pokojach, w których od czasów Cheopsa nikt nigdy pieca nie widział. Szczególnie nocami było tak zimno, że w Wielkiem Muzeum poczerwieniały, jak mówiono, nosy mumiom wszystkich Ramzesów, Setów, Thutmesów i Pepich, co się podobno od czterech tysięcy lat nie zdarzyło. Ponieważ, na dobitkę, chorowałem mocno na gardło, liczyłem więc, że w Suezie klimat okaże się na mnie łaskawszym. Przecie to już jeszcze prawdziwsza Afryka, przecie to już morze Czerwone — i zima powinna mieć w tamtych stronach trochę wstydu w oczach.
Prawie każdy człowiek, gdy go ma spotkać w życiu coś niezwykłego, a bardzo pożądanego, pełen jest obaw i niepokojów, czy go ta rzecz pożądana nie minie. Ze mną było to samo. Miałem zobaczyć podzwrotnikową Afrykę, którą życzyłem sobie widzieć oddawna, ale mimowoli myślałem: nie uwierzę, że tam pojadę, dopóki nie będę na pokładzie. Otóż Suez zbliżał mnie do pokładu. Zdawało mi się, że gdy raz tam stanę, to już obwieje mnie wiatr wielkich podróży i sama podróż mnie nie minie. Sądziłem również, że w tem portowem mieście, w którem spotyka się ludzi, wracających ze wszystkich kątów oceanu Indyjskiego, łatwiej zasięgnę wiadomości o Massawie, Zanzibarze i stałym lądzie afrykańskim. W Kairze udzielano nam informacyj tak sprzecznych, że nie wiedzieliśmy, co sądzić. Jedni utrzymywali, że tak zwana „massika“, to jest pora dżdżysta, w czasie której nie można i nie warto podróżować, zaczyna się w styczniu, inni uważali styczeń i następne miesiące za najodpowiedniejsze do podróży; jedni grozili nam febrą, drudzy zapewniali, że przyjedziemy w porze najzdrowszej. Radziliśmy się jednak ludzi, którzy byli niewątpliwie w Zanzibarze i w głębi. Ale być i mieszkać, są to dwie rzeczy różne. Prawdziwych informacyj może udzielić tylko stały mieszkaniec kraju. Podróżnik, który spędził w nim kilka miesięcy, nic nie wie, a natomiast rzadko umie uchronić się od wyciągania wniosków ogólnych. Wszędzie, naprzykład, może się zdarzyć wyjątkowo dżdżyste lato, ale mniej baczny podróżnik, gdy na takowe gdzie trafi, gotów wywnioskować, że w takim a w takim kraju lato zawsze dżdżyste, mgliste i chłodne.
Ze zbyt pospiesznych uogólnień płyną całe rzeki błędów i w życiu i w podróżach. czytałem niegdyś anegdotę o pewnym Angliku, który, ścigany w Sudanie przez krokodyla, wlazł na palmę i począł wywijać pękiem liści, chcąc dać znać o swem rozpaczliwem położeniu. Drugi Anglik, spostrzegłszy to zdaleka, zapisał zaraz z powagą w swej podróżniczej książeczce, że w Sudanie są palmy, które nawet w chwilach zupełnej ciszy, za zbliżeniem się człowieka, wywijają liśćmi, jakby go zapraszały na daktyle.
Czemu miłość własna nie pozwala na przyznanie, że się czegoś nie wie? Będąc już w Suezie, dowiedziałem się, że wprost z Zanzibaru przyjechał kupczyk grecki, który za handlem chodził i w głąb lądu. Był to brat mego gospodarza, więc łatwo mi go było sprowadzić i wypytywać. Zapewniał mnie, że był wszędzie, ale że czasem odpowiedzi jego wydawały mi się jakoś niepewne, więc na próbę pytam:
— Czy Bagamoyo to duże miasto?
— Tyle a tyle miszkańców.
— A Kilima-Ndżaro?
— Tyle samo.
Otóż Kilima-Ndżaro jest górą, nie miastem. Łatwo zrozumieć, że po takiej odpowiedzi poradziłem memu kupczykowi, żeby sobie poszedł na przechadzkę po Suezie.
Nie przestałem jednak chodzić po agencyach, jak również rozmyślać, gdzie mam jechać. Wahałem się jeszcze w wyborze okolicy. Dzięki uprzejmości i stosunkom rzymskim Siemiradzkiego, miałem listy i do Masawy. Za Masawą przemawiało wiele. Naprzód podróż to znacznie bliższa i mniej utrudzająca, a że po chorobie w Kairze nie byłem w pełni sił, więc musiałem się z tem liczyć. Następnie klimat Masawy, mimo słynnych tamtejszych upałów, jest zdrowy; nie ma tam febr błotnych, bo nie ma błot; tam Abisyńczycy biorą poprostu człowieka i skręcają mu kark, co nie musi być rzeczą zbyt nieprzyjemną, skoro się Abisynia tak Włochom podoba, że na skręcenie karku do niej lecą. Kraj na brzegach ma charakter pustynny, jak Arabia lub Egipt. Wody wprawdzie brak, ale ktoby tam pijał wodę, kiedy jest tyle lepszych rzeczy na świecie. W głębi wznoszą się góry, pokryte bujną roślinnością, pełne dzikich zwierząt, zamieszkałe przez lud zarazem dziki i chrześcijański.
To ostatnie nie jest wprawdzie wielką osobliwością, ale w ogóle biorąc, Abisynia przedstawiała wielkie ponęty. Z drugiej jednak strony, trudno mi było dowiedzieć się, jakie są w tej chwili stosunki Włoch z Abisynią. Co to jest nie odbierać gazet warszawskich! Gdyby stosunki te były natężone lub gdyby zbierało się na wojnę, najneutralniejszy podróżnik łatwoby mógł zostać powieszony na własnej neutralności. To mi się mniej uśmiechało. Naprawdę, musiałbym siedzieć na piasczystej wysepce lub równie piasczystem wybrzeżu, bez możności zapuszczenia się w głąb lądu. Obiecywano mi wprawdzie, że w każdym razie będę mógł dotrzeć do Kerenu — ale z liczną eskortą. Otóż, liczna eskorta pociąga za sobą liczne wydatki. Ostatecznie było więcej, niż prawdopodobne, że jeżeli zapuszczę się do Abisynii, to już nie będę mógł zwiedzić Zanzibaru i pobliskiego stałego lądu.
Zanzibar zaś i przyległy mu ląd wydawały mi się więcej egzotyczne. Ponieważ taką wyprawę czyni się raz w życiu, więc, żeby nabrać ochoty do uczynienia jej drugi raz, trzeba dotrzeć daleko i widzieć rzeczy prawdziwie ciekawe. Pomyślałem, prócz tego, że jeśli starczy zdrowia i pieniędzy, to przecie Masawa leży na powrotnej drodze z Zanzibaru...
Stanęło więc na Zanzibarze.
Potem, jak zwykle po każdem postanowieniu, nastąpił koniec rozmyślań, folga, nudy i pogodzenie się z losem. Jesteśmy przecie w kraju, w którym wierzą w przeznaczenie. Ono widocznie chciało, bym nie jechał statkiem francuskim „Amazone“, lecz niemieckim „Bundesrathem“ i bym pod równikiem jadł Leberwurst, Sauerkraut i Kalbsbrust mit Kartoffel-salat. Niechże i tak będzie! Tymczasem mam przed sobą pięć dni czasu, który mogę przepędzić w sposób, jeżeli nie rozkoszny, to przynajmniej oryginalny, to jest klnąc na zimno w Afryce i chodząc w ciepłym paltocie nad morzem Czerwonem.
Tego mógłby mi każdy Anglik pozazdrościć.
Morze Czerwone odznacza się przedewszystkiem tem, że jest zielone. Rankami szczególniej widywałem wody barwy zupełnie szmaragdowej. W ciągu dnia błękitnieją one coraz bardziej, nigdy jednak nie stają się tak modre, jak toń morza Śródziemnego. Jest to tem dziwniejsze, że kanał zachowuje kolor odmienny i wygląda jak niebieska wstęga, rzucona na złote piaski Arabii i Egiptu.
Suez — to już kąt zapadły i daleki. Miasto samo nie przedstawia nic ciekawego. Jest to zbiór domów, pozbawionych wszelkiej oryginalności i przypominających kamienice naszych podrzędnych miast. Gmachy rządowe, dworce kolejowe i hotele są mizerne. Europejczyków mało. Większa ich część mieszka w porcie Ibrahim; we właściwem mieście istnieje wprawdzie europejska dzielnica, ale spotyka się w niej najczęściej Greków. Tłum Arabów i murzynów jeszcze brudniejszy, wrzaskliwszy i więcej natrętny, niż w innych miastach egipskich. Jest to zbiór najbardziej zakazanych figur, jakie zdarzyło mi się spotkać gdziekolwiek w świecie. Arabowie wydają się malowniczo nawet w łachmanach, ale każdy z nich ma coś takiego w twarzy, jakby dwa dni nie jadł. W ich gwałtownych ruchach i natarczywości, przechodzącej wszelką miarę, tkwi jakaś gorączka głodowa. Trudno z początku zdać sobie sprawę, dlaczego się tak dzieje. Miasto zdaje się być położone doskonale, bo przy samem ujściu kanału. Nie setki, ale tysiące wielkich okrętów, jadących w tę i tamtą stronę, zatrzymuje się w tutejszym porcie. Suez jest niejako bramą otwartą na wielkie przestworza morskie, na szlak Indyj, Afryki i Australii; koleje żelazne łączą miasto i Izmailą i Kairem, a jednak znać tu wszędy piętno zastoju, ubóstwa i nędzy.
Podróżny jest tu poprostu łupem, na który rzuca się miejscowy tłum, jak stado szakali. Kto się nie umie bronić, to go rozerwą.
Ale wogóle przyjezdnych tu niewiele. Ci, którzy chcą jechać z Egiptu w dalsze strony, siadają na statki zwykle w Port-Saïd. Powracający również rzadko tu wysiadają. Powinno być inaczej, bo przejazd kanału jest drogi, ale pomimo tego ruch podróżniczy jest stosunkowo nieznaczny.
Statki zatrzymują się tu wprawdzie tysiącami, ale po to tylko, by zaawizować w inspekcyi portowej swe papiery — i zaraz ruszają dalej. Gdyby Suez stał się kiedyś środkowym punktem handlu między Egiptem z jednej, a wybrzeżami morza Czerwonego i Abisynii z drugiej strony, począłby niechybnie porastać w ludność i dostatki. Tak, jak dziś jest, położenie jego przypomina poniekąd położenie Tantala. Niezmierne bogactwa przesuwają się tuż koło niego, ale tylko się przesuwają i ni ręce, ni usta, pochwycić ich nie mogą. Port-Saïd zabrał Suezowi wszystko, nawet chleb powszedni.
Nudno było nadzwyczaj w tym Mrzygłodzie egipskim. Ból gardła dokuczał mi ciągle i nie mogłem sobie pozwolić na wycieczkę do źródeł Mojżesza, leżących po drugiej stronie zatoki. Zimno było ciągle, ale chmurno niezawsze, więc w chwilach pogody chodziłem do portu Ibrahim, długą na trzy kilometry groblą, poprowadzoną przez zalewisko morskie. W czasie odpływu, wody schodzą z niego w znacznej części i żółte piaski wyszczerzają się na słońce. W pobliżu miasta i głębiej, pod amfiteatrem wzgórz, znajdują się miejsca niższe, z których woda się nie cofa — prawdziwe rojowisko krabów i mięczaków o kręconych muszlach. Tuż pod miastem, owe wielkie gładkie kałuże barwią się, zapewne pod wpływem brudów miejskich, jak szyby przepalone słońcem, w rozmaite tęczowe odbłyski. W czasie przypływu, zielona fala pokrywa wszystko i leci tak wartko, że nawet na koniu umknąć przed nią nie można. Wiadomo, że Napoleon mało się nie utopił w czasie jednego z takich przypływów.
Całe zalewisko wygląda w czasie pełni wód, jak wielkie jezioro, ograniczone kręgiem wzgórz. Owe wyniosłości pokrywa mgła oddalenia, przez co w dnie pogodne wydają się ciemno-błękitne, a raczej jakby subtelnym błękitnym muślinem przysłonięte. O zachodzie stają się coraz wyraźniejsze, omaszczone na czubach złotem i purpurą, na skłonach liliowe, powiewne, delikatne. Potem bledną i gasną w mroku.
Wzgórza te mają swój urok, wznoszą się bowiem, jakby mury na granicy życia i śmierci. Tu na dole miasto, port, grobla, ruch statków, pociągów i łodzi — tam wieczne milczenie. Nikt tam nie chodzi, bo niema po co. Tam zaczyna się kraina skał i pustych wydm. Może gdzieniegdzie porasta je wrzos czerwony, może tu i owdzie róża jerychońska wychyla zeschłe gałązki z pod piasku, zresztą ni drzewa, ni krzaka, ni kropli wody; ogromne przestrzenie zupełnie głuche i niepokojące w swej głuszy, bo mimowoli nasuwa się pytanie, na co one istnieją, na co zdał się ich ogrom i komu one świadczą? Jest w nich jakby jakaś ślepa bezcelowość i trudno na ich widok oprzeć się myśli, że nie świat istnieje dla życia, ale że ono czepia się tylko tam, gdzie wypadkowo uczepić się może — jak pleśń.
Kto naprzykład choć raz w życiu patrzył z obserwatoryum przez teleskop na księżyc, ten łatwo sobie przypomni, jak bardzo pognębiają myśl ludzką owe pola księżycowe, umarłe, a tak poszarpane, tak dziko bezładne, jakby skonały w konwulsyach. Owóż wzgórza suezkie, widziane zwłaszcza w nocy, w zielonawem, zimnem świetle, wyglądają zupełnie, jak odłam tych pól.
Później przekonałem się, że oba brzegi morza Czerwonego, i dalej jeszcze: wybrzeża zatoki Adeńskiej, aż do przylądka Guardafui, czynią podobne wrażenie martwoty.
Lecz w dzień słychać u podnóża wzgórz świst lokomotyw, którym odpowiadają z portu rykiem wielkie parowce. Piaski półwyspu Synai świecą się wesoło w słońcu. Po niebieskiej wstędze kanału mkną w tę i tamtą stronę łodzie, lub feluki arabskie, podobne zdala do stad dzikich kaczek albo gęsi. Czasem przesunie się parowiec, ogromny, jak wieloryb. Okrągłe jego okna świecą w blasku, jakby z pod równika wiózł tuziny słońc na sprzedaż do zimnych krajów, a z komina bucha kłębami dym, tworząc czarne plamy na błękicie. Wszędy moc powietrza i światła. Stada mew pławią się w niem rozkosznie, to błyskając białemi brzuchami pod słońce, to jakby topniejąc w oddaleniu. Kto się chce napatrzyć na grę światła, niech patrzy na żagle feluk. W chmurny dzień są one jednostajnie białe, ale gdy słońce uderzy na wody i piaski, świecą złoto, różowo, błękitnie, mienią się, jak tęcza, i wówczas rozumie się, że owa jaskrawość barw w obrazach „plenerzystów“ nie jest taką swawolą, jaką się na pierwszy rzut oka wydaje.
Ale dni chmurnych więcej było, niż pogodnych, zatem i mało wrażeń kolorystycznych. Poznałem wreszcie i miasto i port Ibrahim i dygi i wszystkie statki i prawie że wszystkie twarze Arabów. Aż wreszcie którejś nocy nadszedł „Bundesrath.“ Nie widziałem go, jak przechodził przez kanał, tegoż samego jednak wieczora opuściliśmy miasto i pojechali do portu, by nazajutrz do dnia stanąć na pokładzie. Co za nocleg w porcie! Nędzny i brudny hotel, zajęty był od góry do dołu, jak się zdaje, przez urzędników kompanij, stale zamieszkujących na miejscu, dano więc nam łazienkę. Zapach z rur wanny, karaluchy, prusaki i inne mniejsze, ale bardziej krwiożercze istoty, nie dały nam oczu zmrużyć. Nabrałem po tym noclegu szacunku dla armii miejscowej. Egipska jazda może być niewiele warta, ale piechota odznacza się nadzwyczajną zaciekłością.
Jeszcze nie dniało, gdy zbudził nas murzyn hotelowy — i w towarzystwie Arabów, niosących rzeczy, ruszyliśmy nad kanał, gdzie przed niemiecką agencyą stał mały parowczyk, mający nas zawieźć do „Bundesrathu.“ W mieście spało wszystko. Obładowani małemi pakunkami, byliśmy podobni wśród nocy do rabusiów, pragnących się wymknąć z miasta. Ale ono przy bulwarku widać błękitne światło latarki: to nasz parowczyk. Siadamy, bierzemy rzeczy, płacimy Arabów — i jazda. Na statku jest jeszcze jakiś Grek, jadący również do Zanzibaru, i kilku Arabów, należących do załogi, którzy przy migotliwym blasku latarek wyglądają poprostu fantastycznie. Cisza naokół, słychać tylko chrapliwe, a zarazem senne dźwięki arabskiej mowy. Przesuwamy się wzdłuż domów o ciemnych oknach i wpływamy wreszcie na szerszą wodę, ubieloną już świtem. „Bundesrath“ stoi dość daleko, a że pod tą szerokością dzień wstaje szybciej, niż u nas, więc wkrótce czyni się zupełnie widno. Minąwszy kilka parowców, spostrzegamy wreszcie „Bundesrath.“ Nie jest on zbyt wielki, nie większy od „Ravenny“, którą jechałem z Neapolu do Port-Saïd. Jeśli fala weźmie nas od przodu lub z boku, będziem się kołysali nie na żarty. Ale nic to! Stateczek zbliża się coraz więcej. Przez poręcz wysokiego pokładu wychylają się ku nam głowy niemieckich majtków. Wchodzimy na pokład, a ztamtąd do salonu. Statek jest widocznie nowy i porządny. Ściany z politurowanego drzewa, lustra i czerwone aksamitne meble, tworzą całość, jeśli nie zbyt wykwintną, to przynajmniej schludną. Widok stołów, nakrytych białemi obrusami, filiżanek i imbryków na fajerkach, z których pachnie kawa, mile uderza oczy i przypomina, że jesteśmy naczczo. Ale salon jest pusty. Podróżni spoczywają jeszcze widocznie w objęciach Morfeusza, tylko od czasu do czasu pokazują się zaspane twarze stewardów. Biorą nam bilety, obejmujemy w posiadanie kabiny — i oto jesteśmy zagospodarowani na dni czternaście.
Na czternaście — o ile naturalnie wszystko pójdzie pomyślnie.
Pierwszą tualetę na statku robi się zwykle starannie. Jestto kokieterya względem przypuszczalnych towarzyszek podróży. Zresztą, po noclegu w porcie, było to i z innych względów konieczne.
A teraz — inauguracyjna kawa — i pobożne, a ciche życzenie, by pierwsza Niemka, która się ukaże, była co najmniej do Gretchen podobna.
W salonie jeszcze pusto — ale to nic. Przecie to jest niemiecki „Bundesrath,“ nie żaden „Fliegande Holländer.“ Jakoż słychać już lekkie kroki i wchodzi — młody człowiek z bardzo krótko ostrzyżoną czupryną i bardzo długiemi żółtemi wąsami. Wszedłszy, przedstawia się natychmiast:
— Moje nazwisko jest X. X.
Po zwykłej wymianie grzeczności, zaczyna się rozmowa, której pierwszem niemal pytaniem jest, ilu też pasażerów znajduje się w pierwszej klasie „Bundesrathu.“
— Ja sam tylko — odpowiada młody człowiek.
— Tak? A to będzie luźno. Tymczasem możebyśmy poszli na górę; zdaje się, że już ciągną kotwicę.
Kotwicę zaczynają istotnie ciągnąć, więc wychodzimy. Ranek jest jeszcze wczesny i blady. Przeźroczysta mgła unosi się nad morzem, widać jednak, że dzień będzie pogodny. Toń gładka i szklista ma w sobie jakąś rzeźwość poranną. Nie załamuje się w fale, jeno się wzdyma lekko i opada, jak piersi człowieka we śnie. Naokół kołyszą się beczki znakowe, powrosła słomy, strzępy papieru, a między niemi pływają mewy, spoglądając pilnie na wszystkie strony, zupełnie jakby im powierzono dozór nad portem. W powietrzu pachnie smołą, ropą morską i dymem węgla kamiennego. Tu i owdzie wielkie parowce stoją na kotwicach, odbijając się w gładkiej wodzie i zdając się drzemać, jakby olbrzymie zwierzęta, znużone długą drogą. Zwykły widok portowy! Wszystko to dla mnie nie nowe, bom już wędrował po rozmaitych morzach, ale zawsze miłe.
Wtem parowiec ryknął, jakby na pożegnanie ziemi i zadrżał. Z tyłu, za statkiem, woda jęła się przewracać i pienić. Bulwark portowy począł się od nas odsuwać dalej i dalej. W takich chwilach niepodobna nigdy oprzeć się wzruszeniu, zwłaszcza, gdy się jedzie bardzo daleko, na nieznane sobie morza i do nieznanych stron. Nagle zdejmuje człowieka taka ogromna tęsknota do swoich, że gdyby miał skrzydła mewy, toby się zerwał z tego pokładu i wrócił.
Ale stało się! „Suez“ zanurza się coraz bardziej pod wodę — brzeg egipski zdaje się umykać — a przed nami jeno roztocz morza Czerwonego.





V.

Zatoka Suezka. — Temperatura. — Niemcy. — Mały parowiec. — Zachód słońca. — Noc. — Synai. — Pobrzeża. — Zwrotnik. — Latarnie. — Bab-el-Mandeb. — Wiatr. — Zatoka Adeńska. — Aden.

Wypłynąłem z Suezu 2-go lutego i przez cały ten dzień, oraz następną noc, płynęliśmy zatoką Suezką. Morze Czerwone rozwidla się, jak wiadomo, na północy na dwa ramiona, obejmując nimi półwysep Synai. Zatoka Suezka, jakkolwiek szersza od drugiego ramienia, jest jednak tak wązka, że oba brzegi widać cięgle. Dzień był pogodny; wiatr mieliśmy za sobą, skutkiem czego na przodzie statku rozpięto kilka żagli. Stada mew ciągnęły za nami, rzucając się co chwila w spieniony szlak statku i walcząc o wyrzucane z kuchni resztki. Ponieważ kapitan dał pozwolenie strzelania, poczęliśmy próbować tej zabawy, ale pierwsza postrzelona mewa, trzepocąca mdlejącemi skrzydłami na fali, odejmuje do niej ochotę. Mewy mają to do siebie, że gdy jedna spadnie, inne krążą i zniżają się nad nią tłumnie, z piskiem niezmiernie żałosnym, jakby ją chciały ratować — i ten lament ptasi jest tak wzruszającym, że mimowoli człowiek ma uczucie, że spowodował nieszczęście.
Czyniło się coraz cieplej. Grube paltoty, w których wyruszyliśmy z Suezu, okazały się już zbyt ciężkie. Słońce przesłaniało się wprawdzie co chwila chmurami, ale w przerwach dopiekało dość silnie. To podnoszenie się temperatury, lubo stopniowe, było tak wyraźne, że chwilami doznawałem takiego wrażenia, jakiego się doznaje, wchodząc z chłodu do ogrzanego pokoju. Nie był to jeszcze upał, ale jakby tchnienie łagodnej i ciepłej wiosny. Od południa nastała pogoda zupełna. Na statku najmniejszej chwiejby. Ztąd i humory doskonałe.
Do „lunch’u“ siadło siedm osób, licząc w to kapitana, doktora, dwóch oficerów i owego młodego człowieka, którego poznaliśmy zaraz przy porannej kawie, a który, jak się pokazało, jechał objąć urząd prawodawcy w Bagamoyo. Po „lunch’u“ nastąpiło zwiedzanie statku. W drugiej i trzeciej klasie jechało więcej osób, między niemi młodzi ludzie, przeznaczeni na urzędników do niemieckich kolonij Bagamoyo i Dar-es-Salam. Patrząc na ich czerstwe twarze i rozrosłe na piwie hamburskiem postaci, pomyślałem sobie, jak też ci sami ludzie będą wyglądali za rok — i ilu z nich zobaczy jeszcze Niemcy? Na przodzie statku zapachniało mi, jeśli tak można powiedzieć, środkową Afryką. Oto pokazało się, że prócz zwykłych, należących do okrętu szalup, wieziemy na pokładzie mały parowiec, przeznaczony na Wiktorya-Nyanza. Był on rozłożony na pojedyncze dzwona i osobna ekspedycya miała je zawieźć aż nad brzegi odległego jeziora. Widok tego parowczyka sprawił mi prawdziwą przyjemność, naprzód dlatego, że zaraz przyleciał mi przez głowę zamiar przyłączenia się do tej ekspedycyi, gdyby to było możliwe, a powtóre, że ta głęboka Afryka, która była dotąd dla mnie rzeczą książkową, przedstawiła mi się jako coś dotykalnego. Nieraz już doznawałem podobnego uczucia, a mianowicie zawsze przy zwiedzaniu pomników starożytnego świata w Rzymie, Atenach i Egipcie. Wiemy wszyscy z książek, że i Coloseum i Forum Romanum i ateński Parthenon i Sfinks i Piramidy istnieją, ale mimo tego są one dla nas tylko teoryą, tylko idealnem pojęciem — i dopiero, gdy staniemy przed niemi, gdy obejmiemy je oczyma i rękoma, stają się one dla nas czemś objektywnem i rzeczywistem. To samo można powiedzieć o zamorskich krajach. Pisałem już o tem w swoim czasie, że właśnie ta zmiana idei na rzeczywistość, to stwierdzenie książkowych teoryj, stanowi główny urok podróży i zwiedzania.
Brzegi ciągle były widne, ale jałowe, puste, pustynne. Barwa ich zmienia się, rysunek pozostaje wiecznie ten sam — i człowiek nie ma tego zadowolenia, jakiego doznaje na pełni morskiej, gdy mu myśl i oczy giną w bezbrzeżnem przestworzu i gdy go obejmuje naokół nieskończoność. Zagubia się wówczas własne ja — i jest w tem wielkie uspokojenie. Tu wzrok nuży się jednostajnością zarysów i jakoś ciasno nam wśród tych dwóch bliskich brzegów.
Widziałem tego dnia wspaniały zachód słońca. Ozłociło się morze, ziemia i powietrze, a cały widnokrąg zdawał się płonąć. Ta niezmierna, fantastyczna powódź blasków ma w sobie coś smutnego, może z tego powodu, że rozświeca pustkowie. W chwilę później zeszedłem, nie pamiętam po co, do salonu i miałem wrażenie, że widzę pożar, tyle czerwonego światła wpływało przez zachodnie okna. Wszystko tam było czerwone, jakby od bengalskiego ognia — i obrusy i ściany i lustra i twarz stewartów. Ale wszystko to trwało krótko. Mrok czynił się tak szybko, jakby ktoś ciemność przesiewał z olbrzymich sit, z nieba na ziemię. Potem niebo zgasło, morze stało się żelazne i statek zajaśniał nagle we wnętrzu elektrycznem światłem.
Po obiedzie wyszedłem znów na pokład. Noc! gwiazdy! Droga mleczna bardzo wyraźna, ale Wielka Niedźwiedzica daleko niżej nad horyzontem, niż u nas. Wiatr ciepły niesie widocznie dużo wilgoci, bo osadza słony smak na ustach. Fali wielkiej nie ma, ale morze „gada,“ jak mówią marynarze. Czasem też zdaje się wzdychać. Poszedłem na sam tył statku, za koło sternicze. Morze było ciemne, ale w białej miazdze szlaku, ciągnącego się za parowcem, połyskiwały czasem jasno-błękitne gwiazdy, wyskakujące nagle z głębiny, mieniły się pióra pawie, to znów skry czerwonawe. Szlak fosforyzuje w ten sposób co noc.
Powietrze poprostu przeczyste! Oddycha się tu pełnemi piersiami. Jednostajny odgłos niestrudzonej śruby i szum morza kołyszą jakby do snu. Rozmyśla się i rozpamiętywa doskonale. Kto chce wrócić myślą w przeszłość, ten wróci — i zobaczy ją, jak żywą. Wśród tej nocy, wśród otoczenia bez kształtów, wśród tego nieokreślonego smutku, którym przesiąknięta jest zawsze ciemność, człowiek przestaje być bryłą, a zmienia się w myśl samą, która leci, gdzie chce i odtwarza, co chce: i drogie chwile i drogie twarze.

Na pokładzie „Bundesrathu.“
Nazajutrz wypływaliśmy już z zatoki na pełne morze. Po lewej stronie widać było jeszcze w świetle poranku wydłużone kształty góry Synai. w tych stronach, co nazwa, to jedna większa i bardziej pamiętna od drugiej. Człowiek tak do nich przywyka, że dziwi się w końcu, iż im się tak mało dziwi. Synai zdawała się wychodzić wprost z morza. Stoki jej można było jeszcze mniej więcej odróżnić, ale szczyt, nie bardzo zresztą wyniosły, przedstawiał się raczej jak różowawy obłok, który wkrótce zaczął się zlewać z innemi i topnieć w oddaleniu.

Próbowałem fotografować ten cypel, ale byliśmy już zbyt daleko — na fotografii trudno górę od morza odróżnić.
Koło południa przepłynęły wedle nas dwa statki, idące z Indyj do Suezu, a pod wieczór ujrzeliśmy na egipskim brzegu góry Bereniki, które wydawały mi się daleko wyższe, niż Synai. Nastąpiła nowa zmiana ubrania, bo uczyniło się jeszcze cieplej. Niebo jednak zaciągnęło się chmurami i morze nabrało ołowianego koloru. Było w niem coś złowrogiego. Chwilami uciszało się zupełnie, jakby pragnęło skupić się w sobie i obmyślić coś złego. Ale była to próżna groźba. Noc nastała pogodna. Jasne gwiazdy odbijały się długiemi srebrnemi pasami w cichej toni. Całe morze było niemi jakby naszyte.

Stacya kolei między Kairem a Fayoum.

Czwartego lutego „Bundesrath“ przebył zwrotnik Raka. Nigdy dotąd w życiu nie byłem tak daleko. Nazajutrz mieliśmy być, według zapowiedzi kapitana, w Bab-el-Mandeb.
Morze Czerwone jest bardzo niebezpieczne z powodu mnóstwa koralowych podwodnych raf. Każdy kapitan, który je przebywa, otrzymuje podobno dotąd jakowąś nagrodę. W nocy ułatwiają żeglugę latarnie morskie, poustawiane co kilkadziesiąt mil na przylądkach lub pustych wysepkach. Gdym patrzył na owe światełka, przypominał mi się mój „Latarnik“, który był osobą rzeczywiście istniejącą. Tylko, że ci, którzy tu mieszkają, są jeszcze bardziej odłączeni od całego świata i samotni. Sądzę, że na większej części latarni nie ma nawet wcale ludzi i że zapalają je za pomocą drutów elektrycznych.
Wypadki rozbicia statków zdarzają się jednak często, nawet w dzień. Dość na to najmniejszej nieuwagi kapitana. Natomiast Bab-el-Mandeb, czyli „Brama łez“, mniej ich wyciska, niż dawniej. Była ona i jest dotąd niebezpieczna dla żaglowców, tu bowiem wichry z pustyni i morza Czerwonego biorą się za włosy z mussonami oceanu Indyjskiego i tratują wodę, która burzy się i przewraca, jak w gardzieli Charybdy. Ale tęgi parowiec niewiele sobie z tego robi. Wspina się jeno pracowiciej i gniewem na gniew odpowiadając, chłoszcze wodę skrzydłami śruby, jak niegdyś Kserkses rózgami.
Koszta wojny ponoszą tylko podróżni, którzy wogóle składają tak jawne dowody, że się nią brzydzą, iż „liga pokojowa“ mogłaby ich mianować honorowemi członkami.

Co do mnie, nie okazałem się wprawdzie godnym tytułu członka „ligi pokojowej“, ale nie byłem zdrów. Czas jakiś trzymałem się jednak na pokładzie, patrząc na ukropy morskie, rozbijające się w oddali z hukiem i wściekłością o groźne wiszary. Rozhuśtana fala uderzała czasem ciężko o bok statku, to znów w długich odbryzgach wpadała przez poręcz na pokład, jakby chciała kogo porwać i pochłonąć. Powietrze nasyciło się słonym pyłem. Szara pokrywa chmur leżała nizko nad ziemią, a w tem posępnem świetle strome i dzikie wiszary wydawały się prawie czarne. Za statkiem pojawiły się znów gromady mew, obok zaś, nisko, prawie tuż nad falą, leciał długi czas jakiś niewielki ptak o pomarańczowem upierzeniu i pstrych skrzydłach. Zdaleka wyglądał jak świetny motyl.
Jazda na osłach w Egipcie.
Zeszedłem do salonu na „lunch,“ ale tam trudniej było wytrzymać, niż na pokładzie. Co za huśtawica! Ściany boczne tańcują, tak, że każda kolejno staje się nieledwie to podłogą, to pułapem. Salon zmienia się wskutek tego jakby w jakąś nieznaną izbę. Siedząc na przyśrubowanem krześle, czujesz się, to wywyższany, bez żadnej z twojej strony zasługi, to poniżany, bez żadnej winy. Czasem huśtawica kładzie cię mniej więcej na wznak, a stół zwiesza się tak nad tobą, iż zdaje ci się, że potrawy same ci będą do ust wpadały, czasem ty jesteś nad stołem, a talerze, gdyby nie rama na stole, uciekłyby w przeciwną stronę. Belkowania skrzypią, okręt drga od energicznego ruchu śruby, chwilami jęknie, jakby dostał pięścią w brzuch. Rozkoszna jazda!

Nazajutrz zbudziliśmy się już w zatoce Adeńskiej. Morze było przez cały dzień silnie wzburzone, a pokład mokry od fal. Koło godziny pierwszej z południa poczęły się rysować na widnokręgu skały jeszcze wyższe, dziksze, bardziej strzeliste i bardziej poszarpane, niż w Bab-el-Mandeb.
To Aden.
O trzeciej wpłynęliśmy do portu.


∗             ∗
Po kilku dniach podróży doznaje się jednak niemałego zadowolenia, gdy natężony ruch śruby słabnie i cichnie, gdy okręt zwalnia — i gdy przed sobą widzi się spokojną wodę, na niej statki, odpoczywające nakształt stada w ogrodzeniu, różnobarwne flagi rozmaitych narodów, a w dali, na pobrzeżu, domy z błyszczącemi w słońcu szybami. Port każdy wygląda, jakby jakieś wielkie gospodarstwo, a zarazem jest w każdym coś gościnnego. Wrażenie to popsuł mi jednak widok trzech masztów, sterczących z wody. Dwa statki z kompanii „Messagerie Maritimes“ zderzyły się tu przed kilkoma miesiącami. Ludzi ocalono, ale jeden z parowców poszedł zaraz na dno i służy za schronienie dla węgorzy morskich, krabów, homarów, skrzypłoczy, głowonogów i innego plugastwa Amfitryty.

W chwili, gdy „Bundesrath“ wjeżdżał do portu, wszystko, co w nim żyło, wyległo na pokład i to zadowolenie, o którem wspomniałem, malowało się na wszystkich twarzach. Stanęliśmy opodal wielkiego parowca angielskiego, który szedł bodaj z Australii — i widocznie niedawno wpłynął, bo wyrzucał jeszcze z siebie kłęby pary, zupełnie jakby wydechiwał resztki zmęczenia. Wkrótce ujrzeliśmy dużą łódź, zbliżającą się ku nam miarowym ruchem wioseł, a w niej zawoje majtków hindustani i białe hełmy urzędników angielskich, portowych i sanitarnych. Za tą łodzią szła gromada innych, większych i mniejszych, pędzonych przez murzynów. Niektóre z nich były tak drobne i wąskie, że chwilami znikały zupełnie we wgłębieniach fal, lecz w mgnieniu oka ukazywały się znów na górze, całe mokre i błyszczące. Zgraja czarnych otoczyła nas ze wszystkich stron; rozległy się wrzaski i zapraszania do łodzi. Widząc te nagie postacie, opasane tylko szmatą na biodrach, te czarne ramiona, te białka oczu i te wełniste włosy, pokryte skorupą wapna, po raz pierwszy miałem wrażenie, ze to już inny świat, prawdziwie egzotyczny. Pokazało się, że owe drobne łódki zajęte są przez wyrostków murzyńskich, których rzemiosłem jest wydobywać z głębiny pieniądze, rzucane im przez podróżnych z pokładu. W łódce bywa ich dwóch, trzech do czterech — i dotychczas nie rozumiem, jakim sposobem takie korytka mogą utrzymać się na morzu i nie przewracają się co chwila. Każda fala zalewa je wodą, a wówczas murzynkowie wykopują ją nogami. Ale oto z pokładu leci pierwszy pieniążek i natychmiast z kilku naraz łódek cała czereda rzuca się na głowę w morze. Widać tylko wiązkę czarnych nóg i ogromnych stóp z białemi podeszwami, przez chwilę jeszcze widać ciała pod falą, jak kłębią się, przepychają i biją o pieniążek, zupełnie jak karpie o okruszynę chleba, poczem znika wszystko. Kędzierzawe głowy wypływają nareszcie na powierzchnię, wyrzucając ze wzdętych policzków słoną wodę. Szczęśliwy zdobywca pokazuje pieniążek i w braku innej kieszeni, chowa go w usta.

Murzyni łowiący monetę.
Przez ten czas i później łódki pozostają na łasce morza, murzynkowie zaś unoszą się, jak korki na fali. Rzecz nie do uwierzenia, że pływają tak koło okrętu czasem przez pół dnia. Sztukę łowienia pieniędzy pod wodą widziałem swego czasu i w Neapolu i w Port-Saïd, ale takich pływaków, jak tu i w Obok, nie widziałem dotąd nigdzie.

Mówiąc nawiasem, i w zatoce Adeńskiej i na wszystkich indyjskich wodach nie brak rekinów, widocznie jednak uważają one tych czarnych pauprów za jakieś pokrewne istoty.
Aden, tak jak i Suez, składa się z dwóch dzielnic: jedna stanowi port i zwie się Steamer-Point, druga, będąca właściwem miastem, leży o pięć lub sześć kilometrów dalej. Ponieważ kapitan zapowiedział, że „Bundesrath“ zatrzyma się tylko parę godzin, nie było czasu jechać do miasta. Obiecałem sobie zwiedzić je za powrotem, równie jak i olbrzymie cysterny, wykute w skałach nad miastem przez Portugalczyków, a rozszerzone jeszcze przez Anglików. One to właściwie dają życie miastu i portowi, Aden bowiem nie posiada sam przez się ani kropli słodkiej wody. Bardziej bezpłodnej, bardziej wrogiej wszelkiemu istnieniu miejscowości nie ma chyba na całym świecie. W mieście, w porcie i w całej okolicy nie dojrzysz nietylko drzewa lub trawki, ale nawet mchu. Nagie skały, prażone we dnie przez słońce, oddają nocą żar dzienny powietrzu, wytwarzając temperaturę wyższą, niż w Indyach i Zanzibarze. Przed przybyciem człowieka nie zamieszkiwała tu żadna żywa istota. Ale człowiek wdarł się do tych krain śmierci; chciał w nich osiąść — więc osiadł — i stworzył życie, nawet rojne.
Czasem, głównie na wiosnę, przechodzą nad Adenem straszliwe burze. Chmury, pędzone przez przeciwne wichry, uderzając wzajem o siebie, zalewają skały i morze dżdżem nawalnym. Wówczas cysterny napełniają się po brzegi i mieszkańcy mają dość wody na parę lat.
Cysterny leżą o milę niemiecką od miasta, więc nie mogliśmy ich zwiedzić, ale natomiast postanowiliśmy pojechać do Steamer-Point. Wsiedliśmy w pierwszą lepszą łódź i kazali się wieźć do brzegu. Wioślarze nasi byli to Somali z przeciwległego brzegu Afryki. Nadzy zupełnie, prócz przepaski na bidrach, mieli głowy pokryte białą skorupą z wyschłego wapna. Wyglądali, jak w perukach. Rysy ich twarzy nie różnią się prawie od europejskich. Nosy mają wąskie, usta również, prognatyzm jest między nimi rzadką rzeczą i daje się widzieć chyba w mieszańcach z Gallasami. Budową różnią się także od innych murzynów, ciała ich bowiem są wysmukłe, karki i ramiona mniej herkulesowe. Jestto potężny szczep, zamieszkujący wybrzeża niemal od cieśniny Bab-el-Mandeb i przylądka Guardafui na północy, aż do Mombassa na południu. Są niezmiernie ruchliwi. Pełno ich w Adenie, w Massawie, we francuskim Oboku i w angielskiej Berbera. Z południowym mussonem zapuszczają się też do Zanzibaru, gdzie ich widziałem całe setki. Są po większej części okrutni i zdradzieccy. Bardziej przeniewierczego szczepu od tych Chamitów nie ma podobno w całej Afryce. Podróżnicy, którzy chcieli zwiedzić ich kraj, próbowali niejednokrotnie tworzyć karawany z oswojonych Somalisów, wziętych z Adenu. Ale utworzona w taki sposób karawana poczynała zawsze od poderznięcia gardła swemu naczelnikowi i zrabowania jego towarów. Mało też podróżników zwiedzało ich siedziby, albowiem mordują każdego bez litości. Misyonarze nie mogli ich również napocząć. Są to fanatycy muzułmanie, żyjący w ciągłej obawie, że kraj ich prędzej, później, przejdzie pod panowanie którego z państw europejskich. Podejrzewają szczególniej o podobne zamiary Włochów i podejrzewają słusznie, wybrzeże Somali bowiem w znacznej części już zostało zaliczone do „sfery interesów włoskich.“
Lud to ciekawy. Dziksi i drapieżniejsi od innych murzynów, przewyższają ich jednak o wiele inteligencyą i przemyślnością. Broń ich, szczególniej włócznie i noże, są rzeczywiście bardzo piękne. Z tego powodu później, w Zanzibarze, wszedłem z nimi w stosunki i przekonałem się, iż przy innych przymiotach, mają jeszcze i ten, że są zarazem oszustami i komedyantami. Po powrocie moim ze stałego lądu, przychodziło ich do mego szpitalnego pokoju wielu. Raz przyszło dwóch, z których jeden usiłował mnie oszukać przy kupnie noży, podstawiając gorsze, zamiast lepszych, drugi, przez cały ten czas, trzymał ręce złożone przed ustami i oczy wzniesione, jakby w ekstazie, w górę. Nie mogąc wyrozumieć, dlaczego to czyni, zrzuciłem go ze schodów.
Niesłychanie ciekawem i doniosłem byłoby zbadanie górnego biegu głównej ich rzeki Dżuba (Djuba). Jestto jeden z najmniej znanych kątów Afryki. Ale podróżnik, któryby taką wyprawę podjął, musiałby mieć ze dwustu zbrojnych sudańczyków lub zanzibarczyków, prócz ludzi do juk. Inaczej zostałby odparty zaraz od brzegów lub zamordowany, jak prawie wszyscy, którzy dotąd próbowali dostać się w górę rzeki.
Wioślarze nasi byli to młodzi ludzie od lat 18-tu do 20-tu. Widząc po raz pierwszy Somalisów, przypatrywałem im się z ciekawością, podziwiałem szczególnie ich rysy, pod czarną skórą, prawie zupełnie europejskie. W chwili, gdy siedliśmy do łodzi, jeden z nich zaczął pieśń, a raczej, jakby litanię, która była zarazem komendą dla wioseł. Czarne ciała i białe głowy jęły się pochylać miarowo i po upływie pół godziny przybyliśmy do portowego cembrowania. Po raz drugi pomyślałem: co za inny świat! Miało się ku wieczorowi, bo nie zaraz ruszyliśmy z okrętu. Słońce zniżyło się już ku Afryce; domy, skały i powietrze były jakby oblane i nasycone czerwonawem światłem; upał dokuczał jeszcze wielki i w tych szczególnych, jakby ceglastych blaskach, w tym żarze, bijącym od rozpalonych kamieni, uwijają się Arabowie, Hindusi, Somali, Gallasowie. Wszystko to nagie lub nawpół przybrane; wszystko przewraca białkami oczu, śmieje się, wrzeszczy, żebrze, macha rękoma, ciągnie w różne strony; wszystko wydaje się dziwne, trochę djabelskie. Zaraz z początku otoczyła nas gromadka dzieci, zupełnie nagich, prosząc natrętnie o jałmużnę. Były między niemi cztero- i pięcioletnie śmieszne figurki, jakby sztuczne, o kędzierzawych okrągłych główkach, o oczach, przypominających perłową masę, oprawną w heban, o wydętych brzuchach i cienkich nóżkach, na których podskakują, jak małe czarne pchełki. Te kupy ludzi o różnych skórach, ta nagość wielkich i małych ciał, namiętne ruchy, ten wrzask rozmaitych języków, ma w sobie coś z egzotycznej orgii. Człowiekowi zdaje się, że śni, ale ów sen jest zarazem trochę zmorą. Tkwi w nim coś gorączkowego i złowrogiego. Patrząc na owe rojowiska ludzkie, doznaje się takiego uczucia, jakby się patrzyło na kłębienie się robaków. Przytem, tu życie skupia się i wre tylko w pojedynczych punktach, naokół zaś wznoszą się ogromne przestrzenie puste i milczące, od których wieje smutek i śmierć na tę wrzaskliwą maskaradę.
Wśród czarnych i oliwkowych tłumów widać od czasu do czasu białe hełmy europejczyków, przeważnie Anglików. Twarze ich blade i wycieńczone przez anemię, mają w oczach wyraz zmęczenia i tęsknoty. Anglicy osiedli tu dlatego, że to jest, mniej więcej, pół drogi do Indyj i że mają tu potężną stacyę węglową, którą nawet ufortyfikowali, bo czyni ich ona panami oceanu Indyjskiego — ale bądź co bądź, życie w Aden jest wygnaniem.
Pojechaliśmy dorożką, powożoną przez Hindusa, na pocztę. Co to za wielki i poczciwy wynalazek ta „Poste-restante“. Przyjeżdża się po raz pierwszy w życiu do Aden i zastaje się już czekające listy — naprzykład... z Zakopanego. Człowiekowi zdaje się, że w tej wieży Babel usłyszał nagle głos kogoś ze swoich najbliższych. I wśród nowych miejsc, nowych ludzi, nowych wrażeń, idzie się wówczas z głową pochyloną nad listem i z myślą w nim zatopioną, a to, co się dzieje naokół, zupełnie nas nie obchodzi.
Wzdłuż kamiennego portowego progu ciągnie się w Steamer-Point szereg wysokich kamienic, nie odznaczających się zresztą niczem, bo budowanych przez Europejczyków. Zdobią je tylko szerokie podcienia, w których kryją się agencye, kawiarnie i sklepy. Przed temi sklepami warto się zatrzymać, sprzedają w nich bowiem wszystko, co wydaje pas zwrotnikowy. Widzisz tu w wystawach: skóry lwie, skóry tygrysie i lamparcie, broń indyjską, bronzy i laki japońskie, pióra strusie, wspaniałe wyroby z mosiądzu, wykuwane w Bombayu i Kalkucie, materye tkane w Madras i Kaszmirze, wachlarze z piór pawich, wypchane bengali, korale, wory ryżu, pęki cynamonu i trzciny cukrowej, bończuki z końskich ogonów, farbowanych w purpurze, kły słoniowe i tysiące innych, nieznanych przedmiotów, których barwy rozmaite, a ciepłe, najczęściej czerwone, żółte lub połyskujące metalicznie, wychylają się ku tobie z mroku, tworząc jakby przyćmioną tęczę.
Lecz słońce prędko tu zapada i noc przychodzi znienacka. Czas wracać, bo statek wkrótce ruszy. Pogubiliśmy się z towarzyszami we włóczędze wzdłuż magazynów, a teraz się szukamy. Otacza mnie znów nad wodą gromada czarnych drapichrustów i małych dwunożnych pchełek murzyńskich. Jedni zapraszają mnie prawie przemocą do łodzi, drugie skaczą i żebrzą. Z każdą chwilą zwiększa się ich natręctwo, a zmniejsza moja cierpliwość — gdy wtem nagle pierzcha wszystko. Co się stało? Oto zbliża się policyant angielski — Hindus. Ten, gotów zawsze korzyć się przed białym, jak przed wyższą istotą, nie żałuje bata na kolorowych. W razie potrzeby zapobiega nim nawet zbytniemu wygórowaniu cen w sklepach.
Tymczasem znajdują się nasi towarzysze, nadchodzi ciężka krypa arabska i siadamy. Jest nas czterech, licząc w to szafarza okrętowego, który czynił zapasy w porcie i za którym wnoszą na krypę ćwierci wołów, białe barany z czarnemi głowami, wory ziemniaków i jakieś warzywa, zapewne przywiezione z Anglii albo z Indyj, bo przecie tu nic się nie rodzi. Ruszamy. Podnoszą żagiel i krypa poczyna kołysać się na fali. Otacza nas ciemność, ale woda po obu bokach krypy fosforyzuje przepysznie. Już nie pojedyncze błękitne gwiazdy wyskakują z głębiny, ale całe snopy brylantów.

A teraz, gdzie jest „Bundesrath?“ Na ogromnej ciemnej przestrzeni portu błyszczą okienka kilkunastu parowców, jak okienka chałup we wsi; gdyby jeszcze wśród nocy rozległo się szczekanie psów lub pianie kogutów, złudzenie byłoby zupełne. A i tak chwilami mi się zdaje, że zbliżam się ku wsi. Przysuwamy się wreszcie pod czarny bok jakiegoś parowca — nie „Bundesrath!“ Przysuwamy się pod drugi — także nie „Bundesrath!“ Poczynamy się spierać o to, gdzie statek stoi, wreszcie okazuje się, że mój towarzysz pamięta najlepiej i on ostatecznie wskazuje, gdzie jechać.
Widok Adenu.
Przybijamy z trudnością, albowiem nasz okręt otoczony jest całą gromadą feluk, które przywiozły węgiel kamienny. Przejście z naszej krypy na wysoki pokład połączone jest z ćwiczeniami gimnastycznemi. Jest to czas nocnego przypływu; woda w porcie nie faluje, ale to wzdyma się bardzo wysoko, to zaklęsa się bardzo nisko, wskutek tego jesteśmy naprzemian albo tuż przy pokładzie, albo gdzieś pod brzuchem statku. Trzeba upatrzyć odpowiednią chwilę, chwycić się za poręcz schodów, zmacać je nogami i pyrgać, co tchu, na górę, inaczej bowiem krypa, gdy się znów wzniesie, może przycisnąć rękę, nogę, a nawet ją zmiażdżyć.

„Salto mortale“ udaje się nam jednak znakomicie i niebawem znajdujemy się na pokładzie, nietylko my, ale barany, ćwierci wołu i worki z ziemniakami. „Bundesrath“ ani myśli ruszać. Kapitan albo umyślnie nam zapowiedział tak krótki postój, albo sam się przeliczył. Żóraw okrętowy bierze w najlepsze węgle, przyczem turkot kół zębatych i zgrzyt łańcuchów jest tak szalony, że się nie można dosłyszyć. Na statku wszystko drży. O śnie ani myśleć, siedzimy więc na pokładzie, bo w kabinach duszno. Około godziny dziesiątej w nocy nadchodzi parowiec i wiezie jakieś białe fantastyczne figury, widne zdala przy zielonem świetle jego latarek. Nagle rozchodzi się wieść, że to jest harem, który pojedzie z nami do Zanzibaru. Rety! harem! Można dziesięć lat mieszkać na Wschodzie i nie widzieć z tak bliska haremu! Wyobraźnia nasza poczyna pracować, gdyż wieść sprawdza się. Parowiec już przybył. Przechyleni przez poręcz, patrzymy chciwie na ładowanie tych pań, które nie idzie łatwo, albowiem woda podrzuca tak parowcem, jak naszą krypą. Jest ich cztery, a z niemi jeden opiekun — bez brody i wąsów. Twarzy nie widać, panie bowiem są pookręcane białemi prześcieradłami od stóp do głów, widzimy jednak ręce, bo trzeba niemi chwytać się za poręcz — i nóżki, bo przy wchodzeniu na schody trzeba nieco unieść czarczatów. Jedna para rąk jest czarna, a jedna para nóżek tak gruba w kostkach, że mogłaby zadowolnić wielkiego Muftego. Lecz „à la mer, comme à la guerre.“ Myśl, że harem pojedzie z nami aż do Zanzibaru, że jeśli nawet nie będzie siadał do stołu, to będziem go spotykać na korytarzu, na pokładzie i tym podobnych „ubikacyach“ okrętowych, bawi nas niewymownie. Kapitan, który z powodu marudztwa z węglem, był w jak najgorszym humorze, teraz poczyna spoglądać raźniej. Dowiadujemy się od niego dwóch rzeczy: naprzód, że harem jedzie pierwszą klasą, a powtóre, że jedzie na kredyt.
— Co do opiekuna — mówi kapitan — wpakowałem tego chłystka do drugiej klasy!
Ha, tem lepiej!
— Ale co będzie — pyta któryś z nas — jeśli panu nie zapłacą i w Zanzibarze?
Stary marynarz przymyka jedno oko, na znak, że w każdym razie potrafi wyjść bez szwanku ze sprawy.
Tymczasem te panie zajmują dwie przeciwległe kabiny i zamykają się w nich szczelnie. Zapewne idą spać, co po niejakim czasie czynimy i my, jakkolwiek żóraw ciągle jeszcze terkocze, łańcuchy skrzypią, a statek drży.
Trudno zasnąć, lecz powoli człowiek zapada w półsen, pełen łodzi, Somalisów, Gallasów, Hindusów, fosforyzującej wody i białych, podobnych do pakietów, postaci niewieścich. Wszystko to tańcuje w głowie, wrzeszczy, skupia się, rozlatuje, mąci i zapada w tumany sennych mgieł. Nagle nastaje cisza, wskutek której rozbudzam się i myślę prawie przytomnie, że to już żóraw przestał pracować i że zapewne ruszamy. Jakoż przez ścianę kabiny słychać szeroki, ogromnie tęskny szum fali; statek poczyna się kołysać i kołysze, jak do snu, póty, póki resztki świadomości nie stopnieją zupełnie w tym ruchu, mroku i szumie.





VI.

Ocean. — Przylądek Guardafui. — Harem. — Ryby latające. — Nadzwyczajne zjawisko. — Wrażenie. — Światło zodyakalne. — Nowe gwiazdy. — Upał. — Uroczystość równikowa. — Wypadek na kanale. — Ziemia. — Brzeg Zanzibaru. — Roślinność. — Miasto. — Widok. — Komora. — Hotel. — Mieszkańcy.

Ocean!
Przez dwa dni poprzednie, to jest 8-go i 9-go lutego, wydobywaliśmy się z zatoki Aden. Morze było złe, chwiejba ogromna. Krótkie, ale wysokie fale rzucały statkiem, jak im się podobało. Nie chorowałem, czułem się jeno zmęczony i zbity. Przy takiem morzu bolą człowieka plecy, piersi, ściany żołądka i przepona, a w kościach siedzi takie znużenie, jakby trzy dni rąbał drzewo lub wspinał się na strome góry. Harem chorował tak, że go było w całym statku słychać.
Nakoniec z 9-go na 10-ty przesunęliśmy się między groźnym Ras-Asir, czyli przylądkiem Guardafui, którym Afryka bodzie, jakby rogiem, ocean, a wyspą Sokotra. Ranek począł się od filologicznej rozprawy, co znaczy nazwa Guardafui. Ponieważ nikt z nas nie umie po portugalsku, każdy czuje się w prawie do zabrania głosu. Jedni utrzymują, że to znaczy: „Straż była.“ rzecz wydaje się jednak wątpliwą. Coby tu jaka straż miała do roboty i czegoby strzegła, wśród tego bezludzia i głuszy? Daleko więcej ma sensu przekład: „Patrz i uciekaj!” Patrzyć jest na co, bo tu sterczą z morza wiszary tak olbrzymie, że okręt wydaje się przy nich chrząszczykiem — a uciekać trzeba, gdyż ukropy morskie, przy lada wichrze, tłuką z niesłychaną potęgą o skały przylądka, obejmując je śnieżną obręczą pian.
My przemknęliśmy się przededniem, poczem statek zaraz wyprostował na pełne morze, tak, że gdy po rannej kawie wyszliśmy na pokład, nie było już nic widać, prócz nieba i nieskończonej roztoczy morskiej. Odtąd trzymaliśmy się stale o sto dwadzieścia mil od brzegu. Tak czynią wszystkie statki w drodze na południe, z powodu nader silnego prądu, płynącego wzdłuż wybrzeża, w stronę północną. Za to, wracając, płynie się bardzo blisko od lądu i wówczas dopiero widziałem dokładnie przylądek Guardafui.
Ocean był rozkołysany. Jechało się, jakby po wzgórzach i dolinach. Ale co to za różnica od tej krótkiej, kułakującej fali w zatoce Adeńskiej! Ten szeroki ruch sprawia nawet podwójne zadowolenie, bo naprzód nie nuży, a powtóre, widzi się w nim jakby wielmożność oceanu w porównaniu do małych mórz, które, gdy chcą być potężne, są przedewszystkiem złośliwe. Zdaje się, że jest to cecha wspólna wszystkim małościom na świecie?
Koło południa wiatr ucichł. Coraz łagodniejsze jego tchnienia zdawały się wygładzać wodę. Niebo stało się błękitne, ocean przybrał barwę turkusów. Tylko drganie promieni słonecznych w zmarszczkach fal czyniło pozór deszczu ognistego i rozsiewało takie blaski, że oczy ich znieść nie mogły. Całe stada ryb latających poczęły się podnosić z wody. Zrywają się one nagle z pod fali, jak kuropatwy z wrzosów i lecą kuropatwim lotem nad powierzchnią morza; w końcu zapadają, tworząc takie wypryski w wodzie, jakie tworzą krople nawalnego dżdżu. Czasem, źle wymiarkowawszy kierunek, spadają na pokład. Po południu tego dnia kucharz okrętowy przynosi nam jednę, która, uderzywszy się o maszt, wybiła sobie oko. Ma ona sześć do siedmiu cali długości, główkę tępą, grzbiet niebieski, brzuszek srebrzysto-biały. W akwaryum w Neapolu widziałem swego czasu gatunek daleko większy i zabarwiony na czerwono. Ta, widziana zbliska, podobniejsza jest do motyla, niż do ptaka. Skrzele jej piersiowe, przezroczyste i połyskujące metalicznie, są tak rozwinięte, że sięgają ogona. Kształtem przypominają skrzydła konika polnego, zwanego babką, który, unosząc się nad wodami, rad siada na tataraku, sitowiu, rdeście wodnym i liliach.
Odtąd do samego Zanzibaru towarzyszyły nam gromady tych ryb, wynoszące czasem po kilkaset sztuk.
W nocy z 10-go na 11-ty widziałem nadzwyczajne zjawisko morskie. Było już bardzo późno, spokój niezmącony. Kapitan grał w karty z młodym Niemcem, jadącym do Bagamoyo i z doktorem, ja zaś czytałem w górnym salonie dla palących. Znużywszy się czytaniem, wyszedłem na pokład i ujrzałem nagle, że całe morze jest koloru kredy. Sądziłem z początku, że mnie oczy łudzą, ile żem wyszedł z izby oświeconej elektrycznością na mrok. Rzuciłem oczyma w drugą stronę statku — taż sama białość, jak gdyby morze zmieniło się w mleko. Wówczas zawołałem kapitana, zbudziłem mego towarzysza, śpiącego w kabinie i po chwili razem przypatrywaliśmy się zjawisku.
Cisza była zupełna; woda leżała ciężko, bez ruchu, jakby powierzchnia oceanu skrzepła pod śniegiem. Poszliśmy na przerzutkę (la passerelle), by oczyma objąć większy widnokrąg. Wszędy cicho, biało! kapitan oświadczył nam, że to jest światło morza, ale właściwie mówiąc, w tej białości nie było najmniejszego światła, ani jednego połysku; była ona tak matowa, jak całun. Księżyc nie świecił. Gwiazdy czyniły pozór srebrnych gwoździ, ponabijanych w żałobne obicie, albowiem niebo, w przeciwieństwie do morza, wydawało się czarne, jak kir. Było w tem coś mistycznego, a zarazem przeraźliwie smutnego. Mieliśmy takie uczucie, jakby już nas przeniesiono z ziemi na inną planetę, gdzie wszystko jest odmienne — i morze i niebo, gdzie panują tylko te dwie trupie barwy i gdzie wśród tajemniczych mroków życie płynie w dusznym ucisku, w niepokoju i zabłąkaniu.
To wrażenie innego świata, innej planety, było tak silne, że przypuszczam, iż nikt z nas nie mógł mu się obronić. Słyszałem kapitana, jak mruczał do siebie na przerzutce: „Sehr unangenehm!“ — a przecie, jeśli kto, to on musiał przywyknąć do przeróżnych dziwów. Powiedział nam następnie, że widywał już taką białą wodę, ale nigdy w tym stopniu i nigdy tak daleko od brzegów. Zresztą, widocznie był niespokojny i poszedł zobaczyć barometr, który jednak, jak się pokazało, wcale nie odczuwał zjawiska.
Przez długi czas zostałem na pokładzie, czekając jakichś zmian, ale ta dziwna fosforescencya trwała przez całe godziny. Zdawało mi się chwilami, że morze czyni się jeszcze bielsze, a niebo jeszcze czarniejsze. Było to zapewne złudzenie. Zauważyłem tylko, że szlak, ciągnący się za statkiem, który podczas zwykłych nocy widać doskonale, teraz ledwie był dostrzegalny i to tylko dlatego, że wśród ogólnej białości połyskiwał nieco błękitnie. Zjawisko, w miarę, jak przywykały do niego oczy, stało się wreszcie, przez samą długość swego trwania, nużące, to też na godzinę lub półtorej przed świtem położyłem się spać, zostawiwszy jeszcze białe, jak kreda, morze i czarne, jak kir, niebo.
Nie mogłem jednak usnąć i o zorzy wyszedłem znów na pomost zobaczyć, czy nie zostały jakie ślady po wczorajszych dziwach. Ale nie zostało nic. Ranek był świeży, wesoły, jasny. Morze zdawało się uśmiechać niebu, a niebo morzu. Woda była tak gładka, że podobną widywałem tylko w chwilach wielkiej ciszy na oceanie Spokojnym. Ani jednej zmarszczki, poprostu szyba lustrzana! Potem podniosła się z morza mgła, a raczej leciuchny opar, ledwie dostrzegalny i zupełnie przezroczy. Nie przesłonił on blasków, tylko je nieco złagodził. Wydęta kopuła nieba odbijała się tak w morzu, że pod stopami mieliśmy zupełnie taką samą drugą półkulę, równie bezdenną, równie błękitną, równie równie umalowaną różanemi i złotemi smugami zorzy. Dzięki jednak owemu świetlistemu oparowi, niepodobna było rozpoznać, gdzie kończy się powietrze, a zaczyna woda — i statek naraz znalazł się jakby w środku niezmiernej, tęczowej bańki mydlanej. Ale widowisko było krótkie; weszło słońce, wyssało w jednej chwili opar i sypnęło jakby ogniem na gładką toń. Dzień zapowiadał się znojny — i co prawda, nie mógł być inny. Byliśmy przecie w pobliżu równika.
Oddawna już, po zachodzie słońca, przyświecało nam nocami światło zodyakalne. Wielką Niedźwiedzicę, czyli nasz stary Wóz, widać było jeszcze za nami, ale tuż nad falą, coraz ociężalej podnoszący się z topieli i nawpół w niej zanurzony; natomiast przed nami wytaczaly się coraz nowe gwiazdozbiory. Nie przypuszczałem jednej rzeczy: że może istnieć nostalgia do gwiazd. Długie lata marzyłem o zobaczeniu południowego Krzyża, aż gdy mi go którejś nocy pokazano, stało mi się jakoś dziwnie i nieswojo. Chciałoby się zapytać tych gwiazd: co wyście za jedne? Ani ja was nie znam, ani wy mnie, a z tamtemi zżyłem się od dzieciństwa. I człowiek podziwia te nowe światy, błyszczące hen! w ciemnych przepaściach nieba, ale po chwili ogląda się za siebie, czy nie zobaczy jeszcze starych przyjaciół — a gdy ich nie dojrzy, to mu i tęskno.
Był nów. Księżyc, w kształcie sierpa, ukazywał się od strony Afryki, rozścielał złotą i migotliwą drogę w morzu, poczem chował się zaraz. Czuwaliśmy teraz więcej nocami, a spali we dnie, bo upały poczęły doskwierać nie żartem. Zabawnem było, jak stopniowo zmienialiśmy ubrania na coraz lżejsze i lżejsze. Głowy ubraliśmy już oddawna w białe hełmy i przypuszczam, że były one nam z każdym dniem więcej do twarzy, w miarę, jak same twarze nabierały coraz bardziej barwy pięknego toruńskiego piernika.
Pod pewnym stopniem szerokości nawet koszule poczyna się uważać za przestarzały europejski przesąd. Biały płócienny surducik na siatkowy podkoszulek, takież „niegodne wspomnienia“ i płócienne trzewiki — oto, czego potrzeba podróżnikowi dbałemu o strój. Kto o niego nie dba, może jeszcze porobić oszczędności, zwłaszcza na statku, na którym nie ma dam. Bywało tak gorąco, że mimo podwójnego dachu z żaglowego płótna, piekliśmy się poprostu na pomoście, jak na patelni. Ale nasz los był jeszcze godzien zazdrości, w porównaniu z losem haremu. Ach, nieszczęśliwy harem! Od chwili wyjazdu z Adenu nie ukazał się ani razu na pokładzie, a kabinkę opuszczały te panie jedynie wówczas... Nie! podobno wcale jej nie opuszczały! Jedna tylko młoda, może czternastoletnia i, mówiąc bez nawiasu, bardzo ładna murzynka, siadywała wieczorami, z nargilą, na podłodze korytarza, przed drzwiami kabinki. Kapitan przez litość nie bronił jej palić, chociaż we wnętrzu statku jest to surowo wzbronione. Tak siedząc nisko, skulona, wyglądała w ciasnocie korytarza jak dziki, osowiały ptak, zamknięty w klatce.
Przechodząc do salonu, widywaliśmy czasem przez uchylone drzwi białe giezła innych odalisek. Raz nawet ujrzałem twarzyczkę, raczej maseczkę, nawpół jeszcze dziecinną, mocno uróżowaną, z uczernionemi brwiami i z wielkiemi, smutnemi oczyma gazeli. Dla kogo był róż i te uczernione brwi? Chyba dla oceanu, na który te panie spoglądały przez okrągłe okienko statku.
Bywało, że bawiliśmy się, spuszczając na sznurku z pokładu pomarańcze i butelki z wodą sodową, naprzeciw okienka kabinki, zajmowanej przez harem. Okienko otwierało się wówczas, przez otwór wysuwały się białe lub czarne ramiona i chwytały kołyszący się przedmiot z pewną zwierzęcą skwapliwością. Kapitan był niestrudzony w tej zabawie; pewnego razu chciał spuścić w ten sposób doktora, który się mocno o to obraził.
Tymczasem na przodzie statku załoga czyniła przygotowania na uroczystość równika. Obchodzi się ją, jadąc tylko z półkuli północnej na południową, bo rozumie się samo przez się, że statek, który wraca, musiał już przejść poprzednio równik. Nie wiem zresztą, czy ową uroczystość obchodzą równie ściśle Francuzi lub Anglicy, ale Niemcy są, jak owa panna, która wychodząc za mąż po czterdziestym piątym roku życia, pytała, ze spuszczonemi oczyma w dzień ślubu, matki: „Mamo, czy mama nie ma mi nic do powiedzenia, czy mama nie zechce mnie przygotować?“ Biedactwo pragnęło, by jej nie przepadło nic z tego, co stanowi obyczaj przedślubny. Owóż tak i Niemcy. Są oni dzielnymi marynarzami, ale przez długie wieki mało żeglowali, a równik przepływają od niedawna, święcą więc obyczaje morskie z większą może skrupulatnością, niż ci, którzy się oswoili z niemi w ciągu całych stuleci.
W dniu, w którym mieliśmy przejechać równik, twarze wszystkich majtków od rana wyrażały zadowolenie. Dzień był dobry. Lekki musson pędził na nas z tyłu fale, więc kołysanie nie dawało się we znaki. Z topieli, oświeconej słońcem, podnosiły się raz wraz stada ryb latających. Na niższym pomoście przygotowano ogromną wannę z nieprzemakalnego płótna żaglowego, nad nią zaś wywrotną ławeczkę, na której miano golić przejeżdżających po raz pierwszy równik. Koło godziny czwartej niższy pomost napełnił się ludźmi z załogi, oraz podróżnymi z drugiej i trzeciej klasy. Te były pełniejsze, niż pierwsza, więc tłum był spory, bo prócz Niemców i Greków, którzy jechali z Hamburga i Port-Saïd, wzięliśmy pod pokład kilkunastu Arabów w Adenie. Nagle, na przodzie statku, ozwała się hałaśliwa muzyka, ciżba rozstąpiła się i ujrzeliśmy poselstwo, złożone z maskaradowych figur, kroczące poważnie ku nam.
Na czele jego postępował Neptun z trójzębem, w złotej papierowej koronie, z konopną do pasa brodą i z ogromnym przyprawnym nosem, barwy koralowej. Za nim szli dzicy — czarni, czekoladowi i żółci, przybrani w pióra, zbrojni w maczugi, w dziryty i rozmaite narzędzia muzyczne. Wszedłszy powolnym krokiem po schodach, wiodących na wyższy pomost, bożek Neptun, wraz ze świtą, stanął przed kapitanem i powitawszy go trójzębem, spytał tubalnym głosem, coby był za jeden, co za ludzie stoją koło niego i jaki to statek śmiał wedrzeć się w niedostępne państwa Jego Neptuńskiej Mości? Kapitan powiedział swoje nazwisko, pokazał niby papiery statku i listę podróżnych, poczem król Neptun począł przyglądać się nam uważnie, przykładając każdemu prawie do twarzy swój czerwony nos. I widocznie przegląd wypadł na naszą korzyść, albowiem bożek nie wzburzył trójzębem wałów morskich, ale z niekłamaną satysfakcyą chwycił za kieliszek wina, które przez ten czas steward okrętowy wniósł na tacy. Dzicy poszli jeszcze skwapliwiej za jego przykładem i poczęliśmy się trącać, a potem zostaliśmy zaproszeni bardzo łaskawie na widowisko, które miało się odbywać na niższym pomoście.
Zabawa ta polegała na tem, że sadzano kolejno podróżnych na ławeczce na wanną, mydlono każdego czterołokciowym pendzlem, golono nie mniejszą drewnianą brzytwą, poczem ławeczka przewracała się i „pacyent“ wpadał na głowę do wody, w której dzicy nurzali go póty, póki się jej dobrze nie opił. Ponieważ skóra farbowanych dzikich puszczała, woda wkrótce z zielonej zmieniła się na ciemną, z ciemnej na czarną, co wziąwszy na uwagę, woleliśmy się wykupić.
Wykup składał się z dziesięciu butelek piwa, ale za to każdy z nas dostał świadectwo przebycia równika, z pieczęcią i podpisem: „Neptunis, deus in mare vasto.“ Świadectwo to zachowuję do tej pory.
Lecz zanim wykąpano podróżnych, którzy nie chcieli się wykupić, słońce przetoczyło się na zachodnią stronę oceanu, poczem, zmieniwszy się w olbrzymią kulę ognistą, wyjrzało raz jeszcze z za purpurowych firanek obłoków — i zapadło nagle w toń. Wnet poczerniało morze, niebo i nastała noc równikowa, gorąca, cicha, rojna od gwiazd. Ale zabawa trwała jeszcze. Improwizowana orkiestra, a z nią majtkowie, biorący udział w uroczystości, przyszli na pokład pierwszej klasy wypić za zdrowie kapitana, oficerów i podróżnych, którzy złożyli okup. Dzielni ci ludzie bawili się do późna. Orkiestrze towarzyszyły śpiewy chóralne — i dziwne wrażenie robiła owa, jakby zagubiona muzyka na tej łupinie pływającej, wśród tego niezmiernego pustkowia.
Wtórował jej szum nocnego przypływu.


∗             ∗

Była to już jedenasta doba podróży — i dla nas owo święto Neptuna miało jeszcze i to miłe znaczenie, że zapowiadało nam bliski koniec morskiej przeprawy. Dzień następny, choć pogoda była dobra i tylko 23° R. w cieniu, dłużył nam się, zwłaszcza, że nazajutrz mieliśmy już zobaczyć wyspę Pembę, leżącą pod piątym stopniem szerokości południowej. Przy stole była mowa tylko o tej Pembie, Zanzibarze, Bagamoyo, o klimacie Afryki i o środkach ostrożności, jakie należy zachować, by uniknąć febry. Ktoby nas słyszał z boku, myślałby, że słyszy podróżników, którzy wiek życia strawili w Afryce.
Noc spędziliśmy na pokładzie, śpiąc, jak to mówią, na jedno oko. Rankiem 14-go lutego byliśmy na szerokości Mombassa. Jestto nazwa dobrze znana z książek Livingstona, Stanleya, Thompsona i innych. Częstokroć wyprawy do wielkich jezior obierały ten port za punkt wyjścia. Ale zatrzymują się w nim tylko statki angielskie. Nasz „Bundesrath“ pomija Mombassę i trzyma się na pełnem morzu.
Godzina czwarta po południu. Spokój, ale upał zwiększa się: 26° R. w cieniu. Widać nakoniec Pembę, jakby złotą, gorejącą plamę na błękitnym obrusie wód. Moglibyśmy jeszcze dzisiejszej nocy przybyć do Zanzibaru, statek jednak, nie mając wielkiej latarni elektrycznej, nie może zapuszczać się wśród ciemności w kanał, oddzielający Pembę i Zanzibar od stałego lądu, pełen mielizn i raf koralowych. Wskutek tego mamy krążyć aż do rana, na wschód od wysp, po stronie pełnego morza.
Na godzinę przed zachodem tracimy z oczu Pembę. Czuć jednak bliskość ziemi. Mewy otaczają na nowo statek, a wieczorem nadlatują rojnie wielkie muchy. Mówią i o moskitach, ale ich nie widzę i nie czuję. Natomiast robi się bardzo duszno, a powietrze przesycone jest gorącą wilgocią, która osiada na ubraniu, na poręczach i podłodze pokładu, tak, że wszystko jest mokre. W kabinach trudno wytrzymać, a jednak trzeba tam zejść, by zapakować manatki. Po załatwieniu tej czynności, wychodzę znów na pomost i dowiaduję się, że wbrew pierwotnemu zamiarowi, wjechaliśmy na kanał.

Widok portu w Zanzibarze.

Koło jedenastej w nocy dojrzeliśmy w dali, po lewej stronie od statku, trzy światła, jakoby zawieszone w powietrzu. Oficer służbowy powiada nam, że to Zanzibar.
Wielkie słowo! Na oceanie dobrze, przestronno; człowiek roztapia się niejako w tych niezmierzonych przestworzach, gubi się w nich, zapamiętywa i ucisza, ale płynie się przecie dlatego, by gdzieś dopłynąć, więc gdy po kilkunastu dniach powiedzą nam: ziemia! — doznajemy jakowejś ulgi. Chce się odetchnąć głęboko, jak po wielkim trudzie, bo oto już cel przed nami — a zarazem zmiana, nowość, tysiące niewidzianych dotąd rzeczy: cały świat, o którym mieliśmy tylko z książek pojęcie.
A zatem jutro będziemy w Zanzibarze. Nie rozumiem wprawdzie, co będziemy robili przez całą noc na kanale, lecz niechże będzie i jutro. Ruch śruby zwolniał i poczęliśmy się zlekka kołysać na oświeconej sierpem księżyca wodzie. Tak zeszło aż do pierwszej po północy. Siedząc na swem płóciennem podróżnem krześle, jąłem już nieco drzemać, gdy wtem zbudziło mnie lekkie wstrząśnienie. Na przodzie okrętu uczynił się niezwyczajny ruch; spostrzegłem jednego z oficerów, biegnącego prędko ku przerzutce. Co się stało? Oto z powodu jakiegoś niezapalonego na wyspie światła, nie rozeznano dokładnie położenia miasta, statek zboczył z głębokiej wody i uderzył przodem o mieliznę. Stanęliśmy odrazu, jakby ujęci w kleszcze. Śruba napróżno usiłowała nas cofnąć, choć obroty jej, pod zwiększonem ciśnieniem pary, stały się tak szybkie, że wszystkie deski statku drgały, jak we febrze. Powtórzyliśmy tę próbę cofnięcia się drugi raz i trzeci — poczem nastała zupełna cisza, dziwna dla uszu, przywykłych do ustawicznego odgłosu maszyny; słychać było tylko bełkotanie spokojnej fali, przesuwającej się wzdłuż ścian okrętowych. Na całym statku nikt nie spał. Dowiedzieliśmy się, że wstrząśnienie, któreśmy zaledwie odczuli w pierwszej klasie, było na przodzie statku tak silne, że ludzie powylatywali z łóżek. Musiało tam też być i trochę paniki — ale krótko. Zauważyłem że wszyscy zachowali należyty spokój umysłu, a to nietylko gwoli zasadzie: „Raz kozie śmierć!“ — która tak uspakajała mego Bartka pod Gravelotte — ale głównie z powodu bliskości lądu i spokojności morza. Gdyby tak podobny wypadek spotkał nas koło przylądka Guardafui, gdyby przyszło chronić się na łodzie i szukać gościnności u Somalisów, wątpię, czybyśmy okazywali równie bohaterską pogodę duszy. Tu jednak łodzie mogły każdej chwili dowieźć nas i nasze kobiałki do miasta, względnie cywilizowanego, gdzie jeśli obdzierają ludzi, to w sposób nader uprzejmy — w hotelach.
Ale nie groziła nam nawet i przejażdżka szalupami. Kapitan kazał jednę z nich spuścić, by się przekonać, jak głęboko przód statku zagrzązł w piasek. Okazało się, że na dziewięć stóp — to jest nie tak głęboko, aby nas najwyższy przypływ nie mógł znieść. Pozostawało tylko czekać cierpliwie — i czekaliśmy aż do świtu. W chwili wreszcie, gdy przypływ doszedł do maximum i począł podnosić statek, śruba rzuciła się znów z zaciekłością do roboty i dzięki tej spółce, spłynęliśmy z łatwością.
Już też pobielało. Potem słońce ukazało się z pod wody tak prędko, jak cudowny obraz, gdy rozsuną przez nim firanki i cały widnokrąg zajaśniał. W dali, za zwierciadłem wód, szarzał wydłużony i wysoki ląd — Zanzibar!
W ciągu pół godziny zbliżyliśmy się do niego tak, że odległość nie wynosiła więcej nad kilkaset metrów — i poczęliśmy się posuwać wzdłuż wyspy. W przeźroczystem powietrzu widać ją było doskonale. I co za widok! To już nie obumarłe wzgórza Suezu, nie sprażone żywym ogniem skały Adenu, nie groźne wiszary przylądka Guardafui; to inne zupełnie okolica, prawdziwie podzwrotnikowa — jeden las, jedno morze zieloności, zbitej, jak mur, nad który wyskakują wspaniałe pióropusze kokosów, czasem pojedynczo, czasem w całych kępach, rysując się na niebie niezmiernie czysto. Jak okiem sięgnąć, widać tę egzotyczną potęgę roślinności, przechodzącą niemal w rozpustę. Widać, że wszystko tam zagrzewa się w słońcu, w gorącej wilgoci, pęcznieje, buja, stłacza się, obejmuje, zapładnia i szaleje. Miejscami las spływa aż ku morzu. Drzewa odbijają się w lustrzanej szybie, tworząc drugi las w głębinie i ciemne plamy na złotej wodzie. Czasem z mrocznego lasu wychylają się białe ściany samotnych domów. Jesteśmy jeszcze bliżej. Przez szkła teatralne rozróżniam rozmaite nieznane mi drzewa.
Uwagę moją zwracają szczególniej kokosy i inne jakieś olbrzymy roślinne, z ogólnego zarysu do naszych lip podobne, jeno większe, ciemniejsze i rozłożystsze. Mówią mi, że są to drzewa mango, wydające najlepszy owoc podzwrotnikowych krajów. Nie wiem, na co patrzyć, a co pominąć, bo oto obok „Bundesrathu“ przesuwa się gromadka dużych pirog murzyńskich z pławicami. Owe pławice, są to deski, osadzone z obu boków łódek na wygiętych bambusach i utrzymujące statek w równowadze. W pirogach siedzą krajowcy czekoladowego koloru, ciągnąc za sobą półkolem sieci. Opodal przeglądają się w lazurze ciężkie dany arabskie, z żaglami białemi i czerwonemi. Zwracam napowrót oczy na brzeg. Gdzieniegdzie, wśród ciemnego lasu, widać jasnozielone plantacye bananów, których olbrzymie liście rozeznaję z łatwością przez szkła; tam znów gaje piramidalnych, wysmukłych drzewek. Kapitan powiada, że to są pola gwoździkowe. Domy wznoszą się coraz gęściej, wreszcie brzeg się wygina w obszerną zatokę — to już port i miasto.
Wpływamy. Miasto zdala wydaje się wspaniałe, a przynajmniej bardzo malownicze. Jasne mury domów i pałacu sułtańskiego piętrzą się wysoko nad wodą, obramowaną na brzegu szeregiem feluk i pomniejszych łodzi. Bliżej nas leży w porcie kilkanaście większych parowców i kilka pancerników angielskich i niemieckich, łatwych do rozpoznania po białym kolorze ścian i twardych liniach burt. Nasz „Bundesrath“ zwalnia; przez jakiś czas posuwa się jeszcze łagodnie ku miastu i wreszcie staje. Liczne łodzie, pełne krajowców, zbliżają się ku nam na wyścigi. W niektórych widać przybranych biało europejczyków, kierujących rudlem. Są to Niemcy, którzy spieszą, by powitać krewnych, znajomych, a może tylko dlatego, by stanąć nogą na niemieckim pokładzie i mieć przez chwilkę złudzenie dalekiej ojczyzny. Wchodzą też na pokład z gorączkowym pośpiechem, za nimi urzędnicy portowi, tragarze-krajowcy i poczyna się zwykły rozgardyasz chwili przybycia, złożony z powitań, nawoływań, głośnych rozkazów, klątw, krętaniny, zgrzytania łańcuchów.
Ponieważ trzeba jeszcze czekać na wydobycie kufrów z brzucha okrętowego na pokład, więc przez ten czas czynię spostrzeżenia nad przybyłymi z miasta Niemcami. Pierwsze wrażenie jest fatalne. Wszyscy ci ludzie noszą poprostu śmierć w twarzach. Febra i anemia wycisnęły na każdym z ich złowrogą pieczęć. Chodzą, witają się, nawołują, radość świeci im tak wyraźnie w oczach z powodu przybycia niemieckiego statku, że aż są wzruszający; ale wyglądają, jak rekonwalescenci po ciężkiej chorobie. My jesteśmy tak zgorzeli od słońca i wiatru morskiego, że cerą mało różnimy się od tych Suahilisów, którzy tam wrzeszczą u stóp okrętu — ich czoła, nosy i policzki są jakby z wosku. Pomyślałbyś, że mieszkają stale pod ziemią i że ani świeże powiewy, ani promienie słońca, nigdy do nich nie dochodzą. Ale to właśnie słońce wysysa z nich krew. Widocznie źle jednak białym ludziom mieszkać w tej cieplarni, która tak nęciła nas z morza zielonością i wybujałemi kiściami kokosów.

Komora w Zanzibarze.

Po dłuższym pobycie, twarze te nie czynią już takiego wrażenia, może dlatego, że człowiek sam zapada na bezkrwistość, a może dlatego, że oko się przyzwyczaja; ale w pierwszej chwili mimowoli zadałem sobie pytanie, po co ci ludzie opuszczają domowe pielesze i czego szukają w tych zabójczych klimatach, skoro nad wszystkiemi ich zabiegami, nawet szczęśliwemi, wisi rzecz tak sprowadzająca je do nicości i tak niepowrotna, jak śmierć?

Studnia w Zanzibarze.

Ale tymczasem wyładowano nam kufry, rzucono je, jak groch z kapustą, do łodzi powożonej przez murzynów Suahili i popłynęliśmy do lądu. Lądowanie nie jest rozkoszne; przybija się do pagórka śmieci, po którym trzeba drapać się do miasta. Tam przypomniał nam się Egipt, albowiem ledwośmy zapłacili za przewóz, opadła nas czereda krajowców, by porwać małe pakunki i zanieść je do gospody — a lubo natręctwo Zanzibarytów nieda się porównać z natręctwem Arabów, musieliśmy się jednak trochę opędzać. Przez wąskie i dość nędzne uliczki ruszyliśmy, na czele naszych czarnych tragarzy, do środka miasta, a tymczasem większe nasze kufry powędrowały na komorę. Niebawem, zaledwie rozejrzawszy się po dość mizernym hotelu, który nosi nazwę „de la Poste,“ dlatego, że tu jest poczta niemiecka, poszliśmy na tę komorę, a raczej na tę wieżę Babel wszelkich narodowości i języków. Naczelnikiem jej, ponieważ Zanzibar pozostaje pod protektoratem angielskim, jest naturalnie Anglik, celnikami w części Arabowie, dawni władcy wyspy, w części indyanie Banyana; kufry, skrzynie i paki dźwigają Suahili, zaś z okrętu dostawiają je biali majtkowie — słowem, istna arka Noego. Jakiś podobny do mandryla banyańczyk, z brodą malowaną na czerwono henną, począł nam robić trudności o noże i naboje. On mówił do nas w języku ki-suahili, my odpowiadaliśmy po polsku, proponując mu, żeby nas i naszych kufrów — nie zatrzymywał na spiekocie słonecznej, wynoszącej już nie wiem ile stopni. Łatwo zrozumieć, że uprzejma ta rozmowa, której zresztą dosłownie nie przytaczam, nie mogła doprowadzić do wielkich rezultatów, trudności jednak zostały później usunięte, dzięki wdaniu się naczelnika.

Murzynki niosące wodę.

Komora jest jednak ciekawa, ze względu na to, co się w niej widzi. Całe podwórze i obszerne podcienia założone były kłami słoniowemi. Były tam białe, żółte, mniejsze, średnie i tak olbrzymie, że takiego kła trudno z ziemi podnieść. Wznosiły się ich całe stosy, podobne do stosów drzewa. Przypuszczam, że ze względu na wysoką cenę kości słoniowej, wartość ich wynosiła miliony.
Wracaliśmy napowrót do hotelu koło godziny drugiej, to jest w czasie największego upału. Ulice były prawie puste. Po jednej stronie blask taki na białych ścianach, budowanych z koralowej rafy, że z samego odbicia można dostać uderzenia słonecznego, po drugiej grube cienie, prawie zupełnie czarne. Gdzieniegdzie murzyn drzemał w progu domu; przy studniach spotykaliśmy kobiety z wielkiemi glinianemi naczyniami na głowach, poowijane od kolan do piersi w jaskrawe perkaliki, pod któremi rysują się plastycznie krępe ich kształty. Przypatrywałem się z ciekawością ich okrągłym głowom, o krótkich wełnianych włosach, posplatanych z wielką sztuką w tuziny warkoczyków, pokrywających jakby pręgami całą czaszkę. Wszystkie były niemal szpetne, wszystkie miały metalowe guziki, powpinane w prawe nozdrze, niektóre paciorki na szyi i branzoletki na ramionach, oraz na nogach. W ogóle jednak na ulicach mało było mieszkańców, Kto może, chroni się o tej godzinie przed żarem słońca, które nie świeci, ale poprostu zalewa całe miasto potokami ognia, wytwarzając szczególną, właściwą tylko egzotycznym krajom, mięszaninę oślepiającego blasku, milczenia i pustki.
Wróciwszy do hotelu, począłem po obiedzie rozmyślać, dokąd mam się naprzód udać i jak, po poznaniu miasta i wyspy, przygotować wycieczkę na stały ląd.





VII.

Rodzina Lazarewiczów. — Abdallah i Nasibou. — Goście hotelowi. — Podróżnicy. — Wieczory. — Mnazimoja. — Za Mnazimoją. — Stado dziewcząt. — Riva. — Pałac. — Hindusi — Hindusi i Arabowie. — Targowiska owoców. — Manga. — Banany. — Małpi chleb. — Gojawy. — Papaja. — Dzielnica murzyńska. — Język suahili. — Mahometanizm.

Jadąc do Zanzibaru, nie wiedziałem, czy znajdę tam jaką gospodę, czy też przyjdzie nam rozbić namiot na płaskości morskiej lub pod pierwszem lepszem drzewem i zamieszkać w nim, zanim sobie upatrzę dom. W miasteczkach i osadach, leżących na pobrzeżach, częstokroć nie ma gospód i za schronienie podróżnikom służą ich własne namioty, albo też misye i faktorye, które zresztą otwierają bardzo gościnnie podróżnikom swe wrota. Tak jest naprzykład w Bagamoyo. Ale Zanzibar, to, mówiąc miejscowem narzeczem: „M’buanam kuba“, czyli pan wielki, w porównaniu do innych miast podzwrotnikowej Afryki. Hotelów jest w nim kilka — jeden wprawdzie gorszy od drugiego, ale wszystkie bardzo paradne, jak na piąty stopień szerokości południowej.
Mój zajazd, polecony mi jeszcze na okręcie, zwał się „Hòtel de la Poste“. Jestto dom, zbudowany z rafy koralowej, mający wewnątrz obszerny krużganek, podzielony za pomocą madagaskarskich mat na kilkanaście izb. Łóżko z moskitierą, stół, krzesło, parę jaszczurek na pułapie, sporo mrówek i dużo komarów, stanowią umeblowanie każdej pojedynczej izby. Za te rozkosze, wraz z utrzymaniem, płaci się pięć rupij, to jest koło 10 franków na dobę, a prócz tego, ma się prawo patrzyć na gimnastykującą się na schodach małpę i słuchać pysznego koroniastego żórawia, który, zwłaszcza po nocy, odzywa się z ogródka hotelowego tak donośnym głosem, że go w całem mieście słychać.
Właściciel gospody nosi historyczne nazwisko, zwie się bowiem Lazarewicz. Gentelman ów mało ma jednak wspólnego z Serbią i bohaterskim Lazarem. Jestto, jak mówi Prus: „Słowianin wyznania mojżeszowego“. Pochodzi z Odessy i był dawniej krawcem damskim, wskutek czego obecny swój zawód ma w pogardzie i wyraża się sam o sobie z pewną goryczą, jak czynią zwykle upadłe wielkości. Zapytany o jakiekolwiek objaśnienia co do miasta, wyspy lub miejscowych mieszkańców, odpowiada stale: „Ja nic nie wiem; wiem tylko, co jem i piję.“ Stereotypowa ta odpowiedź bawi tak gości, że umyślnie co chwila zadają mu rozmaite pytania, żeby ją usłyszeć.
Pani Lazarewiczowa, przy pomocy córki swej „bibi“ Klary, zajmuje się gospodarstwem i kuchnią. Bibi, która ma lat siedemnaście, jest zupełnie ładna i mówi wszystkiemi językami. Co niedziela chodzi na mszę do misyi katolickiej, nie dlatego, żeby była ochrzczona, ale że w Zanzibarze uważa się to za dowód przynależności do wyższego towarzystwa. Ponieważ Klärchen przyszła na świat po dziesięcioletniem bezowocnem pożyciu Lazarewicza z panią Lazarewiczową, przeto ta ostatnia bardzo ją kocha i broni jej zawsze przeciw wybuchom złego humoru pana Lazarewicza. Wymówki, jakie wówczas czyni wobec wszystkich mężowi, przynoszą wprawdzie wysoki zaszczyt jej zamiłowaniu prawdy, niemniej jednak są mocno przykre dla miłości własnej tego gentlemana:
— Cóż ty, chłystku, myślisz, że to jest twoja córka? Co ty masz za prawo ją łajać?
Słyszeliśmy to wielekroć razy. Widocznie pod równikiem stosunki małżeńskie odznaczają się otwartością, nieznaną w naszych zimnych klimatach.
Prócz państwa Lazarewiczów, załoga hotelowa składa się z dwóch murzynów. Jeden z nich szesnastoletni, ale zresztą żonaty już, Abdalla, należy do szczepu miejscowego Suahili; drugi, dwunastoletni Nasibou, pochodzi z głębi Afryki i jest niewolnikiem, czyli własnością Abdalli. Stanowi to ilustracyę do stosunków w Zanzibarze, gdzie handel niewolnikami zniesiono, ale niewolnikom nie przywrócono wolności. Zarobki Nasibou zabiera Abdalla, zostawiając mu z nich tyle, ile mu się podoba. Naturalnie, że nasze sympatye są po stronie Nasibou, któremu dajemy obfitsze napiwki, zabraniając Abdalli odbierać ich i obiecując mu obicie w razie, gdyby swej władzy nad chłopcem nadużywał.
W hotelu słyszy się od rana do wieczora wszystkie języki europejskie, przeważnie jednak niemiecki, dalej dźwięczne wyrazy języka ki-suahili, bek kóz, które między śniadaniem i obiadem skaczą po stołach, ale przedewszystkiem odkorkowywanie butelek. Upał we dnie i w nocy straszny; pragnienia niepodobna ugasić, to też piwo, szkocka whisky, woda sodowa, limonada, a nawet i szampan, leją się od rana do wieczora. Wprawdzie każdy napój występuje, w tej chwili po wypiciu, na skórze pod postacią potu, ale pić jednak trzeba i pije się tem chętniej, że Zanzibar posiada obfitość „barafu“, to jest lodu. Fabryka jego jest własnością samego sułtana i przynosi mu niemałe dochody, zaopatrują się tu bowiem w nieocenione „barafu“ nietylko europejczycy, bogaci kupcy indyjscy, hotele, domy handlowe, ale i wszystkie statki, idące z południa na północ. Ładunki lodu wychodzą także od czasu do czasu do niemieckiego Bagamoyo i Dar-es-Salam, które własnych fabryk dotąd nie posiadają.

Przy śniadaniach, obiadach i przy odkorkowywaniu butelek, łatwo zabiera się znajomość w krajach, w których sama barwa skóry brata ludzi, a okrutny, nasycony wilgocią upał, rozmiękcza ich krochmal, zesztywniający stosunki towarzyskie w Europie. Tu wszyscy są równi wobec... gorąca i komarów, prędko też czynimy liczne znajomości. Towarzystwo odznacza się zarówno rozmaitością zawodów, jak i wykształcenia. Są tu więc trzy młode Czeszki, grające na instrumentach dętych i rżniętych. Niepowodzenia artystyczne zagnały je, wraz z instrumentami, aż do Zanzibaru i zatrzymały dłużej nad program. Mogłyby one łatwo poprawić swój los, gdyby, wyrzekłszy się Apolina, weszły, za protekcyą Kiprydy, w służbę Hermesa — podobno jednak chcą służyć wyłącznie jednemu bóstwu. Prócz Czeszek, są tu niemieccy kupcy i rolnicy z Ost-Afrikanische Gesellschaft; jest uczony dr. Kärger z żoną i małem bébé, mówiącem tylko językiem ki-suahili. Na wieczornych posiedzeniach, na podwórzu hotelowem, poznałem także Beckera, bardzo znanego podróżnika afrykańskiego. Był on wysokim urzędnikiem państwa Kongo, lecz, oskarżony o rozmaite nadużycia, wracał właśnie do Belgii, by rozprawić się ze swymi oskarżycielami. Czytałem potem z przyjemnością, że proces, jaki z tego powodu powstał w Brukseli, skończył się niezmiernie zaszczytnie dla znakomitego podróżnika. Miał on ze sobą w Zanzibarze dwóch służących, pysznych sudańczyków, którzy przybrani w białe sztuki perkalu i białe zawoje, chodzili za nim wszędzie, jak dwa cienie.
Plac w Zanzibarze.
Zresztą znajomość nasza z nim krótko trwała, albowiem Becker zachorował ciężko na febrę i przeniósł się następnie do francuskiego szpitala. Powiadają, iż przyczyną jego choroby było to że pozwalał sobie chodzić po słońcu tylko w fezie — nieostrożność rzeczywiście dziwna w człowieku tak doświadczonym.

Drugą, ciekawą ze wszech miar osobistością, był profesor Dabeni z Genui. Ten przybył umyślnie do Zanzibaru dla poszukiwania pewnego gatunku nietoperza — i poruszał ziemię i niebo, by go znaleźć. Codziennie murzyni znosili mu całe tuziny nietoperzy, między któremi uczony profesor szukał jednak ciągle napróżno pożądanego gatunku. Po za tą sprawą nic go nie obchodziło, ni Zanzibar, ni cała Afryka, ni upały, ni febra; nie umiał też prawie mówić o czem innem. Rodacy jego, których kilku przychodziło do „Hôtel de la Poste“, wyśmiewali się z niego, ile się zmieściło, co jednak uczony znosił z niezmąconym spokojem i słodyczą.
Między innymi Włochami poznaliśmy, lubo na krótko, pana Robecchi, młodego podróżnika, atletycznej postawy, który dziwił murzynów swoją nadzwyczajną siłą. Miał on zamiar złożyć w Zanzibarze karawanę i ruszyć z nią na wyprawę do niebezpiecznego kraju Somali. Słyszałem później, że statek, na którym wyprawa wyruszyła, osiadł gdzieś na somaliskich brzegach na mieliźnie, wskutek czego jakoby wyprawa musiała powrócić do Zanzibaru.
W ogóle jestem z usposobienia dość dziki, lubię samotność, dlatego, że jak powiada Chamfort, jestem bardziej przyzwyczajony do swych wad, niż do cudzych — niełatwo więc zabieram znajomości. Te jednak posiedzenia wieczorne miały dla mnie swój urok, a zwłaszcza mają go dziś, jako wspomnienie. Siadywaliśmy naokół okrągłego stołu, przy otoczonej przez ćmy lampie, której światło mieszało się z niezmiernie jasnym blaskiem księżyca; upał był zawsze wielki, ale nieco mniejszy, niż w dzień; Abdalla i Nasibou odkorkowywali butelki wody sodowej, przelewając ich zawartość do kufli, napełnionych lodem — i rozmawiało się, nieraz do późna, o Czarnym lądzie.
Doktór Kärger otwierał swoje składy wiadomości antropologicznych i wszelkich innych; Dabeni wzdychał za upragnionym nietoperzem; czasem oglądaliśmy broń, jaką kto miał, co dawało powód tym, którzy bywali już w głębi, do wspomnień myśliwskich, do opowiadań o przygodach, o obyczajach zwierząt, o sposobach polowania. Co wieczór prawie rozmowa schodziła na wyprawy przeszłe lub dopiero zamierzone. Ten znał Stanleya, ów Thompsona, trzeci Emina paszę. Wszystko to wytwarzało jakiś nastój podróżniczy, pełen, jeśli tak można powiedzieć, aktualności afrykańskiej, dla mnie nowy i zajmujący. Rozmowom naszym towarzyszył przytłumiony odgłos bębnów i śpiewów, murzyni bowiem po całych nocach zabawiają się w ten sposób w swoich dzielnicach.
Częstokroć też wychodziliśmy, przed pójściem spać, na przechadzkę po Mnazimoi. „Hôtel de la Poste“ leży prawie na krańcu miasta. Za nim ciągnie się jeszcze kilkanaście domów murowanych; potem następuje dzielnica murzyńska, o okrągłych chatach, pokrytych trzcinowemi dachami; potem miasto się kończy; po prawej stronie stoją jeszcze koszary dla czarnych żołnierzy sułtana, wreszcie ulica przechodzi w szeroką drogę, ograniczoną z obu stron lagunami, którą zowią Mnazimoja.
Jest to miejsce wieczornych przechadzek dla mieszkańców Zanzibaru. Do godziny czwartej po południu nie spotkasz tam nikogo, prócz murzynów, niosących kosze, pełne bananów, mango, ananasów, manioku — i prócz czarnych kobiet z naczyniami, pełnemi wody na głowach. Zresztą słońce panuje tam wszechwładnie. Od czwartej jednak Mnazimoja poczyna się roić. Arabowie, dawniej rzeczywiści, dziś tylko nominalni władcy Zanzibaru, wyjeżdżają na nią buńczuczno, na koniach, czasem bardzo pięknych, lub na osłach, malowanych na czerwono henną; między nimi ciągną powozy, które zresztą w Zanzibarze na palcach policzyć można: więc — jego sułtańskiej mości, więc — generalnego konsula „Jej Wdzięcznego Majestatu“ i kilka innych, należących do bogatych Indyan Banyana lub Parsi, trudniących się kupiectwem. Widzi się tu i welocypedy, dosiadane z większa dumą, niż wprawą, przez portugalskich Indyan Goaneze — ale przedewszystkiem tłum pieszy ludzi kolorowych i białych, przybranych w angielskie hełmy i flanelowe surduty. Niemcy ciągną tędy do swojej szamby, to jest willi, położonej za Mnazimoją, wśród cienia olbrzymich mangów; Anglicy zdążają na „lawn-tennis“, bez którego oczywiście i pod równikiem żyć nie mogą; misyonarze katoliccy i anglikańscy wyprowadzają na przechadzkę swoje czarne owieczki; przychodzą i francuskie Siostry miłosierdzia, by, po szpitalnych febrycznych wyziewach, odetchnąć nieco świeższem powietrzem — słowem, kto żyw, znajduje się na Mnazimoi.
A tymczasem słońce schodzi powoli, hen, ku Bagamayo, staje się coraz większe, czerwieńsze, wskutek czego całe powietrze przesyca się rozpylonem czerwonawem światłem, nadając twarzom pozory czerstwości i zdrowia. Przypływ morski zapełnia zwolna laguny, zmieniając Mnazimoję jakby w groblę, łączącą miasto z dalszym lądem. Lewa laguna wygląda wówczas, jak ogromne jezioro — prawa, węższa nieco, ograniczona wyniesieniem brzegu wyspy, obmywa stopy białej świątyni indyjskiej, ukrytej wśród kokosów. Obie, w czasie zwykłej wieczornej ciszy, wygładzają się, jak polerowane zwierciadła; w nich z jednej strony przegląda się miasto, z drugiej — lasy mangów, kokosów i innej bujnej roślinności, która czyni tę wyspę podobną do olbrzymiej cieplarni, jakby przez Pana Boga, dla samego siebie, zbudowanej.
Wraz z zachodem słońca pstry tłum wraca do miasta i Mnazimoja znów puścieje. Widać tylko na niej murzynów, przybranych w białe długie koszule i wyglądających zdala, jak duchy. Nie wiem, czy byłoby zupełnie bezpiecznie przechadzać się po niej o tej porze samemu, ale dwom lub trzem europejczykom, mającym zdrowe ręce, a w nich niezbyt kruche kije, nic nie grozi. Nieraz przechadzaliśmy się tam do późnej nocy bez żadnego niebezpieczeństwa. Widoki natomiast, zwłaszcza w czasie pełni księżyca, ma się rzeczywiście czarodziejskie. Podnosi się on z pod wody po stronie obszerniejszej laguny, ogromny, jak koło, rumiany i idzie w górę, zmniejszając się coraz bardziej i blednąc. Z jednej strony nad miastem zapalają na wieży sułtańskiej elektryczne latarnie, których światłem kierują się statki, wpływające nocą w kanał; z drugiej strony księżyc omaszcza srebrem powiewne kiście palm, strzelające w górę, ponad ciemny mur mangów, drzew chlebowych i baobabów.
Minąwszy Mnazimoję, wchodzi się w tajemniczy mrok tego cudnego ogrodu. Gdzieniegdzie promień miesięczny przedziera się do wnętrza, pstrząc podłoże jasnemi plamami; w innych miejscach widzi się tylko zbitą masę, tak czarną, jakby tu ciemność, pochłonąwszy wszystkie przedmioty, wszystkie kształty, stężała i zmieniła się w namacalną materyę. Idzie się kilkaset kroków niby tunelem, tylko gdzieś przed nami widać jasny punkt, który powiększa się w miarę, jak się do niego zbliżamy — i oto otwiera się znów jasna polanka, zalana światłem księżyca, na niej wysokie paprocie, niby pozawieszane w powietrzu srebrne koronki i rozrzucone kępy kokosów, podobne w blasku do olbrzymich pęków białych piór strusich. Jakieś wydłużone kształty przemykają się szybko ze światła w ciemny gąszcz — to psy dzikie, które nocą podchodzą nawet pod samo miasto. Idziemy dalej: znów gąszcze, znów owa gruba ciemność. Nieraz przychodzi się do chaty murzyńskiej, ukrytej wśród olbrzymich liści bananów i pierwej niemal można ją zmacać, niż dostrzedz. Czasem głos ludzki zawoła w mroku: „yambo!“ — odpowiesz i ty: „yambo!“ — ale kto cię witał — mężczyzna, czy kobieta, nie zgadniesz, bo w tej ciemności nie rozeznałbyś i białego, a cóż dopiero murzyna, który roztapia się w niej, jakby we własnym żywiole.
Raz ja, mój towarzysz i Włoch Raunuci, wchodząc późną nocą z zarośli na Mnazimoję, usłyszeliśmy pod olbrzymiem drzewem mangowem jakieś szepty, jakieś przytłumione chychoty i szelest jakby licznych bosych nóg w trawie. Pod rozłożystemi konarami manga czarno było jak w piwnicy, więc chcąc się przekonać, co to jest, wsunęliśmy się szybko pod drzewo — i nagle, nakształt ruszonego stada sarn, cała gromada młodych dziewcząt wyprysła z mroku na światło księżyca. Rozległy się wybuchy śmiechu i okrzyki: „yambo! yambo!“ Widocznie jakiś dziewic-wieczór odbywał się pod tem mangiem lub może dziewczęta kąpały się poprzednio w lagunie, były bowiem zupełnie nagie. Chychocąc, otoczyły nas wkoło, zarazem ciekawe i gotowe pierzchnąć za pierwszym znakiem. Ciemne ich ciała wydawały się w jasnym blasku miesięcznym zielonawe, jak stary bronz, białka oczu i zęby połyskiwały w mroku. W ich ruchach, w zupełnej nagości młodych ciał, w spojrzeniach, łączyła się jakaś egzotyczna dzikość z zalotnością. Była to prawdziwa zanzibarska sielanka, na tle ciemnych liści manga i dwóch lagun, jasnych jak srebro, od księżyca. Kręcąc się i podskakując przez chwilę wokół nas, nakształt fantastycznego korowodu, dziewczęta zaczęły następnie parami lub pojedynczo uciekać — zapewne dlatego, żeby je gonić.


∗             ∗
Widok z Mnazimoi.

W dzień czyniliśmy znajomości i oglądali miasto. Sądziłem, że budowle w Zanzibarze powinny mieć jakieś cechy arabskie lub indyjskie, tymczasem nie mają żadnych. Domy, budowane z rafy koralowej i malowane wapnem, oślepiają przy słońcu białością, ale zresztą podobne są, również jak nasze kamienice, do wielkich kwadratowych pudeł. Tylko płaskie dachy, a przedewszystkiem sienie obszerniejsze, niż w naszych kamienicach, założone częstokroć setkami kłów słoniowych, dają miastu egzotyczny charakter. Leży ono bezpośrednio nad morzem. Pałac sułtański, harem, komora i konsulaty europejskie, z wyjątkiem niemieckiego, mają tarasy, schodzące wprost do wody. Ta „Riva“, która do niedawna, z większą słusznością, niż wenecka, mogła się zwać „Riva dei Schiavoni“, stanowi najparadniejszą część miasta. Pałac sułtański jest nowy, biało lakierowany i z różnicą rozmiarów, przypomina zupełnie wille angielskie. Na dole i na pierwszem piętrze ma obszerne werendy, na których Jego Zanzibarska Mość może zażywać chłodu, a z boku most wiszący, coś w rodzaju drewnianego „Ponte dei sospiri“, przez który Jego Mość może się udać do haremu, jeśli dostojna pierś zbyt wzbierze mu westchnieniami. Obok stoi wieża, na której nocą pali się światło elektryczne, przed gmachem zaś ciągnie się ku komorze dość obszerny rynek — miejsce mustr i ćwiczeń walecznej regularnej i nieregularnej armii zanzibarskiej. Nakoniec w głębi widać stary pałac, wzniesiony jeszcze przez Portugalczyków, a będący dziś więzieniem.
W miarę, jak oddalamy się od morza w głąb miasta, ulice stają się coraz ciaśniejsze, a nakoniec zaczyna się prawdziwy labirynt uliczek, często nie szerszych nad półtora metra: jest to dzielnica indyjska, najbogatsza i najbardziej handlowa w Zanzibarze.
Sklep tu przy sklepie i rozmaitość widoków wielka. Targ produktami europejskiemi jest w Zanzibarze w ręku Europejczyków, natomiast cały handel egzotyczny zagarnęli prawie wyłącznie Hindusi. Odróżniają między nimi Indyan portugalskich Goaneze, od angielskich Banyana i Parsi. Pierwsi tylko kolorem różnią się od Europejczyków, zresztą strój noszą europejski, wyznają religię katolicką i żyją, jak biali ludzie. Niektórzy z nich trudnią się nawet sprzedażą towarów europejskich; w wielkich naprzykład magazynach Souzy można dostać wszystkiego, co znajduje się w „grocerniach“ angielskich lub amerykańskich.
Parsi noszą czarne surduty i wielkie skórzane czapki na głowie. Podczas gdy kult ognia został wytępiony we właściwej Persyi przez mahometanizm, oni, schroniwszy się do Indyj, przechowują go dotąd w pierwotnej czystości. Stanowią oni iteligencyę indyjską; wielu z nich trudni się medycyną lub prawem. Dawano mi o nich bardzo sprzeczne wiadomości, podczas bowiem, gdy jedni zapewniali mnie, że Parsi są nauczciwszymi między Indyanami — drudzy uważali ich za największych oszustów. Ponieważ nie zetknąłem się z nimi wcale, nie umiem między temi dwoma opiniami rozstrzygnąć.
Najliczniejsi są Indyanie Banyana. Wyznają oni brahmanizm, budaizm a po części i mahometanizm, co ułatwiło ich stosunki z Arabami i dozwoliło im zająć wybitne stanowisko na wyspie, jeszcze zanim o protektorat nad nią poczęli się spierać Anglicy i Niemcy. Są oni wszystkiem w Zanzibarze: celnikami, urzędnikami, kupcami na wielką skalę i detalicznymi; rzemiosła są w ich ręku, bankierstwo również, lichwa przedewszystkiem. Dzięki opieszałości arabskiej, zagarnęli całe bogactwo kraju. Arabowie z Maskatu, podbiwszy Zanzibar, podzielili między siebie ziemię murzynów i wytworzyli większą własność ziemską; Indyanie Banyana obdłużyli ją — i teraz — pola gwoździkowe uprawia Arab, plon zabiera Hindus. „Tout comme chez nous!“ Jest tylko ta różnica, że większa własność w Zanzibarze nie posiada, o ile wiem, organów poświęconych jej interesom.
„Świat wyszedł z normy“, jak powiada Hamtel: oto zauważyłem, że krajów, w którychby nieznaną była subhastacya — nie ma już prawie na świecie, chyba tam, gdzieś w głębi Afryki, gdzie „większa posiadłość“ należy jeszcze do nosorożców i giraf.
Ale Indyanin Banyana ma jednak swoje dobre strony. Oto pożycza on Arabowi naprzód póty, póki kapitał, wraz z procentami, nie wyrówna wartości pól gwoździkowych, potem z nich Araba wywłaszcza, a potem... (słuchajcie!!)... jeszcze daje mu kredyt, i to bardzo szeroki. Bierze go tylko na bok i ma do niego mniej więcej następującą mówkę:
„Cóż ja!? Ja jestem sobie zwyczajny ży... to jest: zwyczajny Banyańczyk, który nie lubi niebezpieczeństw, ale ty, o wnuku proroka, ty się w nich kochasz, jesteś bowiem waleczny, jak lew, szybki, jak antylopa, a wytrzymały, jak wielbląd. Oto są towary, oto proch, kule, karabiny i dzidy: weź-że ludzi, których ci również dostarczę i zrób z nimi maleńką wycieczkę, gdzieś na Tanganykę lub Wielkie Nyanzy. Zabawisz się tam pysznie, posiedzisz rok lub półtora, kupisz lub złupisz tyle kości słoniowej, ile będziesz mógł i przywieziesz mi ją do Zanzibaru, a ja ci wówczas tyle a tyle z twego długu odkreślę, a zarazem nowy kredyt otworzę.“
I Arab, eks-większy właściciel ziemski, który jest człekiem istotnie rycerskim a gołym, zgadza się nieodmiennie na taki układ; idzie, bawi rok lub półtora w nieznanych głębiach Czarnego lądu, kupuje lub łupi kość słoniową, urządza mimochodem polowania na niewolników, nadstawia codzień głowy, często zostawia skórę, często zbiera wielkie zapasy drogocennej kości i wraca z nią święcie do swego Indyanina w Zanzibarze.
Ale pomyślisz, czytelniku, że Arab, raz znalazłszy się w głębi Czarnego lądu, wraz z bronią i towarami, mógłby Indyaninowi kazać pisywać do siebie na Berdyczów. Nie tak łatwo! Indyanin popuszcza łańcucha dlatego tylko, iż wie, że można go popuścić. Przecie ten Arab zostawił w Zanzibarze od pięciu do dwudziestu żon, tyleż teściowych i dwa lub trzy razy tyle dzieci — nie licząc dawniejszej „większej własności“, na którą od czasu do czasu miło mu rzucić okiem i mruknąć sobie przytem:
— Tak chciało przeznaczenie!...
Sam wielki Tipu-Tib, on, który jest niemal królem w głębi Afryki, a z pewnością największym właścicielem ziemskim na świecie, posiada długi u kupców indyjskich w Zanzibarze — i dlatego nierad tam zagląda. Niedawno chciano go tam sprowadzić w sprawie procesu przeciw Stanleyowi, ale przezorny Arab, który widocznie nie ma żon, ani dzieci w Zanzibarze, odpisał podobno na pięknym liściu palmowym:
„Nie głupim!“
Jestto może jedyny człowiek na kuli ziemskiej, którego własności nie można wystawić na subhastytacyę, dlatego, że ta posiadłość ziemska nie ma granic i że właściwie dlatego tylko należy do Tipu-Tiba, że nie należy do nikogo. Zresztą mogłaby być zarówno twoją, czytelniku, jak moją. Wróciwszy z podróży, darowałem nawet moim dzieciom po jeziorze w środkowej Afryce, wraz ze wszystkiemi hipopotamami, za które to dary podziękowały tatusiowi, wprawdzie z pewnem zdziwieniem, ale bardzo serdecznie.
Wracam jednak do Indyan Banyana. Na owych wąskich handlowych uliczkach w Zanzibarze spotyka się ich mnóstwo. Wielu z nich trudni się, jak wspomniałem, rzemiosłami. Siadują oni w zacienionych niszach od ulicy, często nadzy do połowy ciała, ale zawsze w wyszywanych złotym szychem krymkach i pracują zawzięcie. Bogatsi kupcy posiadają sklepy, które są zarazem prawdziwemi muzeami. Znajdują się w nich okazy przemysłu europejskiego pod postacią perkalików, wyłącznie dla murzynów przeznaczonych, fabrykowanych w Anglii, Indyach angielskich i Stanach Zjednoczonych. Główny towar stanowi kość słoniowa: kły żółte i białe, olbrzymie i drobne, ale obok nich znajduje się broń arabska i indyjska, sandał, rogi nosorożców, skóry i szpony lwie, lamparcie, kły hipopotamów, jaja strusie, głowy i rogi antylop, olbrzymie orzechy z wysp Seszelów, zwane „lodoiceae“, o kształtach zabawnych, lecz niezbyt estetycznych, skóry krokodylów, tarcze i laski ze skóry hipopotamów, kosztowne laski z rogu nosorożca, łuki, strzały, dziryty, maczugi, grzebienie murzyńskie, naszyjniki i bransolety. Indyanin Banyana wszystko zbiera, wszystko kupuje, wszystko sprzedaje. Cały ten kram, z powodu upału, pochowany jest w głębi mrocznych izb, właściciel zaś, o twarzy barwy pozłoconej miedzi, sadowi się bliżej progu w kuczki, na indyjskich matach, spokojny, do bronzowego odlewu podobny. Nie ma on jednak flegmy np. tureckiego kupca; rad wita gościa, jest uprzejmy, taguje się, stawia śmiesznie wygórowane ceny, ale opuszcza je szybko. Są oni przytem powszechnie gościnni. Raz, w czasie nawalnego dżdżu, ja, towarzysz mój i misyonarz ojciec Rubi, schroniliśmy się do magazynu hurtowego kupca mąką maniokową i gwoździkami. Właściciel wiedział, że nie przychodzimy w sprawach handlowych, kazał jednak natychmiast przynieść wody, rozmaitych syropów i częstował nas bardzo uprzejmie.
Postawy tych Indyan i ich wschodnie ubiory są istotnie malownicze; twarze często wyraziste; piękniejszych oczu nie widziałem nigdy w życiu. Arabowie zanzibarscy, zapewne wskutek krzyżowania się, a może i wpływów klimatycznych, stali się do nich podobni, a przez to samo wielce odmienni od swoich braci z Egiptu, półwyspu Synai i właściwej Arabii. Wpływ Indyj znać nawet w ich ubiorach i uzbrojeniu; zwłaszcza noże ich, mocno zakrzywione na końcu, mają kształt i ornamentykę czysto indyjską.
Ów labirynt wąskich uliczek przerywany jest od czasu do czasu małemi rynkami, na których stoją studnie. Przy nich, pod ulewą palących promieni słonecznych, spotyka się zawsze gromady kobiet murzyńskich, biorących wodę, lub szeregi skutych łańcuchami więźniów, zarówno kobiet, jak i mężczyzn. Tu są także targowiska owoców — niezmiernie ciekawe ze względu na ich egzotyczny charakter.
Główne pożywienie murzynów, tak w Zanzibarze, jak i w głębi, stanowią bulwy manioku, czyli kasawy. Są one trujące w stanie świeżym, lecz wyciśnięte i zmielone na mąkę, dają pokarm nader pożywny. Widziałem całe stosy tych bulw, podobnych do wydłużonych, brudno-białych ziemniaków. Obok niech sprzedają owoce mango. Są ich dwa gatunki: większy i mniejszy; oba wyborne. Większe manga dochodzą wielkości małego melona, mniejsze, nie przenoszące objętością pięści dorosłego mężczyzny, są jeszcze bardziej poszukiwane. Skórę mają zielonawą, sprężystą, miąsz barwy bursztynu, w środku pestkę płaską, do brzoskwiniowej, z różnicą rozmiaru, podobną. W smaku ich tkwi jakby maleńki obrzask terpentynowy. Przyzwyczaiwszy się jednak do tego obrzasku, nie można się ich odjeść, tak słodycz ich jest wykwintna, tak są soczyste, chłodne i rozpływające się w ustach. Spożyte, pozostawiają na języku i podniebieniu niezmiernie subtelny owocowy zapach, który nie dozwala o nich zapomnieć i na nowo żądzę ku nim rozbudza.
Oczy malarza, zakochanego w barwach, znalazłyby na owych targowiskach rozkosz prawdziwą. Co za rozmaitość kolorów! Obok brunatnych, kosmatych kokosów, pełnych świeżej, słodkiej wody, objętej w śmietanowym pokrowcu, leżą potężne pęki jasno-żółtych bananów; tu połyskują fioletowe ciała oberżyn, tam kosze czerwonych, jak korale, pomidorów, nie większych od śliwek, o smaku wytwornym, kwaskowatym; dalej, na palmowej macie, cały stos złotych mandarynek, które gąbkowatą swą skórą zdają się wsiąkać światło słoneczne. Gdzie spojrzysz, wszędy coś nowego: to złoto-siwe ananasy, ogromne, niemal jak głowy, a tanie tak, że za lichego miedziaka kilka ich dostać można; to zielone, łuskowate annony, pełne w środku jakby ubitej z cukrem śmietanki; to wreszcie olbrzymie owoce, zwane małpim chlebem, w których ognistem wnętrzu siedzą czarne ziarnka, jak potępieńcy w piekle.
A teraz czołem przed tym owocem — to karika-papaja! W smaku podobna do manga, równie soczysta, również leciuchnym obrzaskiem terpentyny obdarzona, posiada ona przymiot, który ją czyni nieocenionym skarbem dla smakoszów. Oto zawiera tyle pepsyny, że po najobfitszym obiedzie dość zjeść jej kilka plasterków, by pozbyć się ociężałości, uczuć na nowo lekkość, swobodę i lube drgnienia budzącego się powtórnie apetytu. Nawet lekarze zwrócili już uwagę na ową szczęśliwą własność tych owoców i wyciąg z nich sprzedaje się pod nazwą „papainy“ w większych aptekach. Zapewniano mnie wprawdzie, że ta apteczna papaina jest prawie zawsze fałszowana, choć nie wiem, dlaczegoby tak miało być, gdyż karika rośnie tu wszędzie, prawie jak u nas badyle.
Do najlepszych owoców należą także małe, zielone banany, tak delikatne, że w ustach zmieniają się niemal w płyn; dalej gojawy, jabłuszka z Cytery i liczne rodzaje orzechów. Cała dzielnica indyjska pachnie sandałem i gwoździkami, ale nad temi targowiskami unosi się inny zapach, trudny do określenia, bo złożony z całej gammy woni, nieco do zapachu soku owocowego podobny, nieco surowy, ale orzeźwiający, przesycony atomami lotnych olejków owocowych — i zarazem wanilii. Wciąga się go z rozkoszą nietylko nozdrzami, jak perfumę, ale wyczuwa się go podniebieniem, językiem i ślinowemi gruczołami, które pod jego błogim wpływem poczynają działać pospieszniej.
Gastronomiczny ten ustęp dedykuję pewnym kolegom moim po piórze, nie obojętnym na uciechy stołu, a czynię to tem skwapliwiej, że zbliżamy się do murzyńskiej części miasta, w której sprzedają wędzone i mocno niepachnące połcie rekina. Chaty murzyńskie otaczają, właściwie mówiąc, ze wszystkich stron miasto i stanowią jego obrąb zewnętrzny. Stoją one ciasno, jedne przy drugich, czasem tylko poprzegradzane palmami, nie tworząc regularnych ulic, ale raczej wąskie, wężowate przejścia, w których łatwo można zabłądzić i w które niezbyt bezpiecznie jest się zapuszczać nawet w dzień biały, zwłaszcza samemu. Chaty te, lepione z chróstu i czerwonej gliny, zawsze okrągłe, mają stożkowate dachy, kryte trzciną. Gdy się między nie wejdzie, gdy naokół ujrzy się czarne skóry, ogolone zupełnie lub pokryte wełnistym włosem głowy, szerokie usta, płaskie nosy, błyszczące białka oczu, bransoletki na nogach, kolczyki w nozdrzach, ma się wrażenie jakiejś dzikiej wioski, położonej w głębi Afryki. Tu i owdzie są wprawdzie i wśród tych chat kramy, w których sprzedają owoce, kokosy lub owinięty w zielone liście areku i pomieszany z wapnem betel, ale kramarzami są także murzyni — nic więc nie mąci tego czysto-afrykańskiego obrazu. Po uliczkach, przed chatami, raczkują małe murzynięta — i na widok Europejczyka, wsparłszy się na rączkach, zadzierają w górę swoje krągłe, jak kule, główki, wytrzeszczając oczy i przypatrując mu się ciekawie; między dziećmi uwijają się kozy, gromady kur rozgrzebują śmiecie; ziemia zasłana jest pestkami mangów, obierzynami małpiego chleba i zwiędłemi liśćmi bananów.
Słońce tworzy jakby świetlisty pas na środku ulicy, podczas gdy jej brzegi pogrążone są w cieniach, padających od zwieszonych nad niskiemi ścianami dachów. Światło jest tu jednakże inne, niż w środkowych dzielnicach. Tam odbija się ono od białych murów i oślepia oczy białością, tu, rozświecając czerwonawy grunt ulicy i rzeczy przeważnie brunatne, wydaje się i samo czerwieńsze, mniej natężone, przez co i cienie nie są tak czarne i twarde. W tych cieniach, pod ścianami i w otworach chat siedzą stare murzynki, witając przechodnia słowem: „yambo!“ i wypluwając z bezzębnych warg czerwoną, jak krew od betelu, ślinę. Młode kobiety, z głowami uczesanemi w szeregi cienkich warkoczyków, tłuką w stępach kassawę, czasem wabią do wnętrza chaty — na co nie zważaj, o młody, pełen nadziei, przechodniu! — śmieją się, rozwieszają chusty, niańczą dzieci, uganiają się za kurami itp.

Mężczyźni śpią pod ścianami, palą tytoń, żują betel, śpiewają lub bębnią. Bębnią przedewszystkiem! O każdej porze dnia i nocy w dzielnicach murzyńskich rozlega się to bębnienie, podobne do odgłosu, jaki powstaje przy uderzeniu kijem w wypróchniały pień drzewa. Jest to ulubiona ich muzyka. W dzień jednak mniej widzi się mężczyzn, zajęci są bowiem pracą w porcie i mieście. Murzyni Suahili są w ogóle dość pracowici. Ci, którzy posiadają swoje własne pirogi — owe oryginalne czółna z pławicami, które widziałem przy wjeździe — wyjeżdżają na ryby; inni noszą ciężary, wyładowywują okręty, przewożą podróżnych do miasta, dźwigają kły słoniowe i przeróżne towary lub posługują po domach. W klimacie, w którym biały człowiek nie może pracować, wszelka grubsza robota na nich musi się opierać. Mają oni przytem dużo i ducha przedsiębiorczego. Arabowie z Mascatu podbili ich wprawdzie z łatwością, ale następnie, za pomocą ich, podbili cały przyległy Zanzibarowi brzeg afrykański i sięgnęli aż hen do głębi. Suahili najmują się także chętnie do karawan, idących nad wielkie jeziora, do Kilima-Ndżaro lub jeszcze dalej. Stanley zawsze w Zanzibarze rekrutował swoich ludzi, którzy muszą być jednak dobrymi żołnierzami, skoro mógł przebojem przechodzić z nimi Afrykę od oceanu do oceanu. Arabowie nawrócili ich na mahometanizm, który przyjął się tu niezmiernie łatwo, przemawiał bowiem doskonale do zmysłowych natur mieszkańców, ale utracił swój fanatyczny charakter. Zresztą Suahili poprzestają na zachowywaniu tylko pewnych jego przepisów, nie łamiąc sobie głowy nad jego duchem i różnicą od wiar innych. Gdy, po powrocie ze stałego lądu, mieszkałem czas jakiś, z powodu febry, w szpitalu francuskim, miałem okno, wychodzące wprost na ocean i codzień widywałem na płaskości całe gromady mężczyzn i kobiet, czyniących ablucye. Otóż zdaje mi się, że do tych ablucyj da się sprowadzić cały mahometanizm miejscowy, bo zresztą nie ma tu wspaniałych meczetów, wysmukłe minarety nie strzelają nad miastem ku niebu i głosy muezinów nie wzywają wiernych na modlitwę, słowem: to, co wszędzie na Wschodzie stanowi główną jego cechę i przedewszystkiem rzuca się w oczy — nie istnieje tu wcale. Tolerancya religijna wielka, zawiści i rozdrażnień wyznaniowych żadnych, co się może tłómaczy i tem, że Zanzibar jest portem, w którym spotykają się ludzie wszelkich narodowości i wyznań. Można rzec, że ducha propagandy posiadają tylko wyznania chrześciańskie. Tkwi on z natury rzeczy w misyach, ale i misye, nawet tak wzorowe i ewangeliczne, jak francuskie, nie cieszą się tu znaczniejszą liczbą miejscowych owieczek. Ograniczają się one głównie do wykupywania z niewoli dzieci, często z głębi lądu pochodzących, i do wychowywania ich w zasadach ewangelii. Szerokiemu krzewieniu się chrześciaństwa staje wielce na przeszkodzie wielożeństwo, leżące w odwiecznych obyczajach murzynów — i, dziwna pozornie rzecz, bo właśnie owa wyrozumiałość religijna czarnych, która w gruncie jest obojętnością.
Swoją drogą, owa obojętność nie przeszkadza murzynowi, wyznającemu mahometanizm, uważać innych murzynów-fetyszystów za niższe istoty, przeznaczone na łup i niewolę. Ale o tem pomówię obszerniej przy opisywaniu misyi. Co do miejscowych Suahili, oczywiście uważali się oni za „wielki świat“ w stosunku do innych czarnych, których zresztą przewyższali zawsze cywilizacyą. Jest to lud pojętny i fizycznie bardzo tęgi. Rzeźbiarz napatrzyłby się tu na torsy takie, jakich napróżnoby szukał w Europie. Zwłaszcza, gdy się widzi tragarzy, niosących na drągach ogromne ciężary, gdy muskuły ich natężone wychodzą z pod skóry i połyskują od potu — możnaby mniemać, że się ma przed sobą posągi gladyatorów, z brunatnego marmuru wykute. Twarze ich nie są piękne: nosy spłaszczone, zęby tkwią pochyło, wskutek czego dolna część twarzy wysuwa się naprzód. Toż samo można powiedzieć o kobietach. Ramiona mają przepyszne, plecy silnie osadzone w szerokich biodrach, ale... pojęcia afrykańskie o piękności biustu są wprost przeciwne europejskim — wszystkie zaś biusty są piękne na sposób afrykański. Mężczyzni golą głowy, kobiety splatają, jak wspomniałem, włosy w szeregi warkoczyków, leżących tuż przy skórze. Sztuka fryzyerska niewątpliwie stoi wyżej w Afryce, niż w Europie, trudno bowiem zrozumieć, jakim sposobem te włosy krótkie i kręcone, jak baranek na naszych zimowych czapkach, dają się układać w tak misterne uczesania. Prawie wszystkie kobiety mają przekłute nosy, mianowicie zaś prawe nozdrze, wszystkie noszą naszyjniki z zielonych paciorków lub białych muszelek, na nogach bronsolety z kości słoniowej, czasem z mosiężnego drutu. Ubranie ich składa się ze sztuki perkaliku, podwiązanej pod piersiami. Perkaliki te, wyrabiane przeważnie w Indyach, drukowane są w kolorowe słońca, gwiazdy, ptaki, ryby, chrząszcze, o barwach żywych, ale bardzo harmonijnych. Perfum damy zanzibarskie nie używają — a szkoda!
Ceramika nie kwitnie. Naczynia z czerwonej gliny pozbawione są wszelkich ozdób. Pierwotne narzędzia zwykłego użytku zostały zarzucone i zastąpione przez europejskie.
Obyczaje w Zanzibarze są portowe. To jedno słowo objaśnia wszystko — i daje się jakoby rozciągnąć na całą Afrykę.
Mało miałem styczności z Suahilisami, zamieszkałymi po wsiach. Mieszkańcy miasta są dosyć chciwi i dość zepsuci — w porównaniu jednak do egipskich Arabów mogą uchodzić za aniołów. Białym ludziom ulegają z musu i zapewne żywią głęboki podziw dla ich potęgi, bogactw, władzy i rozumu, ale za prawych swych panów uważają dotąd Arabów — i kto wie, czy murzyna nie boli to, że i ów pan musi dziś ulegać tym niepohamowanym białym parweniuszom, którzy przybyli z za morza na żelaznych statkach, pełnych gromów.
Arab do dziś dnia ma urok w całej Afryce, wszędzie bowiem, aż do ostatnich czasów, on był „M’buana Kuba“, t. j. „panem wielkim“, murzyni jego niewolnikami. Nie wiem, czy ci ostatni żywią jaką wdzięczność dla białego człowieka za to, że gdzie stąpił nogą, tam handel niewolnikami ustawał. Z czasem może tak będzie, ale ten czas jeszcze nie przyszedł. Jeszcze dziś poczucie prawowitości niewoli tkwi w krwi afrykańskiej. Zresztą, murzynowi wydaje się zapewne, że na zniesieniu handlu zyskał wprawdzie o tyle, że dziś sam już nie może popaść w niewolę, ale natomiast i stracił, bo dawniej mógł kupować lub zaganiać niewolników — dziś już nie może. W Zanzibarze handel istnieje tylko w tajemnicy i napływ świeżych niewolników jest niewielki — dawniejsi jednak nie zostali usamowolnieni i jest ich mnóstwo. Zwiedzając murzyńską część miasta, ani się domyślasz, widząc tych wszystkich ludzi zarówno czarnych, zarówno gołych, w jednakich chatach mieszkających, że tam jeden jest właścicielem, drugi rzeczą, że jeden ma wszystkie prawa, drugi żadnych. A jednak tak jest — murzyni posiadają także swoich murzynów, niewolnicy swoich niewolników — i wszyscy uważają ten stosunek za tak naturalny, jak i to, że jeden jest silniejszy, drugi słabszy, jeden wysoki, drugi maleńki.
O Arabach niema co i mówić. Całe ich gospodarstwo w Zanzibarze oparte jest na pracy niewolników i bez nich pola gwoździkowe wyjałowiałyby prędko. Nie wypada także panu jeździć bez świty, więc na Mnazimoi i w samem mieście często można widzieć Araba, z czerwono malowaną brodą i na czerwono malowanym ośle, otoczonego całą czeredą biegnących pieszo niewolników. Jedni osłaniają go od słońca szerokiemi liśćmi bananów, drudzy pędzą na przodzie krzycząc: „simille! — i na ów okrzyk, tłumy murzynów rozstępują się pokornie, jeszcze dotychczas, na dwie strony i zapewne ze zdumieniem widzą, że biały nietylko nie ustępuje, ale, podnosząc laskę, każe zbaczać całej kawalkadzie, a mimo tego piorun nie spada na jego zuchwałą głowę!
Zwykle, gdy lud bardziej uspołeczniony podbije plemiona, na niższym szczeblu oświaty stojące, narzuca im nietylko swe zwyczaje, ale i język. W Zanzibarze stało się inaczej, Tu wspólnym językiem wszystkich jest język ki-suahili. Jego Zanzibarska Mość, dwór i Arabowie, tak z miasta, jak i ze wsi, nim tylko w codziennem życiu mówią. Używają go Hindusi; misyonarze układają w nim pieśni pobożne i miewają kazania. Europejczycy uczą się go dość łatwo. Jest to język dźwięczny, w którym każdą zgłoskę, niemal każdą literę, słychać wyraźnie. Misyonarze zapewniali mnie, że jest bardzo regularny i nie ma zupełnie wyjątków. To pewna, że posiada on niezwykłą żywotność, nietylko bowiem nie dał się wyprzeć w Zanzibarze arabszczyźnie, ale rozszerzył się na brzegach i w całej równikowej Afryce, jak francuski w Europie.
Od Bagamoyo, aż do wielkich jezior i hen, dalej, wzdłuż dorzecza Kongo, można się nim mniej więcej wszędzie rozmówić. Zapewne pochodzi to i ztąd, że różne miejscowe narzecza były z ki-suahili pokrewne.
Obecnie misye francuskie w Zanzibarze i Bagamayo uczyniły ten język piśmiennym. Przełożono nań Ewangelię, powydawano gramatyki, a za czasu mego pobytu na wyspie, ojciec Le Roy kończył właśnie wielki słownik ki-suahili-francuski.
Oto, co mniej więcej da się pobieżnie o Zanzibarze powiedzieć. Gdy go sobie obecnie czasami przypominam, przedstawia mi się on jakby jakieś wielkie pandemonium. Przed oczyma stają mi twarze Europejczyków, Arabów, Indyan i Murzynów; słyszę ów gwar różnojęzyczny; widzę gorączkowy ruch za chlebem i zyskiem; wszystko się tam spotyka, ściera, mrowi i kupczy tak zawzięcie, jakby chciało sobie wieczność kupić. Życie kipi w tem mieście, jak na jarmarku. Widzę dotąd stosy kłów słoniowych, wory gwoździków, kupy różnobarwnych owoców, lasy masztów w porcie i setki łodzi z wiosłami po bokach, poruszającemi się jak nogi owadów. To znów przypominają mi się leżące z drugiej strony miasta cieniste gaje mangów i powiewne pióropusze kokosów — nad wszystkiem zaś nieubłagane słońce i duszna, wilgotna atmosfera, w której czai się febra, wysysająca krew z ludzkich twarzy i znacząca je piętnem zmęczenia, tęsknoty, wielkiego smutku i bliskiej śmierci.





VIII.

Listy i znajomości. — Fraki i białe krawaty. — Obiady. — Wspomnienia powieści Mérego. — Pani Jameson. — Tipu-Tib. — Redbreast. — Audyencya u Sułtana. — Sala. — Nieregularni.

Czas w Zanzibarze schodził mi na zwiedzaniu miasta i na zapoznawaniu się z różnemi osobami, do których miałem listy polecające. Kto przybywa po raz pierwszy w strony tak dalekie, jest w nich, jak w lesie, że zaś chodziło mi o zebranie karawany i wyprawę na stały ląd, musiałem przeto szukać i objaśnień i pomocy. Biała skóra jest wprawdzie w tych krajach nielada rekomendacyą, ale i listy się przydadzą; byłem zaś opatrzony w najrozmaitsze polecenia, mianowicie do konsula niemieckiego, von Redwitza, do Wissmanna w Bagamoyo, do misyonarzy od kardynała Lavigerie i do generalnego konsula angielskiego w Zanzibarze, pana Ewan Smitha, od osób, zajmujących wysokie stanowiska w Anglii. Łatwość, z jaką te listy otrzymałem, wprawiła mnie poprostu w zdumienie, albowiem osób tych nietylko nigdy w życiu poprzednio nie widziałem, ale nie byłem z nimi w żadnych stosunkach. Taka uprzejmość i dostępność są jednak dowodem wysokiej kultury, jaką nie wszędzie można znaleźć. Miło mi też przy tej sposobności załączyć kilka słów podziękowania, komu należy, za ową uprzejmość i pomoc, która istotnie okazała się bardzo skuteczną.
Barona von Redwitza poznałem w klubie niemieckim tegoż samego dnia, w którym przybyłem do Zanzibaru. Istnieje tu takie prawo, że kto przywozi ze sobą broń, musi złożyć świadectwo odpowiedniego konsulatu, że nie czyni tego w celach handlowych. Otóż, ponieważ w Zanzibarze nie ma wcale konsula ruskiego, p. Redwitz sam ofiarował się nam zastąpić go w tej sprawie. Był on poprzednio pierwszym drogmanem ambasady w Konstantynopolu i znał dobrze zacnych pp. Groplerów, u którym mieszkałem w czasie mego pobytu w tem mieście. Jest to człowiek, należący widocznie do wyższych sfer towarzyskich. Pobyt w Zanzibarze jest zapewne szczeblem w jego dyplomatycznej karyerze, ale szczeblem, ani ze względu na klimat zbyt bezpiecznym, ani zbyt miłym. Wyspa jest urocza dla podróżnika, który przyjeżdża na dwa lub trzy tygodnie, ale mieszkać na niej stale nie chciałbym za wszystkie kły słoniowe, które widziałem na komorze, choćby z dodatkiem wszystkich worów, napełnionych gwoździkami.
Dom sir Ewan Smitha otworzył mi następnego dnia swoje gościnne wrota. Ponieważ Zanzibar, na mocy zawartych przed paru laty układów między Anglią a Niemcami, dostał się ostatecznie pod protektorat angielski, przeto dom ten jest właściwą stolicy wyspy. Tu załatwiają się wszystkie sprawy polityczne i handlowe; ztąd płyną reformy, które zczasem mają zbliżyć Zanzibar z resztą ucywilizowanego świata. Ważność domu można poznać w ruchu, jaki w rannych godzinach panuje w jego biurach. Widzisz tu tłum, złożony z Arabów, Europejczyków, Indyan i Suahilisów, między którymi kręcą się dziesiątki sług konsularnych, czarnych i bronzowych, przybranych w barwę czerwoną. Interesa muszą tu iść wartko i posiadać niemałą wagę, konsul bowiem opowiadał mi później, że na same depesze wydaje miesięcznie jakąś nadzwyczajną sumę rupij. Prywatne mieszkanie p. Ewan Smitha zaciekawiło mnie niepomiernie, jako model, z którego można poznać, jak mieszkają i żyją zamożni Anglicy w Indyach i w ogóle w krajach egzotycznych. Trochę wyglądało ono na muzeum, jeśli nie ściśle, to przeważnie etnograficzne. Na ścianach broń wszelkiego rodzaju: miejscowa i sprowadzona z głębi lądu, więc tarcze, łuki, włócznie i maczugi, poukładane w rozety; gdzieniegdzie głowy antylop, rogi bawole; niżej delikatne maty z różnych wysp, dywany perskie; po kątach pełno bibelotów indyjskich i japońszczyzny, wszystko to zaś ożenione z solidnym komfortem angielskim, bez którego Anglik obyć się nigdzie nie może — i który najdziksze kraje, najbardziej zapadłe kąty świata, zmienia mu w „home“, miły dla duszy. Jeśli prawdą jest, że Niemiec szuka ojczyzny tam, gdzie mu dobrze, to można powiedzieć, że Anglik zabiera ją wszędy ze sobą i dlatego wszędzie mu dobrze.
Sir Ewan Smith, obecnie przeniesiony do Marokko, jest to gentelman w pełni sił i energii, w obejściu nader uprzejmy; uczynił on mi wrażenie człowieka wszechstronnej kultury, światowego, lubiącego życie, a w niem nietylko estetykę, ale nawet i wygodę. Następne odwiedziny utwierdziły mnie w tem mniemaniu, widywaliśmy się zaś dość często. Zaraz po pierwszej wizycie, ja i mój towarzysz zostaliśmy zaproszeni na obiad, o którym wspominam dlatego, że był on również, jak i mieszkanie pana Ewan Smitha, połączeniem europejskiego wykwintu z czemś egzotycznem i w naszych klimatach nieznanem. Nad zupełnie ładną europejską zastawą stołową wznosiły się bukiety podzwrotnikowych kwiatów, nad niemi kołysały się indyjskie punkhas, to jest ogromne kwadratowe wachlarze, poruszane podczas obiadu przez Hindusów za pomocą sznurów, tak, jak druty do dzwonków.
Z zewnątrz dochodził nocny szum fal oceanu Indyjskiego. Sala jadalna była oświeconą podobnie, jak bywają oświecane jadalnie zamożnych ludzi w Paryżu lub Londynie, ale przez otwarte na taras okna widać było na niebie błyszczący Krzyż południowy. Służba indyjska, w malowniczych kostyumach, z brodami malowanemi na purpurowo, podawała europejskie potrawy paniom w wyciętych sukniach i panom w białych krawatach. Mimowoli znów przypomina się anegdotka o owym Angliku, który schroniwszy się przed krokodylem wprost z kąpieli na palmę, uczynił sobie z liści palmowych przedewszystkiem krawat i rękawiczki. Próżnobyś się też, człowiecze, spodziewał, że wybierając się do wnętrza Afryki, nie potrzebujesz brać ze sobą fraka. Owszem, potrzebujesz, bo nad Tanganajką, Ukerewe, w Uidjidjii lub jakiej innej miejscowości przez piętnaście j, możesz znaleźć angielską „lady“, towarzyszącą mężowi, gdzie pieprz rośnie. Ona do obiadu ubierze się w wygorsowaną suknię, on będzie cię częstował „pale-ale’m“, ubrany we frak i biały krawat. Anglicy są wszędzie jednacy.

Ulica w Zanzibarze.

Co do Zanzibaru, jest on zapewne miejscem już tak wysoce ucywilizowanem, że za jakie lat dziesięć lub dwadzieścia mieszkańcy jego będą mówili na wzór Marsylczyków: „gdyby Paryż miał swoją Mnazimoję, to byłby małym Zanzibarem.“ — Być może! Paryż nie ma istotnie Mnazimoi, ale natomiast posiada klimat daleko odpowiedniejszy do ubierania się we frak i biały krawat. Zanzibar — i sztywny, wykrochmalony gors frakowej koszuli, są to pojęcia wyłączające się stanowczo. Dorożek tu niema, jechać z hotelu na obiad nie możesz; nic nie zmniejsza upału, co krok oblewasz się potem; musisz więc iść noga za nogą, inaczej bowiem twój śnieżny gors, twój mleczny krawat, twoje alabastrowe mankiety i twój kararyjski kołnierzyk zmienią się w coś pośredniego między mokrym kompresem a jedną z takich ścierek, jakich majtkowie używają do zwilżania pokładu. Ale za to co za ulga, gdy się już siądzie do stołu, gdy punkhas, ciągnione przez czerwonobrodych Hindusów, poczną kołysać się nad zastawą, roznosząc przesycony wonią zwrotnikowych kwiatów powiew i chłód i gdy ocean przesyła od czasu do czasu swoje szerokie oddechy, jeśli nie zimne, to przynajmniej świeże. A obok tego — „przyznaj asindziej“ — że jest rzeczą wysoce oryginalną siedzieć pod równikiem obok damy, przybranej w balową suknię, powtarzać w Zanzibarze komunały o najnowszym utworze Bourgeta lub Maupassanta, a po obiedzie wyjść z filiżanką czarnej kawy na taras, gubić wzrok w nieznanych konstelacyach, słuchać westchnień fal oceanu Indyjskiego i patrzyć, jak księżyc rozściela na nim złoty, drgający gościniec.
Lady Evan Smith jest to osoba nader muzykalna, więc po obiedzie mieliśmy i muzykę. Słyszałem Beethovena, granego bardzo dobrze, i Szopena, wcale nieźle, uwzględniając zwłaszcza to, że wykonywała go cudzoziemka. Nokturn lub cudny prelud Szopenowski, rozlegający się wśród cichej nocy zwrotnikowej — cóż na to powiesz, poetyczna czytelniczko? Co do mnie, miałem wrażenie, że odgrywają się przedemną w rzeczywistości sceny z „Hewy“ lub „Wojny w Nizam“ Mérego — że jestem romantycznym „Elona-Brodzińskim“ — brakło tylko jakiego skromnego tuzina tygrysów, zaglądających podczas deseru przez okna i dwóch lub trzech tuzinów dusicieli Thangów, wydobywających się na zakończenie uczty z pod podłogi.
Natomiast nie brakło hrabiny Oktawi. Ale co mówię! Osoba, która odgrywała jej rolę w tym zanzibarskim poemacie, jest wiele więcej zajmującą od bohaterki Mérego. Była nią pani Jameson, wdowa po owym panu Jamesonie, którego Stanley oskarżył o to, że po rozłączeniu się z majorem Berthelotem w Yambuya, zakupił młodą dziewczynę i dał ją do zjedzenia ludożercom Manyema, należącym do sławnego Tipu-Tiba. Opinia w Europie, a zwłaszcza w Anglii, oburzyła się niezmiernie tym faktem; stanowisko pani Jameson stało się w towarzystwie angielskiem bardzo trudne, lecz młoda kobieta nie dała za wygraną. Przekonana, że mąż jej nie byłby zdolny do podobnego postępku, postanowiła pojechać do Zanzibaru, sprowadzić Tupu-Tiba, odnaleźć zanzibarytów, którzy byli z panem Jamesonem na wyprawie — i świadectwami ich dowieść oskarżycielowi, że rzucił potwarz na nieboszczyka.
Naturalnie, że dzienniki otoczyły natychmiast panią Jameson poetyczną legendą. Widziano ją we wnętrzu tajemniczego Czarnego lądu, na czele murzyńskiej karawany, z karabinem na plecach, wśród lwów, nosorożców, słoni i ludożerców. Lwy łapały dla niej gazele; słonie znosiły dla niej codzień śnieżne kwiaty lotosu, składając je okrągłym ruchem trąby u jej stóp; nosorożce przewracały dla jej rozrywki koziołki; zebry urządzały steeple-chasse, a ludożercy, z Tipu-Tibem na czele, wołali na jej widok, gładząc się po żołądkach: nyam! nyam! — na znak, że nie widzieli w życiu nic równie smakowitego. Tak było w dziennikach i rozmaitych „telegramach własnych“. W rzeczywistości pani Jameson posiada wprawdzie dość wdzięku, by utrzymać pod trzonkiem wachlarza wszystkich władców afrykańskich, ale mogąc znaleźć w Zanzibarze wszelkie świadectwa, o jakie jej chodziło, nie potrzebowała osobiście udawać się do wnętrza Afryki. Była jedynie w Bagamoyo na obiedzie u misyonarzy, który miałem zaszczyt spożywać w jej towarzystwie.

Dzielnica murzyńska w Zanzibarze.

Wszystko to dowodzi tylko, że chciała szukać dowodów, nie zaś przygód, a nie zmniejsza ani jej odwagi, ani poświęcenia. Kobieta, która jedzie z Anglii do Zanzibaru, naraża się bowiem: po pierwsze, na dwudziestokilkudniową podróż statkiem; powtóre, na chorobę morską; po trzecie, na utopienie w czasie burzy, a co gorsza, na opalenie się od wiatrów morskich; po czwarte, na bajeczny upał; po piąte, na równie bajeczną transpiracyę; po szóste, na moskity; a po siódme, ostatnie i najgorsze: na la bourbouille, to jest rodzaj wyrzutów, których wskutek transpiracyi dostają wszyscy, a które pieką, jakby kto kłół skórę rozpalonemi szpilkami.
W czasie swego pobytu w Zanzibarze wyprawiła jednak pani Jameson karawanę do wnętrza Afryki, celem odnalezienia Tipu-Tiba. Na czele tej wyprawy stanął brat nieboszczyka, o ile jednak słyszałem, nie zdołał dotrzeć aż do komyszy Tipu-Tiba. Wyprawił tylko do niego posłańców z zaprosinami do Zanzibaru, na co Tipu-Tib, posiadający długi u Hindusów w Zanzibarze, odpowiedział, jak już wspomniałem:
— Niema głupich!
Jak ostatecznie skończyła się ta sprawa — nie wiem; podobno znaleziono w samym Zanzibarze czarnych żołnierzy Jamesona, którzy zaświadczyli, że kupno dziewczyny i oddanie jej ludożercom nigdy nie miały miejsca. Tegoż zdania są wszyscy Europejczycy w Zanzibarze, począwszy od urzędników angielskich, aż do katolickich misyonarzy francuskich, którzy ze wszystkich ludzi na świecie wiedzą najlepiej, co się w głębi Afryki dzieje.
Pani Jameson jest to młoda osoba, wielce do Sary Bernhardt podobna, lubo daleko od niej drobniejsza. Nosi ona swą żałobę niewątpliwie bardzo szczerze, ale zarazem z pewną troskliwością, by jej była do twarzy. Należy też pani Jameson do wyższych sfer angielskiego towarzystwa, i jeżeli dystynkcya jej nie dochodzi aż do zupełnej doskonałości, która jest zarazem zupełną prostotą, przypisać to raczej należy pewnej ogólno-angielskiej sztywności.
Uprzejmy p. Ewan Smith zawiózł mnie w kilka dni po mojem przybyciu do misyi angielskiej, głównie w tym celu, bym po drodze mógł zobaczyć wspaniałą roślinność wyspy. Zwiedzaliśmy również w mniejszej lub większej kompanii statki wojenne angielskie, stojące w porcie zanzibarskim: „Marathon“ i „Redbreast“. Pierwszy zwłaszcza zaciekawił mnie, jako zbiór wszystkich najnowszych ulepszeń, pomysłów i wynalazków wojennych. Jest to straszliwa maszyna, posiadająca wszelkiego rodzaju armaty, począwszy od najcięższych, z którychby niemal skały kruszyć można, aż do pistoletowych i torpedowych. Statek dzieli się na trzynaście kompartymentów i jest prawie nie do zatopienia — chcąc go bowiem pogrążyć, trzeba rozbić wszystkie kompartymenty. Jeśli choć jeden ocaleje, statek trzyma się na powierzchni morza.
Co do „Redbreasta“, ofiarowano nam go na przejazd do Bagamoyo. Była to wielka grzeczność, inaczej bowiem musielibyśmy jechać tam żaglową feluką arabską, w ciągu dwudziestu czterech godzin, wśród robactwa, w niesłychanym brudzie i zaduchu, podczas gdy „Redbreast“ zrobił tę drogę w niespełna czterech godzinach.
Dnia 20 lutego konsul zaprosił mnie na uroczystą audyencyę do sułtana. O dziewiątej zrana przyszedłem, wraz z towarzyszem moim, do konsulatu, gdzie znalazłem i samego sir Ewan Smitha i jego sekretarzy, przybranych w paradne mundury. Dwóch kapitanów z „Marathonu“ i „Redbreasta“ przyłączyło się do nas i w chwilę później ruszyliśmy parami, poprzedzani przez sześciu sług konsularnych przybranych czerwono. Po drodze gromady czarnych gapiły się na świetne mundury angielskie. Na placu zastaliśmy tłumy, lecz mogliśmy postępować swobodnie szerokim szpalerem, utworzonym przez zbrojnych murzynów, stojących w dwa szeregi z każdej strony. Idący ze mną konsul objaśnił mnie, że to jest wojsko nieregularne sułtana — i rzeczywiście nic podobnie nieregularnego nie widziałem nigdy w życiu. Stało tam około tysiąca drapichrustów, przypominających, z różnicą skóry, piechotę Falstafa, zatem małych i wielkich, starych i młodych, krzywych i prostych, ubranych i półnagich, żadnych hełmów, kapeluszy i czapek: jedni mieli łby wygolone, drudzy strzechy czarnych wełnistych lub spalonych na czerwono od wapna włosów. Jedni dźwigali zardzewiałe karabiny skałkowe, drudzy szable, trzeci łuki i tarcze, inni maczugi, inni znów długie strzelby arabskie, niektórzy stare pistolety bez kurków. Byli między nimi Suahili, Somalisy, Sudańczycy, Zulusi, Usaramo — ład względem ubiorów, polichromia, nie do opisania. Gdzieniegdzie błyszczą białe perkale, tam znów widać tkaniny jasnoczerwone, purpurowe i znów białe, dalej żółte, błękitne, pasiaste, wszystko nietylko jasne od słońca, ale niemal gorejące. Nad tą orgią kolorów twarze jakby z ciemnych metali powykuwane, głowy nieruchome, podniesione do góry, jak na żołnierzy przystało — tylko w miarę, jak się posuwamy, oczy zwracają się, zezując, ku nam lub za nami.

Wojsko nieregularne sułtana Zanzibaru.

Idziemy dalej. A oto już wojsko regularne, uzbrojone w karabiny z bagnetami, których ostrza płoną w słonecznym blasku, jak świece. Ci, przybrani w ciemne mundury, ale boso, wyglądają poprostu, jak kominiarze. Ogłuszająca muzyka poczyna grać: „Rule Britania“ — konsul odkrywa głowę, regularni prezentują broń — i wchodzimy do pałacu.
W sieni mnóstwo wojowników arabskich, zbrojnych w bogatą, wysadzaną broń i kilkunastu oficerów indyjskich z włosami, spadającemi aż na kołnierze czerwonych mundurów. Wstępujemy na biało lakierowane schody. Na wierzchu ich dostrzegam człowieka średnich lat, o żółtawej, nieco popstrzonej ospą cerze, przybranego w niebieski zawój z piórem, niebieski pas i czarny żupan, z pod którego wygląda biała koszula — to sam Jegomość — Said-Ali, sułtan Zanzibaru z przyległościami.
Na twarzy jego widać czysto-oryentalny uśmiech, zarazem łagodny, smutny i nieco fałszywy. Powitawszy każdego kordyalnem „shake-hand“, wprowadza on nas do obszernej, prostokątnej sali, w której stoją, poustawiane pod ścianami, najpospolitsze europejskie fotele. Na jednym z nich, wyższym od innych i wyzłoconym, zasiada sułtan, po prawicy jego konsul, jako przedstawiciel „Jej Majestatu“, za konsulem my dwaj, jako goście, za nami kapitanowie okrętów i sekretarze konsulatu, resztę zaś miejsc zajmują Arabowie, krewni sułtana, których szereg rozpoczyna z lewej strony domniemany następca tronu.
Tłómacz, o twarzy czarnej i szelmowskiej, ułatwia rozmowę — i wysłuchawszy z niskim ukłonem pytania sułtana, powtarza je, równie pochylony, temu z gości, do którego było skierowane. Naturalnie, że na takiej publicznej audyencyi rozmowa musi być tego rodzaju, że dowcip metody Ollendorfa w zupełności do niej wystarcza:
— Jego wysokość pyta waszej miłości, jak panu podoba się Zanzibar?
— Powiedz Jego wysokości, że Zanzibar podoba mi się bardzo.
— Jego wysokość cieszy się mocno, że Zanzibar podoba się panu bardzo.
Następują ukłony i kolej przychodzi na następnego.
Natomiast przypatrywać się można do woli i jest czemu. Spostrzegłem np., że sułtan ma za pasem przepyszny, zakrzywiony nóż indyjski, na palcach brylanty, wielkości laskowych orzechów, ale jest boso. Pod stopami miał tylko rodzaj drewnianych podeszew, przytwierdzonych skórzanemi paskami do nogi. Strój jego nie różnił się zresztą niczem od stroju następcy tronu, krewnych lub notablów. Wszyscy mieli niebieskie zawoje, czarne żupany na białych koszulach i za pasem takież same, lubo może mniej bogate, krzywe indyjskie noże.
Said-Ali ma od trzydziestu pięciu do czterdziestu pięciu lat wieku, twarz bardzo inteligentną, brodę rzadką i krótką, niefarbowaną; przypuszczam, że musiał być urodzony z Hinduski, jest bowiem bardzo podobny do Indyanina. Oczy ma niezrównanej piękności, w nich zaś uderzający, mimo uśmiechniętej twarzy, wyraz smutku. W Zanzibarze wiadomą jest rzeczą, że stosunki jego z konsulem angielskim są jak najlepsze i nawet na osobistej obustronnej przyjaźni oparte, ale przypuszczam, że mimo tych stosunków, sułtanowi może i ciąży protektorat. Musi on pamiętać, że poprzednik jego, Said-Borgasz, był jeszcze niezawisłym władcą — on zaś, w gruncie rzeczy, jest tylko podwładnym konsula. O Anglii mówią, że ma ona żelazną rękę, przybraną w aksamitną rękawiczkę. Ta ręka nie obdziera nigdy z zewnętrznego blasku, gładzi, sypie dary, ale swoją drogą w porcie zanzibarskim stoją na odległość strzału dwa pancerniki: straszny „Marathon“ i „Redbreast“, gotowe w danym razie poprzeć grzeczne słówko konsula ogniem i żelazem.
Pod koniec audyencyi wniesiono kawę w ślicznych indyjskich filiżankach i sorbety. Przez ten czas przypatrywałem się notablom arabskim. Siedzieli oni wzdłuż dwóch ścian, nieruchomi, jak posągi, albo jak figuranci w teatrze. Byli to po większej części ludzie starzy. Zwyczaj farbowania zarostu twarzy jest tu widocznie powszechny, większość ich bowiem miała długie, spadające aż na piersi brody wszystkich odcieniów czerwonej barwy, począwszy od cynobru aż do purpury. Benjamin Constant straciłby z kretesem głowę na widok tych postaci. Widziałem twarze wprost przepyszne, przypominające patryarchów, proroków, arcykapłanów lub z powagi, senatorów rzymskich. Kto chce studyować malowniczy Wschód, niech raczej przyjeżdża tu, niż do Egiptu.
Na nieszczęście, dekoracya niezupełnie odpowiada osobom. Sala ma wprawdzie charakter wschodni, ściany jej bowiem pomalowane są w wielkie lazurowe tablice, na których widać wypisane złotemi literami wersety z koranu, ale jest mnóstwo szczegółów, psujących ten charakter. O fotelach, krytych czerwonym utrechtem, już wspomniałem. Prócz nich, znajduje się tu co najmniej ze sześćdziesiąt zegarów, poustawianych w niszach, między owemi lazurowemi tablicami. Poprostu trudno się wstrzymać od śmiechu, gdy w chwilach, w których rozmowa milknie, na wszystkie strony rozlega się: „tik — tak! tik — tak!“ — zupełnie jak w sklepie zegarmistrza. Tłómaczono mi tę nadzwyczajną ilość zegarów tem, że każdy nowomianowany do Zanzibaru konsul wpada na pomysł przywiezienia sułtanowi w podarunku zegaru, mniemając przytem, że tak doskonały pomysł jemu pierwszemu przyszedł do głowy.
Że zaś konsulowie zmieniają się z powodu klimatu często, więc liczba zegarów zwiększa się z każdym rokiem i wkrótce przewyższy zapewne ilość mieszkańców wyspy.
Po skończonej audyencyi wyszliśmy równie ceremonialnie z gmachu, ja jednak zostałem czas jakiś, mimo niesłychanego upału, na placu, by raz jeszcze spojrzeć na „nieregularnych“, którzy, złamawszy szeregi, wracali w malowniczych grupach do domów — i na patryarchalnych notablów, zstępujących z pałacowych schodów z powagą egipskich kapłanów w „Aidzie“. Co właśnie jest przyjemnego w takich widowiskach, to to, że wydają się one jakimś baletem lub operą, a są rzeczywistością. Człowiek przypomina sobie, że coś podobnego widział, ale tamto było złudzeniem, to jest życiem realnem — więc mówi sobie: jednak takie rzeczy istnieją, jednak świat rzeczywiście nie jest wszędzie taki szary, bezbarwny i sztywny, jak w naszej Europie. I ta fantazya w rzeczywistości, ta jej malowniczość, daje prawdziwe estetyczne zadowolenie.





IX.

Sewa-Hadżi. — Misya Braci Białych. — Dzieci. — Misya Główna. — Mgr. de Courmont i O. Le Roy. — Rady i narady. — Klimat i jego skutki.

Następnego dnia odwiedził mnie Sewa-Hadżi, miejscowy kupiec i bogacz indyjski. Słysząc, że zamierzamy udać się na stały ląd, przyszedł z zapytaniem, czy nie zechcemy użyć jego pośrednictwa do zebrania karawany. Kto przyjeżdża do Zanzibaru z zamiarem wprawy w głąb Afryki, musi w sprawie karawany udać się do miejscowych Indyan, inaczej nie da sobie rady lub zbierze hałastrę rzezimieszków, której połowa nie stawi się, mimo zadatku, gdy przyjdzie czas ruszyć, a następnie pozostała reszta porozkrada perły i tkaniny przy pierwszej lepszej sposobności. Używając pośrednictwa Hindusa, spisuje się z nim kontrakt w konsulacie, a jakkolwiek nie unika się i w takim razie tysiąca kłopotów, mitręg i szkód, jest przynajmniej w danym wypadku kogo pociągnąć do odpowiedzialności. Sewa-Hadżi, do wielu mniej lub więcej jawnych swych zawodów i zajęć, łączy i zawód dostawcy „pagazich“ dla podróżników. Stanley zawsze używał jego posług i kilkakrotnie o nim wspomina; z nim również układał się Mayer, idąc do Kilima-Ndżaro — dlatego też patrzyłem z zajęciem na tak sławną osobę. Jestto człowiek lat około pięćdziesięciu, wysoki, czarnobrody, o złotej cerze i rozumnych oczach. Strojem przypomina wszystkich bogatych Indyan lub Arabów. Bogaty ma być bardzo. Posiada domy handlowe w Zanzibarze i Bagamoyo, które załatwiają wszelkiego rodzaju sprawy, nawet podobno takie, któreby w Europie doprowadziły do pewnych zawikłań z kodeksem. Sewa-Hadżi jest jednak ogólnie dobrze widziany dla swej hojności i innych przymiotów, które mu przyszły razem z pieniędzmi.
Rozmowa nasza krótko zresztą trwała, pokazało się bowiem, że Sewa nie zna żadnego europejskiego języka. Na moje pytanie, czy mówi po angielsku, odpowiedział: „I speak suahili“. Wobec tego mogliśmy się porozumiewać w dalszym ciągu tylko za pomocą pantominy. Prócz tego, nie chciałem zawierać z nim układu, raz z powodu, że skromna wycieczka nasza nie przedstawiałaby dla niego interesu, a powtóre, że mając polecenia do misyonarzy, spodziewałem się, że z ich pomocą zbiorę karawanę i taniej i złożoną z ludzi uczciwszych. Jakoż nadzieja ta nie zawiodła mnie wcale.
Do misyonarzy udałem się wkrótce po przybyciu. Naprzód poszedłem z listem kardynała Lavigerie do Braci Białych, których misya leży nad morzem, nieco w bok od ulicy, prowadzącej na Mnazimoję. Zastałem w niej trzech księży: przełożonego, którego nazwiska nie mogę w swych notatkach odszukać, ojca Ruby i młodego braciszka, rodem z Alzacyi. Dom i ludzie uczynili na mnie dobre wrażenie. Panuje tam ubóstwo i pogoda. Sam budynek, z zewnątrz pospolity, różni się od innych domów arabskich tylko tem, że przy bramie ma dzwonek z rękojeścią w kształcie krzyża. Za to w środku jest coś z klasztornego zacisza. Podwórze jest zarazem ogrodem. Wchodząc, widzi się w głębi kraciastą altanę, owiniętą przez pnące się rośliny, z pośród których wychyla się posążek Matki Boskiej. Niżej kapią kwiaty, podobne do szczodrzeńca i groszków, lecz przeważnie purpurowe, a między niemi kręcą się zielone swojskie papużki. Tuż za altaną parkan, całkiem pokryty bisiorem kwiecia, nad którem strzelają w górę palmy. Podwórze zbiega aż do brzegu, pełne młodych drzew mangowych i innych, w których cieniu drgają pasma słoneczne, nakoniec wzrok gubi się w przestworzu morza, najczęściej tak gładkiem, że gdy obok ogrodu przepływa murzyn w łodzi, to widać drugą łódź i drugiego murzyna w toni.
W godzinach, w których dzieci nie hałasują, ogród zalega milczenie, tylko słońce chodzi, patrzy i piecze. Popołudniu między grzędami i wśród drzew snują się białe habity ojców i rozlegają się śmiechy małych murzynków, ale i wówczas, nad domem i nad ogrodem, zdaje się unosić słowo: Pax. Tam w mieście wre życie handlowe; Arabowie, Hindusi, Niemcy, Anglicy, Murzyni, sprzedają, kupują, walczą o zysk i zarobek — tu, fala tego rodzaju trosk i zabiegów rozbija się u proga, świat inny, w którym o inne rzeczy chodzi, aż dziwny przez to wyzwolenie się od życiowej mordęgi, spokojny bardzo.

W ogrodzie Mysyi Braci Białych.

Misyonarze zajmują się wychowaniem w zasadach chrystyanizmu dzieci murzyńskich, przez które mają nadzieję rozszerzyć zczasem Ewangelię po całej Afryce. Ale że misya jest uboga i niedawno założona, przeto i dzieci jest niewiele, wszystkiego kilkunastu chłopców, po największej części wykupionych z niewoli, a należących do najrozmaitszych szczepów, zamieszkujących Czarny ląd. Są tu więc przedstawiciele narodu Suahili, są malcy z ziemi Uzaramo, Udoe, Uzagara, Mafiti, Unyore i z Ugandy. Wykładają im zasady religii w języku ki-suahili, jako rozpowszechnionym w całej wschodniej Afryce, aż do Wielkich Jezior i górnego biegu Kongo. Prócz tego uczą się w ogrodzie uprawy pożytecznych roślin i sadzenia owocodajnych drzew. Kiedyś, gdy dorosną, malcy ci zostaną odesłani każdy w swoje strony, by tam sadzili broniące od głodu drzewa i opowiadali o Bogu, który kocha i czarnych.
Przełożony pokazał nam dom, szkołę, mieszkania chłopców i kapliczkę. Wszystko to jest, jak już wspomniałem, bardzo ubogie, ale wesołe. Kapliczka zajmuje najobszerniejszą izbę na pierwszem piętrze domu. W głębi ma ołtarz, ubrany w kwiaty, na przodzie organki, a raczej melodykon, z surowego drzewa, nie większy od średniej skrzynki. Byłem kiedyś później w tej kapliczce podczas Nieszporów — i dziwne wrażenie czyniły na mnie te małe czarne figurki, wyciągające cieniutkiemi dziecinnemi głosikami: Ave Maria, które powtarzało się co chwila, w pieśni, śpiewanej zresztą w języku ki-suahili. Istnieje cała, niezmiernie miła kategorya wrażeń, będąca przypomnieniem i jakby odnalezieniem tego, czegośmy zaznali i z czemeśmy się zżyli od lat dziecinnych. Otóż z podobnego rodzaju przypomnieniem spotkałem się w tej kapliczce. Pamiętałem, że to Zanzibar, że o kilkaset kroków roztacza się Ocean Indyjski, a tysiące mil przedziela mnie od domowych progów, a jednak, słuchając tej pieśni, chociaż śpiewanej przez czarnych malców i w nieznanym języku, miałem złudzenie, że jestem gdzieś między swymi, w jakiejś parafialnej kapliczce, w której wiejskie dzieci śpiewają: „Anioł Pański.“ Im się jest dalej, tem takie złudzenia więcej wzruszają. Odnajdywałem je potem co misya.
Po południu tego samego dnia, ojciec Ruby zaprowadził nas, z polecenia przełożonego, od msgra de Courmont, wikaryusza apostolskiego Zangwebaru. Mieszka on w drugiej misyi, położonej w środku miasta, w owej podobnej do labiryntu dzielnicy indyjskiej, którą już opisywałem w poprzednich listach. Ta misya, znacznie obszerniejsza, założona została, o ile mi wiadomo, około 1860 r. Ma ona więcej wychowańców, między innymi wielu zanzibarytów, którzy wzrośli pod jej opieką, potem wyszli z niej i pozakładali w mieście chrześciańskie rodziny. Ci stanowią teraz parafię, która powiększa się z każdym rokiem. Kościół tutejszy jest głównym i nie licząc dwóch kapliczek, jedynym kościołem katolickim w Zanzibarze. Co niedziela świątynię zapełnia owczarnia o wszelkich barwach skóry. Przychodzą tu biali, nawet innowiercy, Indyanie, Goancze, Indyanki, o cerze złotej, upowite w białe muśliny i złotogłów; malgasze, czyli wychodźcy z Madagaskaru, o cerze brunatnej, zanzibaryci i negrowie zupełnie czarni. Prócz mszy, całe nabożeństwo odprawia się w języku ki-suahili. Kazania bywają podwójne: ki-suahili i angielskie.
Brunatni i czarni, tak mężczyźni, jak i kobiety, modlą się na książkach. Kto wychodzi z misyi, ten umie czytać; książki do nabożeństwa drukuje także misya, która posiada własną prasę i uzdolnionych czarnych zecerów. Do innych zasług mysyi policzyć należy i tę, że dźwięczny i bogaty język ki-suahili uczyniła piśmiennym. Istnieje kilka jego metod i gramatyk, napisanych przez misyonarzy, a za mego pobytu w Zanzibarze, uczony ojciec Le Roy kończył właśnie drukować, pod kierunkiem msgra de Courmont, wielki słownik ki-suahili-francuski. Wydawnictwo to musiało już wyjść do tej pory.

Drzewa Mango.

Msgr de Courmont pochodzi ze starej szlacheckiej rodziny francuskiej. Jestto człowiek w sile wieku, o twarzy wytwornej, na której wszelako klimat wycisnął już swoje piętno. Przyjął on nas bardzo uprzejmie i dowiedziawszy się, iż zamierzamy uczynić wprawę w głąb lądu, przyrzekł natychmiast pomoc wielkiej misyi w Bagamoyo. Wówczas też usłyszałem po raz pierwszy o bracie Oskarze z Bagamoyo. Msgr de Courmont zapewnił nas, że brat Oskar urządzi nam całą karawanę i wszystko, co potrzeba, jak tylko wróci z Mombassa, dokąd w sprawach misyi był wysłany. Mnie, którym wiedział już o olbrzymich trudnościach, z jakiemi ma się do czynienia przy urządzaniu karawany, zdziwiło nieco to, że msgr mówi o tej sprawie, jak o rzeczy błahej i łatwej, począłem się więc z pewnym niepokojem wypytywać, czy istotnie brat Oskar będzie mógł sobie dać z tem radę. Zauważyłem jednak, że moje wątpliwości wywołały tylko uśmiech, szczególniej zaś wstąpiła we mnie otucha, gdy ojciec Le Roy zawołał wesoło:
— Brat Oskar! Ależ on przez całe życie nic innego nie robi!
Jakoż z dalszej rozmowy pokazało się, że sam Sewa-Hadżi jest, pod względem przygotowywania karawan, tylko niedoświadczonym mydłkiem w porównaniu z bratem Oskarem. Rozrzucone w głębi lądu, a zostające pod bezpośrednią władzą msgra de Courmont misye, potrzebują, by im od czasu do czasu przesyłano zapasy, oraz tkaniny i perły, za pomocą których wykupują dzieci z niewoli i nabywają żywność. Towary te muszą być wysyłane za pomocą karawan, które czasem miesiącami całemi muszą iść na miejsce przeznaczenia. Otóż urządzaniem ich zajmuje się „frère Oscar“, ni mniej, ni więcej, tylko od lat dwudziestu siedmiu. Wysyła on je do Mrogoro, do Mandery, do Longa, do Mhonda, do Tunungo i do innych misyj, których nazwisk nie pamiętam, leżących bądź to bardziej na północ w okolicach Mombassy, bądź bardziej w głębi, ku Wielkim Jeziorom. Czasem sam staje na czele tych wypraw, czasem powierza je doświadczonym przewodnikom. On także urządza karawany dla msgra de Courmont, gdy ten, w towarzystwie ojca Le Roy, wybiera się na objazdy swej dyecezyi, mówiąc nawiasem, jednej z największych na świecie — lub na wyszukiwanie wśród dziczy nowych miejsc, podatnych do założenia misyi. Imię brata Oskara głośne też jest głęboko w Afryce; nikt nie zna tak dobrze murzynów; nikt, z wyjątkiem ojca Stefana, przełożonego z Bagamoyo, nie mówi tyloma narzeczami murzyńskiemi; nikt niema takiego doświadczenia i takiej wprawy w postępowaniu z czarnymi; nikt nie umie ich tak sobie jednać, rozweselać i zyskiwać ich przywiązania.
Oczywiście, że wobec tego msgr de Courmont i ojciec Le Roy mieli prawo uśmiechać się, słysząc moje powątpiewania, czy brat Oskar da sobie rady i potrafi złożyć dla nas karawanę. Co do mnie, wpadłem w wyśmienity humor, albowiem nie potrzebowałem się już obawiać, że będę złupiony przez Sewa-Hadżę i nabrałem pewności, że naprawdę pójdę w głąb stałego lądu. Znaleźliśmy też w księdzu Le Roy doskonałego doradcę. Pokazało się, że zna on Afrykę nietylko jako misyonarz, ale jako myśliwy i uczony geograf. W kilka dni później uczynił dla mnie mapkę, którą zachowuję jako pamiątkę. Rzeki, góry, wzgórza, większe osady murzyńskie i misye są w niej wskazane szczegółowo, a wyraz gibier, rozsiany gęsto i podkreślony w różnych miejscach kolorowym ołówkiem, wskazuje, gdzie można znaleźć najlepsze polowania. Widywaliśmy się potem dość często, bo albo my przychodziliśmy do misyi po informacye, albo ksiądz Le Roy przynosił nam wiadomości o bracie Oskarze — i była to dla nas jedna z najmilszych znajomości, jakie uczyniliśmy w tej podróży. Wyobraźcie sobie człowieka młodego, żywego jak iskra, który, gdy wychodzi nawet na przechadzkę po Mnazimoi, to nie idzie, ale pędzi, jakby chodziło o jakąś niecierpiącą zwłoki sprawę; który załatwia codzień tysiące czynności, naucza, odprawia nabożeństwo, drukuje słownik, rozpisuje listy i który przytem odznacza się zarazem wysokiem wykształceniem i prawie dziecinną wesołością. Nieśmiejącego się księdza Le Roy widziałem tylko na ambonie i przy mszy, ale nawet i wówczas twarz jego zostaje zupełnie jasna. Febra wypisała mu na czole adsum — ale w jego wesołości nie ma nic gorączkowego. Jego śmiech jest wylewaniem się nazewnątrz radości i pogody człowieka, przeświadczonego, że obrał najlepszą cząstkę. Ciekawy typ psychiczny, nawet dla tych, którzy nie mogą iść i nie pójdą podobną drogą.
Jestto przytem jeszcze i niepospolity talent pisarski. Gdym, po powrocie ze stałego lądu, chorował na febrę, ksiądz Le Roy przyniósł mi swój opis podróży, jaką wraz z Monsignorem odbyli w górę rzeki Tani, wśród dziczy zupełnie nieochajnej, w tym celu, aby upatrzyć miejsce na misye. Otóż podróży, pisanej tak barwnie, dającej czytelnikowi tak wypukły obraz kraju i ludzi, nie czytałem dawno, choć czytam mniej więcej wszystko, co się pisze o krajach mało znanych. Krajobrazy były robione tak, jakby je kreślił Loti, tylko bez maniery Lotiego i bez jego monotonii, miejscami bowiem w opisie widoków i ludzi tryskał prawdziwy humor. Pomyślałem wówczas: ile ten ksiądz ma farb na palecie, a zarazem jak sobie mało z tego robi!
Żałowaliśmy tylko z towarzyszem, żeśmy nie trafili na chwilę objazdu dyecezyalnego msgra de Courmont, bo w takim razie byłaby i karawana gotowa i towarzysze wyborni. Ktoby zaś przypuszczał, że takie objazdy nie sięgają daleko, tenby się grubo mylił. Sięgają one czasem do krain zgoła jeszcze niezwiedzanych, a docierają często dalej, niż rozmaici znani podróżnicy, którzy potem piszą książki o swych wyprawach i zyskują sławę nieustraszonych badaczy.





X.

Ksiądz Le Roy. — Przeszkody. — Misye w głębi lądu. — Przykrości. — Wycieczka z księdzem Ruby. — Dzieci. — Wioski w głębi wyspy. — Spoczynek. — Kąpiel i śniadanie. — Godziny upału. — Wizyta u Araba. — Etykieta arabska. — Powrót. — Dobre wieści.


Ksiądz Le Roy spodziewał się lada dzień przyjazdu brata Oskara, tymczasem upłynął tydzień bez żadnej o nim wieści. Przypuszczano, że z Mombassa pojechał na wyspę Pemba, leżącą na północ od Zanzibaru. Począłem się nieco niecierpliwić, gdyż trzeba było czekać bezczynnie. Mogliśmy, co najwięcej, przygotowywać zapasy żywności do wyprawy, ale ponieważ termin jej nie był wiadomy, należało się od tego powstrzymać, by nie obciążać się zbytnią ilością pak i żywnością, która, nagromadzona przedwcześnie, mogła się łatwo popsuć. Mgr de Courmont obiecał nam wreszcie, że nie czekając na powrót brata Oskara, wyśle polecenie do Bagamoyo, by misyonarze poczęli zwolna umawiać ludzi i nagromadzać, co potrzeba, do wyprawy. W tem oczekiwaniu czas schodził nam na zwiedzaniu miasta, na przechadzkach po Mnazimoi, na rozmowach wieczornych z podróżnikami, mieszkającymi w tym samym hotelu, wreszcie na odwiedzinach konsula, niektórych znajomych Niemców, msgra de Courmont i Braci Białych. Ojciec Le Roy wpadał też do nas często, do hotelu, na narady o kierunku wyprawy lub z wiadomościami z Bagamoyo. Między innemi przyniósł nam nowinę, że w okolicach Bagamoyo pojawił się lew, który nocami podchodzi pod misyę, jak również pod leżące o kilometr dalej miasto i porywa z chlewów kozy i osły. Opowiadał nam, że oficerowie niemieccy uczynili nawet na niego zasadzkę i przesiedzieli całą noc przy obórce, w której umyślnie zostawiono osła i niezamknięte drzwi. Nie widzieli nic, nie słyszeli nic, ale nazajutrz nie znaleźli i osła, a raczej znaleźli niedogryzione jego kości, o kilkaset metrów dalej od obórki. Ponieważ lwy na pobrzeżu są dosyć rzadkie, wypadkiem tym zajmował się cały Zanzibar. Później dowiedziałem się, że ów bagamoyski rozbójnik nie dał się wprawdzie zastrzelić, ale go jakimś sposobem otruto, jeszcze przed przyjazdem naszym do Bagamoyo.
Ksiądz Le Roy dużo nam opowiadał o okolicach tego miasta, również o plemionach murzyńskich, które zamieszkują pobrzeże, o sprawach kolonizacyi niemieckiej, a także o florze i faunie kraju. W okolicach samego Bagamoyo nie obiecywał nam ksiądz Le Roy dobrych polowań, twierdził wszelako, że byle posunąć się o kilka dni w głąb, można znaleźć, czego dusza myśliwska zapragnie. Co do mnie, gdybym był tak zręcznym myśliwym, jak jestem zapalonym, całe setki wdów hipopotamowych musiałyby przyodziać żałobę po swoich hipopotamach; ale choć nic podobnego nie mogło się zdarzyć, powiedziałem sobie, że do zbioru pudeł amerykańskich i europejskich nie zawadzi dodać kilkanaście afrykańskich, a ksiądz Le Roy opowiadał właśnie, że o kilka godzin drogi za Bagamoyo zobaczymy w rzece Kingani nie jednego i nie tuzin, ale całe stada hipopotamów. Wyznaję, że uważając to zwierzę za dość rzadkie, nie śmiałem uszom wierzyć, przekonałem się jednak później, że nie było w tej obietnicy najmniejszej przesady. Wszelkiej innej zwierzyny jest także w pewnych miejscowościach, tuż za rzeką Kingani, wielki dostatek. Na nieszczęście, jeśli łatwo tam upolować antylopę, girafę albo hipopotama, najłatwiej jednak febrę, o czem później przyjdzie mi obszerniej pisać.

Most bambusowy w głębi wyspy.

Dużo także mówiliśmy z księdzem Le Roy o celu naszej wyprawy. Wspomniałem już, że pierwotnym moim zamiarem było iść do Kilima-Ndżaro. Dla czytelników, mniej obznajmionych z geografią, objaśniam, że jest to góra, położona w kraju Massai, na granicy posiadłości niemieckich i angielskich, mniej więcej o miesiąc usilnej drogi od Bagamoyo. Szczep Massai, zamieszkujący okolice Kilima-Ndżaro, jest bardzo wojowniczy i bardzo dziki, że zaś Niemcy i Anglicy posiadają te kraje tylko nominalnie, zatem podróżnik, który do nich idzie, może liczyć wyłącznie na siebie i swoją karawanę. Jest to więc podróż poważna, której można dokonać jedynie wówczas, gdy w kraju panuje głęboki spokój i gdy stosunki, tak między rozmaitemi szczepami murzyńskiemi, jak między Massai a białymi z pobrzeży, są zupełnie przyjazne. Otóż z wielkim żalem musiałem z rozmaitych przyczyn poniechać tej wyprawy. W drodze jeszcze niepokoiłem się, czy fundusze, w jakie ja i mój towarzysz byliśmy zaopatrzeni, okażą się dostateczne na podobne przedsięwzięcie. Pokazało się, że mniej więcej tak jest, ale natomiast inne przeszkody poczęły wyrastać, jak grzyby po deszczu. Naprzód trzeba się było liczyć z tem, że obaj nie mamy doświadczenia, potrzebnego do takiej wyprawy, a moja znajomość Afryki jest czysto książkowa. Przy zupełnem zdrowiu można było wprawdzie ten brak doświadczenia zastąpić energią, ale zdarzyło się właśnie, że poprzednio chorowałem dość ciężko w Egipcie i nie miałem połowy zwykłych sił. Nakoniec zaszła i przeszkoda zewnętrzna, a nieprzezwyciężona — to jest wojna. Zaraz po przybyciu do Zanzibaru dowiedzieliśmy się, że kraj cały jest w ogniu, ponieważ Massai powstali przeciw Niemcom. Wissmann, do którego się można było przyłączyć, o ile byłby się na to zgodził, wyszedł z Bagamoyo na czele wojsk kolonialnych na długo przed naszem przybyciem; nie wiadomo było, gdzie się znajduje i poczęto się nawet niepokoić o jego losy. Krótko mówiąc, mieliśmy do wyboru: albo złożyć olbrzymią wojskową karawanę, o czem nie mogliśmy marzyć, albo iść gdzieindziej.
Oczywiście postanowiliśmy iść gdzieindziej i odtąd odbywaliśmy codziennie niemal narady. Ponieważ nietylko w kraju Massai, ale i między koloniami, zamieszkałemi bliżej brzegu, bezpośrednio w posiadłościach niemieckich, panowało pewne wrzenie umysłowe, trzeba się było dobrze namyślić nad kierunkiem drogi. Ksiądz Le Roy radził nam udać się w okolice gór Kanga, do kraju Nguru, leżącego wedle źródeł rzeki Wami, albo też do ludu U-kami, nad małą rzeką Sungerengeré, wpadającą do Kingani.
W pierwszym z tych krajów znajduje się misya Mhonda, w drugim misya Mrogoro, a zaś o kilka dni drogi od Mrogoro, misya Tunungu. Wreszcie dawał nam do wyboru i trzecią miejscowość, leżącą wśród szczepu U-Sagara, zwaną Longa, gdzie również mogliśmy znaleźć pomoc i opiekę zakonników tam zamieszkałych.
Górskie położenie tych okolic sprawia, że klimat ich jest zdrowszy, niż klimat Zanzibaru i nisko położonego Bagamoyo. W ogóle Afryka jest wielkiem płaskowzgórzem, spiętrzonem w niektórych miejscach w pojedyncze łańcuchy gór, a zniżającem się coraz bardziej ku brzegom. Ztąd temperatura środkowych części lądu jest bez porównania niższa od pobrzeżnej. Już o kilka dni drogi w głąb, noce są chłodniejsze i przynoszą istotny wypoczynek, podczas gdy w Zanzibarze lub Bagamoyo żar nocny jest prawie równie męczący, jak dzienny.
Pocieszałem się tylko myślą, że dłuższy przymusowy pobyt w Zanzibarze, w którym zresztą powiewy morskie czyszczą powietrze, będzie dla nas rodzajem przygotowania, albo, mówiąc językiem sportowym, rodzajem treningu do przyszłej wyprawy. Tymczasem ludzie doświadczeni upewnili mnie, że mylę się najzupełniej. Upał i bezsenność wysysają krew i wycieńczają organizm, osłabiając tem samem jego oporność. Przeciwnie, kto chce wynieść zdrową głowę z dłuższej wyprawy na stały ląd, ten powinien naprzód urządzić sobie za pomocą Hindusów, lub, jeśli ma odpowiednie stosunki, za pomocą misyonarzy, karawanę i ruszać w głąb natychmiast po przybyciu. W takim razie ni długie i trudne pochody, ni klimat, nie zdołają go łatwo obalić. Na nieszczęście, dzieje się zawsze przeciwnie. Podróżnik, przybywszy do Afryki, traci całe miesiące w gorącym a niezdrowym klimacie pobrzeży i nim ruszy na wyprawę, nosi już w sobie zarody febry. Prawie wszyscy podróżnicy przez nią przechodzą i wielu, na większą uciechę hyjen, zostawia kości pod jakim boababem albo mimozą. Mimo to jednak nieraz przychodziło mi do głowy, że Afryka nie jest tak niezdrową, jak ludzie myślą. W Zanzibarze i Bagamoyo widziałem ludzi, zamieszkałych tam od kilkunastu lat, którzy jednak nie chorowali na febrę. Prawdopodobnie głównym jej powodem są nadmierne trudy i rodzaj podróży.
W Afryce nie podróżuje się inaczej, jak piechotą. Wyobraźmy sobie teraz człowieka, przywykłego jeździć w wagonie, w powozie lub na statku, przywykłego jadać o swojej porze, sypiać w wygodnem łóżku, chować się pod dach w czasie niepogody, który nagle znajduje się wśród dzikich krajów, czyni dziennie ogromne pochody, sypia w namiocie prawie na ziemi, czasem pod gołem niebem, jada byle co, pije wodę koloru kawy z mlekiem lub czekolady, moknie na każdym dżdżu, piecze się na słońcu. Jak nie ma dostać febry? Sądzę, że podróżując w takich warunkach nawet po Francyi, Niemczech lub u nas, to jest po krajach najzdrowszych, przyniosłoby się z powrotem do domu opuchnięty z kataru nos, bronchitę, a bodaj czy i nie porządną trzęsionkę, na którą przecież i u nas ludzie chorują.
Inaczej mówiąc, klimat czyni swoje, ale niewygody i zupełna zmiana warunków życia w daleko jeszcze większym stopniu sprzątają podróżników. W czasie wojen klimat u nas się nie zmienia — a ileż feber, tyfusów i dysenteryj wybucha we wszystkich armiach, tylko z powodu nadmiernych trudów i braku dachu nad głową.
Zresztą o klimat Zanzibaru lub Bagamoyo nie myślę z nikim kopii kruszyć.
Po dwóch tygodniach pobytu, dał on się dobrze we znaki mnie i memu towarzyszowi. Noce spędzaliśmy za przepierzeniami naszego hotelu bezsennie, słuchając pieśni moskitów, krzyków żórawia koroniastego i bębnienia murzynów. Od moskitów broniły wprawdzie rozwieszone nad łóżkami moskitiery, ale niezupełnie, gdy zaś przyszło pisać wieczorem list lub przeczytać parę kartek metody ki-suahili-francuskiej — puchły nam ręce i uszy. Wówczas to, na listowne pytanie jednego z moich znajomych myśliwych: com zabił w Zanzibarze, musiałem odpowiedzieć, chcąc się nie minąć z prawdą: nadzwyczajną ilość komarów i nic więcej. Z mrówkami na oknach i salamandrami na pułapie, żyliśmy nie nadto poufale, ale dość zgodnie — z upałem wszelako, z tym cieplarnianym, ciężkim i wilgotnym upałem, niepodobna było się zżyć. Niebawem począł on nam się dawać i w inny sposób we znaki. Skóra na ciele pokryła nam się cętkami, pięknego czerwonego koloru, które piekły, jak ukłócia rozpalonych do białości szpilek. Spostrzegłszy, a raczej poczuwszy ten objaw, przestraszyłem się zrazu, czy to nie jest ospa, która w tamtych krajach panuje stale. Dla nikogo nie byłoby przyjemnością przywieźć z powrotem do domu skórę wyprawną na jaszczur, a prócz tego, gdyby który z nas zapadł istotnie, trzebaby podróż na stały ląd odłożyć do nieograniczonego czasu, albo całkowicie jej poniechać. W tej niepewności udałem się do pana Beckera, który, jako stary afrykanin, uspokoił mnie natychmiast, że to nie ospa, ale la bourbouille, przez którą przechodzą wszyscy europejczycy, przybyli świeżo do tych klimatów. Niektórzy dostają także innego rodzaju wyrzutów, obsiadających przeważnie ręce, a zwanych ćwieczkami, które, wyglądając z pozoru dość niewinnie, sprawiają jednak okrutne męczarnie. Słyszałem mniemanie, że dostaje się ich od jedzenia mango — co zresztą nie jest prawdą. Powoduje je południowy musson, który wieje właśnie w porze dojrzewania mangów — i ztąd posądzenie na niewinny, a smaczny owoc.
Ospa nie jest niebezpieczna dla europejczyków. Rzuca się ona na nich rzadko, a w danym razie przechodzi dość łatwo i nie zostawia wielkich śladów; sroży się natomiast głównie między murzynami, wyznającymi islam, którzy, unikając stosunków z misyami, nie mogą tem samem być szczepieni.
Bądź co bądź, po pewnym czasie, lubo żaden z nas nie zapadł obłożnie, czuliśmy się zmęczeni i niezupełnie zdrowi. Z tem większą też niecierpliwością oczekiwaliśmy powrotu tego żelaznego brata Oskara, którego dwadzieścia siedem lat pobytu, podróży i pracy w tych klimatach, nie zdołało nadwerężyć. Ogarniał mnie także niepokój, że przy dalszej mitrędze lato zbliży się do końca i zagrozi nam „massika“, to jest pora dżdżysta, która poczyna się mniej więcej wówczas, kiedy u nas przychodzi wiosna. Oczywiście, że w czasie takiej pory podróż jest trudna i widzi się kraj daleko gorzej. By skrócić sobie dni oczekiwania i choć cokolwiek zająć się przygotowaniami do wprawy, zamierzyliśmy przenieść się do Bagamoyo. Klimat jego jest jeszcze niezdrowszy, niż zanzibarski, ale zawsze co nowość, to nowość.
Tymczasem 21-go lutego nadeszła z Europy „Africa,“ należąca do angielskiej „Peninsular and Orient Company“ i przywiozła nam listy i gazety. Czem są listy z domu w takich warunkach, zrozumie ten tylko, kto je odbierał za morzami, na drugiej półkuli. Przez kilka dni chodziło się po Zanzibarze, nie widząc Zanzibaru, bo myśl i serce były gdzieindziej. Przez tę samą pocztę nadesłano mi i kilka pism z recenzyami „Bez dogmatu“, w których różni przygodni recenzenci rzucają się Płoszowskiemu do oczu, albo skaczą mu na ramiona, poufaląc się z nim, jak wyżły. Była także i jedna obszerniejsza analiza. W tej znów wydaje się krytykowi, naprzód, że patrzy na Płoszowskiego przez lupę, podczas gdy patrzy przez rurę od barszczu, a powtóre, że roni nad jego nieprawością prawdziwe łzy, podczas gdy z oczu płynie mu tylko „gęsta ambra i żywica“, czemu, jak twierdzi Hamlet, towarzyszy zawsze wielkie stępienie dowcipu, przy równie znacznem wycieńczeniu łydek. Koniec końcem, było zbyt gorąco i duszno, żeby te wywody czytać dokładnie, że zaś ksiądz Ruby nadszedł właśnie z projektem wycieczki w głąb wyspy, zgodziłem się na nią z radością.

Dzieci murzyńskie z misyi na wycieczce.

Wyruszyliśmy nazajutrz o szóstej rano, przez Mnazimoję, ku lasom palm, mangów, drzew chlebowych i rozmaitych innych, których nawet nazwać nie umiem. Dzieci misyjne, wesołe jak wróble, niosły przed nami na swych okrągłych łepetynach zapasy żywności. Przypomniał mi się Aden i owe małe pchełki, skaczące koło podróżników. Ale tamte były zupełnie nagie, te zaś miały białe z grubego płótna koszulki, przepasane krajką, takie, jak noszą nasze dzieci wiejskie. Gdyby nie barwa skóry, podobieństwo szłoby nawet dalej, albowiem przez rozporki koszulek widać było tak samo wydęte brzuszki, spodem zaś bose nogi, podskakujące po kamieniach i w trawie. Tylko tu i brzuszki i nogi czerniły się, jak heban, głowy zaś, zamiast płowych czupryn, spadających na oczy, pokryte były jakby krymskim drobniuchnym barankiem. Mała ta armia maszerowała z wielkim rozmachem i ochotą.
Minąwszy Mnazimoję, pogrążyliśmy się w cień wspaniałych mangów. Po bokach drogi, z pośród ciemnej, zbitej zieloności, wyglądały wdzięcznie białe ściany szamb, to jest willi, należących do europejczyków lub bogatych Hindusów. Po ogrodach mangowych weszliśmy w gaje palm, podobnych do fontann, wysmukłych, strzelistych, rozwianych gdzieś hen, bardzo wysoko, w bogate wspaniałe kiście. Mniej tu cienia, niż między mangami; słońce przedziera się łatwiej przez olbrzymie wyzębione liście, rzucając świetliste i złote pióra na podłoże leśne. Niektóre palmy pogiął widocznie południowy musson, niemniej potężny, jak nasz halny wicher w Zakopanem. Tych pnie, przygięte raz na zawsze w dolnej części do ziemi, podnoszą się nagle pod kątem prostym i strzelają w górę prawie jeszcze wyżej, niż pnie drzew zupełnie zdrowych. Z pod pierzastych koron liści zwieszały się ogromne i ciężkie pęki orzechów. Jest w tych lasach palmowych, w tych pióropuszach i pękach owoców, odrębna, czysto egzotyczna ozdobność, jakieś bogactwo i zapamiętała hojność natury południowej, o której żadne inne drzewa nie dają tak dokładnego pojęcia, może dlatego, że wszystkie są do naszych podobniejsze.
Ranek był bardzo wczesny; dzień, jak na Zanzibar, chłodny i zapewne dlatego mieliśmy wrażenie wiosny. W powietrzu była taka wesołość i rzeźwość, jak bywa u nas w pogodne dni majowe. W koronach palm rozlegało się kukanie miejscowych kukułek, które co chwila przelatywały przed nami z drzewa na drzewo. Widzieliśmy żółte remizy, kręcące się koło swych gniazd, zwieszonych nakształt długich kieszeni z gałęzi i rozmaite inne ptaki, o upierzeniu często bardzo świetnem; głosy ich w niczem nie przypominają świegotu naszego ptactwa; są to raczej jakby miauczenia kotów, jakby nawoływania się w jakimś dziwnym nieznanym języku. Gwar ten, lubo niezbyt harmonijny, jest jednak dla ucha przyjemny, brzmi bowiem w nim radość z poranku, ze słońca, z życia i swobody.
Po godzinie drogi weszliśmy do wsi murzyńskich, ukrytych w gęstwinie palm wachlarzowych, mangów i ljanów, które czasem tak gęsto oplatają drzewa, że tworzą na nich jakby tkaninę. chwilami zdawało mi się, że jestem w cieplarni Jardin d’Aclimatation w Paryżu. Oczom się nie chce wierzyć, by to wszystko mogło wyrastać, panoszyć się i bujać samo przez się. Okrągłe chaty murzyńskie, o trzcinowych dachach, ukryte są jakby w mrocznych niszach tej gęstwy. Środkiem, między dwoma ich szeregami, biegnie szeroka droga, barwy czerwonej, umieciona tak starannie, że nie mogłem wyjść ze zdziwienia nad tą schludnością i porządkiem. Nad drogą wielkie drzewa wyciągają wzajem ku sobie konary. Zauważyłem, że, jak w mieście, w dzielnicy murzyńskiej, tak i w tych wiejskich zaciszach panuje odrębne światło. Słońce nie odbija się tu od żadnej białości, więc nie oślepia, nie razi, nie przychodzi nawet bezpośrednio, ale przesącza się przez liście, ciemne, purpurowe, jasno-zielone lub złote, skutkiem czego zabarwia się samo i spływając na szare dachy lub ceglasty grunt, łagodnieje, tworząc odblaski jakby czerwonawo przyćmione, słodsze, głębokie, przemieszane z zielonym mrokiem. Gdy w takiem oświetleniu zobaczy się czarne, połyskujące, metalowe ciała murzyńskie — ma się przed sobą prawdziwy obraz afrykański, tak przewyższający wyobrażenia, jakie się miało o tych dziwnych, cudnych krainach, że oczu nie chce się od niego oderwać.

Wioska w głębi wyspy.

Arabowie i murzyni, których spotkaliśmy po drodze, kobiety, niosące na głowach naczynia z wodą lub obarczone pękami owoców, ludzie zajęci obieraniem orzechów z palm, witali wszędzie nas, a raczej księdza Ruby, uprzejmem: „Yambo m’buanam!“ (witaj panie!). Po długiej białej sukni poznawano odrazu misyonarza, nie widziałem jednak nigdzie najmniejszego znaku niechęci lub objawów mahometańskiego fanatyzmu, chociaż wsie z Zanzibarze, do których wpływ misyj nie zdołał dotąd dotrzeć, wyznają przeważnie islam. Może między Arabami znajduje się kilku fanatyków, którzy radziby wypędzić misyonarzy, ale murzyni, nawet mahometanie, szanują ich niezmiernie. Częstokroć nie umieją sobie zdać sprawy, po co ci ludzie przyjeżdżają zdaleka do Zanzibaru dlatego tylko, by zbierać dzieci, ratować najbiedniejszych czarnych i w ogóle czynić dobrze, bez żadnej dla siebie korzyści. Prawdopodobnie budzi to nawet w tych grubych naturach więcej zdziwienia, niż wdzięczności, niemniej jednak otacza w ich pojęciach misyonarzy pewnym tajemniczym urokiem, bliskim czci, niemal zabobonnej.
Ojciec Ruby dużo opowiadał nam po drodze o stosunkach misyj do miejscowych mieszkańców i o tem zdumieniu, w jakie działalność misyonarzy wprawia czarnych i w Zanzibarze i na stałym lądzie Afryki. Początkowe to zdumienie kończy się zawsze po pewnym czasie ufnością bez granic — co sprawdziłem później sam, w misyi Mandera, do której zawędrowaliśmy w naszej dalszej podróży.
Słuchając tych opowiadań, szliśmy coraz dalej wśród otwartych pól, zasadzonych manijokiem lub wśród plantacyj gwoździków. Drzewa gwoździkowe były w kwiecie i unosiła się nad niemi woń tak mocna, że aż upajająca. Tu i owdzie trafialiśmy także na plantacye bananów, które już zdaleka można rozpoznać po jasnej, pełnej blasku zieloności. Wyspa ciągle wyglądała, jak zaczarowany ogród, ale ogród ów stawał się stopniowo coraz dzikszy. Weszliśmy wreszcie na nieuprawne polanki, odgraniczone od pól murem gąszczów, a porosłe dżonglami, nad któremi wznosiły się samotne boababy, o szczupłej stosunkowo koronie, lecz pniu potwornym. Droga zmieniła się w ścieżkę, po której często maszerowały kolumny mrówek; ptactwo latało nad haszczami coraz więcej, a niektóre drzewa były pokryte całemi setkami gniazd remizów. Ksiądz Ruby utrzymywał wprawdzie, że idąc dalej, trafia się znów na wioski, osady, ogrody palm i mangów, lecz że upłynęło już kilka godzin od wyjścia z miasta i słońce dopiekało coraz silniej, postanowiliśmy nie iść dalej, przeczekać w cieniu godziny największego upału i wieczorem powrócić do domu.
Zatrzymaliśmy się pod drzewem chlebowem którego olbrzymie, podobne do dyń owoce, zwieszały się na cienkich szypułkach nad naszemi głowami. Przed nami była rzeka, tworząca w tem miejscu szczerk dość obszerny i łatwo przystępny. Natomiast drugi jej brzeg porośnięty był arumami tak wielkiemi, jakich nigdy w życiu nie widziałem. Nie przypuszczałem nawet, żeby ta roślina mogła dochodzić do podobnych rozmiarów. Rosły one tak gęsto, iż zdawało się, że jeden wyrasta na drugim; ogromne sercowate liście tworzyły coś jakby zbitą płachtę zieloności, ciągnącą się tak daleko za rzeką, że końca jej nie można było dojrzeć. Nie spostrzegłem też między niemi żadnych innych roślin; widocznie arumy, trafiwszy na najodpowiedniejszy dla siebie, błotnisty grunt, rozpanoszyły się i rozbujały w gorącu i wilgoci do tego stopnia, że zgłuszyły wszystko, co próbowało zakiełkować w ich gąszczu. Nad samym brzegiem wysoka na kilka metrów ściana ich odbija się w spokojnej toni. Ponieważ w Zanzibarze niema krokodylów, więc wypocząwszy nieco, wzięliśmy kąpiel, która orzeźwiła nas bardzo, pokazało się bowiem, że woda w rzece, utworzonej widocznie z bijących z pod ziemi źródeł, jest nadspodziewanie chłodna. Małe nasze murzynki poszły za naszym przykładem i wkrótce całe stadko poczęło się pluskać, czyniąc pozór jakichś czarnych ziemno-wodnych zwierzątek. Niektórzy, leżąc spokojnie z wyciągniętemi nogami przy brzegu, podobni byli do kijanek, wygrzewających się na słońcu. Ksiądz Ruby wywołał ich wkrótce na śniadanie, które, złożone z zimnych mięsiw i przepysznych podzwrotnikowych owoców, spakowało nam wybornie. Za napój mieliśmy wino z wodą kokosową, którą z otwartych orzechów przelewaliśmy do szklanek. Z jednego orzecha otrzymuje się pełną butelkę wody; jest ona nadzwyczajnie czysta i chłodna, ale w smaku nieco mdła. Próbowałem także owej białej masy, obsiadającej nakształt śmietany wnętrze orzecha, lecz nie znalazłem w niej żadnego smaku.
Podczas śniadania zauważyłem, że ksiądz Ruby nietylko opiekuje się starannie dziećmi, ale nie szczędzi im nawet pieszczot. Zapytany przezemnie, czy wychowywanie murzynów nie wymaga większej surowości, niż wychowywanie dzieci białych, odpowiedział mi z prostotą:
— Nigdy to nie zaznało pieszczot matki, więc trzeba im i matkę zastąpić!
I widocznie podobna pedagogia nie przynosi szkód, dzieci bowiem, mimo całej łagodności ojca Ruby, posłuszne były na każde jego skinienie, a przytem widocznie niezmiernie do niego przywiązane.
Po śniadaniu, obowiązkową siestę przerwało nam kilkunastu starszych i młodszych murzynów. Pokazało się, że opodal była ukryta w gąszczu krzów jakaś osada. Ci wleźli naprzód do wody, którą burzyli, jak stado hipopotamów, następnie przypatrywali się nam, naszym strzelbom i naczyniom, dość natrętnie. Nadjechał też i jakiś Arab, który popisywał się przed nami konną jazdą, co w ogóle Arabowie lubią czynić wobec europejczyków, albowiem wszyscy posiadają niemałą dozę próżności. On przelatywał w największym pędzie tak blisko nas, że mógł stratować które z dzieci i dlatego ks. Ruby prosił go w końcu, by obrał inne pole dla swych popisów.

Odpoczynek dzieci z misyi na wycieczce w głąb wyspy.

Zostaliśmy wreszcie sami. Dzieciska, strudzone drogą, pospały się zaraz w trawie. Nadeszły godziny największego upału i bezwzględnej ciszy. Nawet ptactwo pochowało się gdzieś pod gałęzie drzew i ucichło. W powietrzu nie było najmniejszego powiewu, niebo pobielało na krańcach; ziemia tonęła w blasku tak silnym, że aż przeraźliwym. Woda w rzece wygładziła się zupełnie i zdawała się usypiać; arumy po drugim brzegu rzeki stały nieruchome i jak gdyby stężałe. U nas, w chwilach takiej ciszy, wszystko się koi i to ukojenie stanowi duszę przestworza — tu tego niema. Tu wydaje się, że całą naturę przejmuje smutek i strach przed niemiłosiernem słońcem, że żadna żywa istota nie śmie drgnąć i zataja oddech w piersiach, a owo słońce wytęża się jakby w złości i wypatruje tylko, kogoby zabić. Umysł nasz przywykł pojęcie ciszy kojarzyć zawsze z pojęciem ciemności — tu zaś widzi się zawsze przeciwne i niemal tragiczne połączenie milczenia i blasku, które, mnie przynajmniej, stale przejmowało w tych krajach zdziwieniem.
Koło godziny trzeciej opuściliśmy gościnny cień chlebowego drzewa i ruszyli z powrotem do domu. Że jednak było jeszcze bardzo gorąco, ksiądz Ruby zapytał nas, czy nie zechcemy wstąpić do domu znajomego mu Araba, który, jakkolwiek mahometanin, miał się odznaczać wielką uprzejmością dla misyonarzy. Zgodziliśmy się chętnie, tembardziej, iż nie trzeba było bardzo zbaczać. Droga zawiodła nas między obszerne plantacye gwoździkowe, potem między ogrody wielkich drzew, z pośród których, na końcu długiej cienistej alei, wychyliły się nareszcie białe ściany arabskiej szamby. Był to niewielki dom, trochę do naszych dworków wiejskich podobny. Przed dworkiem, między drzewami, wznosiła się altana, złożona z płaskiego trzcinowego dachu i czterech słupów, pod której cieniem wypoczywali czarni niewolnicy właściciela. Ogród, złożony przeważnie z drzew mangowych, wart był widzenia z powodu bogactwa roślinności. Wielkie drzewa tworzyły w nim jakby sklepienia i kopuły, pod któremi panował kolorowy mrok. Właściciel, Arab, wyszedł na nasze spotkanie i po zwykłych salamalekach, usadził nas pod werendą. Był to człowiek średnich lat, cery bronzowej, chudy bardzo, wesoły i uśmiechnięty. Ustawicznie zapytywał nas, za pośrednictwem księdza, czy nie zechcemy co zjeść i mimo, iż odmawialiśmy stale, powtarzał te pytania aż do znudzenia. Ksiądz Ruby wytłómaczył nam potem, że leży to we zwyczaju arabskim. Przyjęliśmy wreszcie po szklance krynicznej wody z sokiem mangowym, a potem, ponieważ słońce zniżyło się już znacznie, poczęliśmy się zaraz żegnać z gospodarzem. Odprowadził on nas jednak aż do granicy swych plantacyj gwoździkowych i po drodze dał nam nową, arcy-oryginalną próbkę miejscowych zwyczajów. Oto przez cały czas nietylko miał czkawkę, ale widocznie się do niej zmuszał, w chwili zaś pożegnania urządził nam taki koncert, jakiego nie słyszeliśmy nigdy w życiu. Oczywiście obaj przypisywaliśmy to nieobyczajności pół-dzikiego człowieka, łatwo więc wyobrazić sobie nasze zdumienie, gdy ksiądz Ruby objaśnił nas, że jest to poprostu kwestya etykiety i że każdy zanzibarski Arab, odprowadzając gości, daje im w ten sposób do poznania, że jest człowiekiem dostatnim, że jada obficie i że stać go na gościnne przyjęcie. Co więcej, ksiądz Ruby zapewnił nas, że gdybyśmy byli jedli cokolwiek, wypadałoby koniecznie i nam zaświadczyć w taki sam sposób gospodarzowi, żeśmy syci i zadowoleni. Na szczęście, przyjęcie szklanki wody z sokiem nie pociągało za sobą podobnych obowiązków, inaczej bylibyśmy zostawili po sobie w głębi Zanzibaru opinię ludzi, nie umiejących się znaleźć w przyzwoitem towarzystwie. Co kraj — to obyczaj.
Wróciliśmy do domu przez Mnazimoję o zachodzie słońca. Był wielki przypływ, obie laguny napełnione po brzegi i gładkie, jak szyby; obie gorzały czerwonym i złotym blaskiem od zachodzącego słońca. Powietrze nawet było zabarwione na czerwono, a w ogóle na niebie i wodzie grało tyle kolorów, że żadna fantazya nie zdoła sobie nic podobnego wyobrazić. Białe mury szamb i świątyńki indyjskiej wyglądały jakby z różowego światła ulepione; pióropusze palm paliły się, jak zawieszone w powietrzu ogniska; na mangach leżały krwawe odblaski, nawet błękit nieba był rumiany. W dali miasto zdawało się wznosić wprost z wody, jak Wenecya.
Potem nagle wszystko poczerniało — i tylko na wieżach rozbłysły światła.
Dzień skończył nam się wybornie; w hotelu zastaliśmy dwie wiadomości: jednę od msgra de Courmont, że brat Oskar powrócił; drugą od konsula, że pancernik „Redbreast“ wyruszy za kilka dni do Bagamoyo, w razie zaś, gdybyśmy nie mogli zdążyć, będzie zawsze gotów uczynić z nami tę drogę raz drugi.





XI.

Kupowanie zapasów. — Co trzeba brać. — Omyłki. — Przyjazd. — Lunch. — Lądowanie. — Bagamoyo. — Wielka misya. — Ogród czy las? — Dom. — Przełożony. — Brat Oskar. — Śniadanie. — Wieść o Wissmanie. — Ogrody Misyi. — Urządzenia. — Misya i czarni. — Murzyni chrześcianie i mahometanie. — Noc bezsenna.

Kilka dni zajęło nam kupowanie zapasów. Bacząc, że w każdym razie braki można będzie uzupełnić w Bagamoyo, nie chcieliśmy się przeładowywać zbytecznie; w końcu jednak zebrało się i tak kilkanaście większych i mniejszych skrzynek, obejmujących kawę, herbatę, konserwy mięsne i jarzynowe, mąkę, wino, koniak, świece, naczynia kuchenne, narzędzia rzemieślnicze i najrozmaitsze przybory, potrzebne w podróży. Późniejsze doświadczenie nauczyło nas, że nie wszystko było przewidziane, jak należy. Nabraliśmy naprzykład niepotrzebnie zadużo konserwów mięsnych bo świeżego mięsa może dostarczyć polowanie, zwłaszcza na ptactwo, a przytem w wioskach murzyńskich łatwo zaopatrzyć się w kury i kozy. Mąka nie przydała się na nic, gdyż czarny nasz kucharz M’Sa nie wiedział, co z nią robić; natomiast wzięliśmy zamało jarzyn, których nigdzie dostać nie można, a które jada się w tym klimacie chciwie, i również zamało wina. Ponieważ słyszałem, że w głębi lądu trafia się częstokroć na wodę niezmiernie mętną, powodującą febry i dysenterye, zakupiliśmy całą skrzynię wody sodowej, która smakowała nam później w pochodach wyśmienicie i być może, iż istotnie uchroniła nas od choroby.
Rano 28 lutego ładunek nasz został przeniesiony na głowach zwołanych z ulicy murzynów, do łodzi, a następnie na „Redbreast“. Na pokładzie zastaliśmy całe towarzystwo, które postanowiło odwiedzić Bagamoyo. Sir Ewan Smith otrzymał był przed paru dniami z „Forreign Office“ bardzo zapewne pożądaną wiadomość, iż mianowany został do Maroko — chciał więc choć raz postawić nogę na przyległym do Zanzibaru lądzie, którego dotąd nie znał. Prócz tego był mr. de Courmont z księdzem Le Roy, pani Chevalier, utrzymująca szpital dla czarnych w Zanzibarze, pani Jameson, konsul niemiecki von Redwitz i naczelnik miejscowej misyi angielskiej, który, przybywszy niedawno z Europy, pragnął przypatrzyć się wzorowym urządzeniom wielkiej misyi katolickiej w Bagamoyo.

Na statku czekał nas doskonały „lunch“. Pogoda była dobra. Wysoko na niebie wiatr przepędzał pojedyncze zwały chmur, które zlewały obfitym, przerywanym dżdżem płócienny dach statku, natomiast na morzu była cisza, toń gładka i statek szedł, jak po jeziorze. Radziśmy byli obaj z towarzyszem, że zamiast brudną i cuchnącą feluką arabską, wlokącą się leniwemi żaglami po morzu, jedziemy „Redbreastem“, tak schludnym i wykwintnym w swej białości, jak gdyby był wyrobem jubilerskim. W dodatku droga zajęła tylko kilka godzin, które przeszły szybko przy „lunch’u“ i na rozmowach. Aniśmy się spostrzegli, gdy ze strony zachodniej począł się rysować brzeg afrykański. Jest on bardzo niski. Początkowo ujrzeliśmy tylko czuby palm, wychylające się jakby wprost z wody, potem dopiero zaczęły zaznaczać się smukłe pnie i rozciągnięte pod niemi piaski płaskoci. Powiedziano nam, że plamy owe są ogrodem, należącym do misyi.
Pani Chevalier, założycielka szpitala dla czarnych w Zanzibarze.
Zbliżywszy się jeszcze bardziej, spostrzegliśmy na lewo od lasu palmowego, mniej więcej w odległości kilometra, domy Bagamoyo.

Jest to miasto, znane ze wszystkich podróży afrykańskich. Wissman uczynił z niego stolicę posiadłości niemieckich, więc nazwa Bagamoyo powtarzała się we wszystkich dziennikach. Rozsławił ją również i Stanley, który po odnalezieniu Emina przybył tu z nim i ze wszystkimi Egipcyanami, nie mającymi ochoty oddać w Ekwatoryi głów pod miecz Mahdiego. Ale pomimo swej sławy, Bagamoyo nie ma przyszłości, bo nie ma portu. Ocean jest tu tak płytki, że nasz „Redbreast“ zmuszony był zatrzymać się o kilka kilometrów od lądu. Siedliśmy w łodzie i przez jakiś czas płynęliśmy ku brzegowi — lecz wreszcie wręgi ich zaczęły się trzeć o piasek i trzeba było stanąć. Woda nie była głębsza, jak do kolan, a do brzegu jeszcze kilkaset kroków. W tej chwili jednak na piasku płaskoci pojawiło się kilkudziesięciu murzynów, to idących luzem, to niosących krzesła na długich drągach. Przebrnąwszy przez wodę i zbliżywszy się do łodzi, jedni zaczęli zabierać na głowę paki, drudzy podstawiali nam krzesła, albo też i własne plecy. Cała ta czarna trzódka była nader wesoła i czyniła wszystko wśród śmiechu. Dla oryginalności wybrałem plecy, nie nosze i usiadłszy na karku murzyna, spuściłem nogi wzdłuż jego piersi, ten zaś, chwyciwszy je w kostkach, począł zdążać ku brzegowi. Wyznaję, iż miałem mimowolną obawę, czy nie posmolę o jego czarną skórę mego białego ubrania. Taki sposób dostawania się na brzeg jest zresztą znany i w niektórych europejskich miejscach kąpielowych, wszędzie zaś budzi jednaką wesołość. Obok mnie niesiono piękną panią Jameson, która w śnieżnej flanelowej sukni wyglądała nad lazurową wodą, jak jakaś boginka morska, dźwigana procesyonalnie przez czarnych czcicieli; dalej w procesyi następował mr. de Courmont, dalej sir Ewan Smith i mój towarzysz; koło nich jechał na karku tęgiego murzyna z U-za-ramo kapitan „Redbreasta“ i t. d. Po upływie dziesięciu minut znaleźliśmy się wreszcie wszyscy na wąskiem pasmie rozpalonego piasku, za którem poczynał się zaraz ogród misyi.
Schroniliśmy się coprędzej pod cień drzew i stanęliśmy z podziwu na widok wspaniałej roślinności. Czysto podzwrotnikowa bujność połączyła się z niezmordowaną pracą ludzką na wytworzenie tego ogrodu, który zdaleka wyglądał, jak dziewiczy las, zbliska zaś, jak wzorowo utrzymany park wielkomiejski. Nic tu poprzednio nie rosło, wszystko zasadzili misyonarze, ale że misya założona została od wielu lat, przeto drzewa rozrosły się do ogromnych rozmiarów. Bliżej morza, po prawej ręce od drogi, widzi się wśród nieskończonej liczby kokosów, inne, mniejsze ogrody, stanowiące podszycie palmowego lasu. Zdala wydają się one jakby dzikie kępy rozszalałej podzwrotnikowej roślinności, złożone ze zbitego gąszcza olbrzymich liści bananowych, nad któremi piętrzą się rozłożyste wachlarze palmy błotnej, czuby juk, papaje, manga, drzewa chlebowe, annony, jabłonie cyteryjskie i bambusy. Dopiero przyjrzawszy się bliżej, dostrzega się, że to są plantacye, między któremi kryją się stożkowate chaty murzynów, zostających pod opieką misyi.
Za niemi widać znów dalej las kokosów, którego końca oko nie sięga. Szeroka, wybornie utrzymana aleja, wysadzona w pierwszej połowie drzewami, podobnemi do tui, w drugiej mangami, prowadzi przez ów las do leżących w głębi zabudowań misyi. Idziemy cieniem coraz głębszym, lecz przed nami bielą się już ściany głównego domu. Aleja kończy się wreszcie kratą i bramą, przed którą posąg Chrystusa błogosławi ludziom i drzewom. Nad nim wznosi się wieloramienny kaktus, podobny do olbrzymiego świecznika.

P. Redwitz.Msgr. de Courmont.
O. Stefan
Przedsionek Misyi w Bagamoyo.

Wchodzimy. Dom jest duży, opatrzony w łukowate podcienia, zamykane sztachetami. Po obu stronach inne budowle wznoszą się wśród klombów drzew. Ponieważ przychodzimy w towarzystwie msgra de Courmont, misyonarze wychodzą gromadnie na nasze spotkanie, mając na czele przełożonego misyi, ojca Stefana. Jest to człowiek sześćdziesięcioletni, wysoki, chudy, z dużą białą brodą, o twarzy bladej i tak podobnej do twarzy Leonarda da Vinci, że podobieństwo to uderza mnie na pierwsze wejrzenie. Przemieszkuje on w Afryce, w tym zabójczym klimacie, od lat trzydziestu, więc febry, których przeszedł tyle, że sam zapewne liczby nie pamięta, dały mu wyraz ascety, taki, jaki się widuje u męczenników na obrazach Zurbarana. Ale obok tego ma w twarzy ogromną słodycz. Jest to człowiek bardzo sławny. Słyszałem już o nim w Zanzibarze. Życie zeszło mu na wykupywaniu dzieci z niewoli, na nauczaniu ich, na godzeniu waśni między plemionami murzyńskiemi, na leczeniu chorych. Otacza go teraz powszechne przywiązanie. Czczą go zarówno Hindusi, murzyni, jak i Niemcy. Anglicy przyjeżdżają umyślnie z Zanzibaru, by go obaczyć. W tym celu przybyła zapewne i pani Jameson ze swoim fotograficznym aparatem, nie większym od talii kart.
Poznaję wreszcie i brata Oskara. Wyobrażałem sobie jakiegoś olbrzyma, tymczasem jest to człowiek średniego wzrostu, suchy, z maleńkiemi żółtemi wąsikami i takimże zarostem na brodzie. Ma on w sobie jednak coś żołnierskiego, coś zamaszystego i w ogóle robi wrażenie człowieka wielkiej energii. Odgadujesz łatwo, że należy on do tego gatunku ludzi, którzy, gdy zdarzy się jakaś praca, nie namyślają się długo, ale zakasują rękawy i potem robota pali się w ich ręku. Człowiek to widocznie czynu, nie rozmyślań. Karawana, któraby miała takiego przewodnika, może iść gdzie chce. W Afryce jest on, jak u siebie. Febry połamały sobie na nim zęby. W twarzy jego siedzi dobroduszność taka, jaką miewają czasem twarze wieśniaków niemieckich. Jakoż jest on Niemcem z pochodzenia, urodził się bowiem w Bawaryi. Można to zresztą poznać i po jego francuskiej wymowie.
Po powitaniach zaproszono nas na obiad, na którym był także Sewa-Hadżi i oficerowie niemieccy. Sewa-Hadżi, lubo niechrześcianin, żywi wielki szacunek dla misyonarzy i oddaje im usługi przy każdej sposobności. Teraz oto przysłał w darze na obiad wino, na które uboga kieszeń misyonarska zdobyćby się nie mogła. Co do oficerów niemieckich, stosunki ich z misyą są jak najlepsze. Taką solidarność między ludźmi jednakiej cery widzi się tylko w Afryce. Nawet Niemcy i Francuzi uważają się tu za braci, jak również katolicy i protestanci.
Do tych dobrych stosunków między władzą wojskową w Bagamoyo a misyą przyczynia się zresztą i to, że Wissman, zatem M’buana Kuba, czyli główny naczelnik kraju, który zbliska i długie lata przyglądał się pracy misyonarskiej, żywi dla misyonarzy w ogóle, a dla ojca Stefana w szczególności, głęboką i prawdziwą cześć. Oczywiście podwładni przejmują się usposobieniem swego naczelnika. Misyonarze odzywają się również z zupełnem uznaniem o niepospolitych przymiotach Wissmana. Zresztą i w Bagamoyo i w Zanzibarze słyszałem o nim tylko pochwały.
Jak już wspomniałem wyżej, był on w tych czasach na wyprawie wojennej w kraju Massai, zamieszkałym przez dzikie i drapieżne szczepy. Massajowie nietylko sami nieradzi znoszą zwierzchnictwo niemieckie, ale częstokroć napadają na zostające pod tem zwierzchnictwem spokojne szczepy, mieszkające bliżej morza. Otóż Niemcy, by dowieść czarnym, że opieka niemiecka jest — i coś znaczy, muszą od czasu do czasu karcić tamtych zuchwałych koczowników, niebezpiecznych jeszcze i dlatego, że każde ich powstanie wywołuje wrzenie umysłów w całej krainie.
Losy Wissmana i jego wyprawy były przedmiotem wszystkich rozmów w misyi. Ufano, że człowiek tak doświadczony i energiczny, da sobie radę w najtrudniejszych okolicznościach, jednakże, ponieważ dawno nie było od niego wiadomości, więc poczęto się niepokoić. Wiedziano tylko przez czarnych gońców, że cztery tysiące wojowników Massai rozłożyło się na powrotnej drodze Wissmana, z zamiarem wydania mu walnej bitwy, która mogła lada dzień nastąpić. O posłaniu mu pomocy zastępca jego w Bagamoyo nie mógł i marzyć, albowiem oddzielały go od pola działań całe miesiące drogi, a powtóre w Bagamoyo nie zostało więcej nad trzystu żołnierzy, których trzeba było mieć pod ręką, a tembardziej, że niektóre dalsze od morza szczepy poczęły się także poruszać.
Słuchałem tych wieści z największem zajęciem, albowiem chodziło także i o losy naszej wyprawy. Gdyby Wissman został zniesiony, powstanie wybuchłoby z pewnością w stronach nieco dalszych od Bagamoyo, a w takim razie musielibyśmy wrócić, jak niepyszni, do Zanzibaru. I tak przyszły już wieści o niepokojach w kraju U-Zagara, tym właśnie, w którym leży misya Mhonda. Jeden z oficerów niemieckich, obecnych na obiedzie, wybierał się tam z wielką ekspedycyą wojskową. Miał wyjść nazajutrz i zaproponował nam, byśmy skorzystali z tej sposobności i przyłączyli się do niego. Narazie uśmiechnęło mi się to bardzo, ale po chwili zastanowienia odmówiłem stanowczo. Nie mieliśmy jeszcze zgodzonych tragarzy, nasze zapasy nie były gotowe, towary, któremi się płaci w głębi, mianowicie biały perkal i kolorowe chustki, trzeba było dopiero kupować — musielibyśmy więc iść bez osobistej służby, co jest niepodobieństwem, i poniekąd na koszt ekspedycyi. Prócz tego łatwo było przypuścić, że wyprawa wojskowa weźmie się przy pierwszem spotkaniu za czuby z mieszkańcami kraju U-Zagara, a w takim razie coby nam, ludziom prywatnym, pozostało do czynienia? Trzebaby było, zarówno przez poczucie solidarności, jak przez miłość własną, wziąść strzelby i strzelać do murzynów, którzy nam nic nie zawinili i o których istnieniu dowiedzieliśmy się nieledwie wczoraj. Nakoniec, idąc z wyprawą, przyszłoby słuchać komendy. Nie moglibyśmy zatrzymywać się tam, gdzieby się nam podobało, polować tak długo, jak zechcemy, przypatrywać się temu, czemu chcemy — jednem słowem, musielibyśmy poddać się zupełnie niemieckiej dyscyplinie wojskowej. Były to aż nadto wystarczające powody do odmowy, która jednak, jak zauważyłem, nie została dobrze przyjęta.
Po obiedzie, a raczej po déjeûner dinatoire u ojców, zostaliśmy wszyscy zaproszeni na obiad wieczorny przez oficerów niemieckich, na który nie poszedłem z powodu silnego bólu głowy. Wolałem zostać w misyi i przypatrywać się jej zakładom i ogrodom. W pierwszym dniu po przybyciu mogłem wyrobić sobie o tem, com widział, tylko bardzo ogólne pojęcie — praca jednak wytrwała i olbrzymia rzuca się tu tak w oczy, że niepodobna jej nawet od pierwszego rzutu oka nie podziwiać.
Ogrody misyi są to poprostu obszerne lasy, wszystko zaś zostało zasadzone ręką ludzką. Budowle, których jest kilkanaście, wzniesione po największej części z koralowej rafy, obejmują wielki dom mieszkalny dla księży, szkołę, warsztaty, kościół, mogący pomieścić kilkaset osób, kaplicę, dom dla sióstr miłosierdzia, zajmujących się wychowywaniem czarnych dziewczynek, szkołę dla tychże, dalej kuchnię, składy i t. d. I pomyśleć, że wszystko to zostało zbudowane bez fachowych rzemieślników, własnemi rękoma księży, w takim klimacie, w którym biały człowiek pod grozą śmierci nie może fizycznie pracować i w którym Niemcy muszą trzymać żołnierzy zulusów i sudańczyków, bo i karabin jest już za ciężkiem brzemieniem dla białego! Jakim sposobem jedni tylko misyonarze pracują fizycznie i nie umierają? — trudno na to odpowiedzieć. Może to się tłómaczy do pewnego stopnia ich surowem życiem, ale niezawodnie bardziej jeszcze tym nastrojem duchowym, czy, jeśli ktoś woli, tą odpornością, jaką dają nerwy, owładnięte i wiedzione przez głębokie, wyegzaltowane poczucie obowiązku i wiarę w posłannictwo. Ci ludzie pracują w owych śmiertelnych krainach nietylko jako przewodnicy duchowi, ale poprostu, jak chłopi, to jest tak, jak nie przywykli pracować nawet w naszych klimatach. Rozszerzają nietylko chrześciaństwo — ale zmieniają postać kraju; nietylko murzynów chrzczą — ale uczą ich karmić się, mieszkać i odziewać się po ludzku — słowem, z dziczy zupełnej tworzą ucywilizowane społeczeństwo.

Wioska murzyńska z okolic Zanzibaru.

A że najtęższe siły fizyczne muszą się kiedyś zużyć, więc, w nagrodę za takie życie, mają tylko śmierć — na obczyźnie.
Ale pod tym względem życia ich, ni tej ilości szczęścia, która na każdego z nich przypada, nie można mierzyć naszą zwyczajną miarą. Nie mówiąc już o nagrodach pośmiertnych, nie widziałem nigdzie — ja, którym wiele jeździł — ludzi podobnie zadowolonych, nawet i ze swej doczesnej doli. Uderzało mnie to i w Zanzibarze i w Bagamoyo i położonej głębiej Manderze. Po naszemu możnaby to znów wytłómaczyć chyba tem, że owe życiowe troski, owe gorączkowe zabiegi, owa walka o byt, bogactwo, wygody, o zapewnienie sobie przyszłości — kończy się wszędzie u bram misyi... Ci ludzie zdołali sobie wytworzyć na świecie to, co na pierwszy rzut oka wydaje się niedościgłem, zupełną pewność przyszłości — i zupełne jej bezpieczeństwo. Każdy z nich wie doskonale, co go czeka — to jest, że czeka go praca i śmierć, ale obie otoczone spokojem niewzruszonym, którego żadne zmiany losu zamącić nie zdołają.
To też pobożność niema tu twarzy surowej, ascetyzm nietylko nie jest ponury, ale poprostu wesoły. Tęż samą ewangeliczną sielankę, która uderzyła mój zmysł artystyczny w Zanzibarze, odnalazłem i w Bagamoyo — dalsza zaś obserwacya nauczyła mnie, że to jest stały nastrój wszystkich misyj. Prostota tu tak wielka, jak i praca. Wśród tej bajecznej roślinności, przypominającej opisy z Paul et Virginie, w cieniu tych palm, bambusów, pod girlandami ljanów, spostrzegasz pogodne twarze księży, pogodne twarze murzynów i uśmiechy dzieci. Maleńkie, żółto-czarne remizy zawieszają tuż przed drzwiami tysiące gniazd na drzewach, jakby i one wiedziały, że najspokojniej przy misyi; inne, różnobarwne ptactwo nawołuje się łagodnie w gąszczach; do wtóru rozlegają się głosy dziecinne, mruczą warsztaty, czasem odezwie się dzwonek, a czasem w głębi ogrodu rozlegnie się głos organów, który, porwany przez powiew morski, leci nad dziką krainą, póki się nie rozprószy i nie zcichnie wśród puszcz.
Tak wyglądają misye, gdy się chce patrzeć na nie okiem artysty. Ale po za tem i po za działalnością swą czysto religijną, mają one i inne znaczenie. Najprzód walczą z niewolnictwem i wspierają europejski humanitarny ruch przeciwniewolniczy potężniej, niż wszelkie środki, potężniej nawet, niż pancerniki i działa. Powtóre walczą z islamem, tą największą plagą Afryki, która, jak już wspomniałem, czyni murzyna murzynowi wilkiem, i z której płynie wszystko złe, bo i samo niewolnictwo i krwawe razye i chaos stosunków i zaguba całych narodów. Słyszałem zdania, że, ponieważ praca w Afryce wspiera się na niewolnictwie, przeto, podciąwszy niewolnictwo, burzy się odrazu wszelkie stosunki społeczne i wprowadza się w nie zamęt. Jest to obawa płonna. Ochrzczony i wolny murzyn będzie zawsze pracował, raz dlatego, że mu misyonarz wskazuje na pracę, jako na drogę, wiodącą do zbawienia, powtóre dlatego, by miał co jeść wraz z rodziną. Ale murzyn mahometanin, przy pierwszej lepszej sposobności, rad porzuca łopatę dla strzelby i dobrawszy towarzyszów, idzie w głąb kraju, by tam napadać na wioski rolnicze lub pasterskie, wycinać ludność męską, uprowadzać w niewolę kobiety i dzieci lub zagarniać stada. Wobec tego, przy niepewności o jutro, nikt nie chce pracować i kraj zmienia się w dziką i krwawą pustkę. Islam, znaczy tyle, co niewolnictwo — niewolnictwo zaś, to wojna, dzikie napady, zaniechanie pracy, morze krwi, morze łez, zastój i bezład. Ludzie, stojący zdala od tych stosunków, nie zawsze to rozumieją i głoszą, że gdyby misye nie walczyły z islamem, łatwiejby spełniły swe zadanie, gdy tymczasem pogodzić się z islamem byłoby to dla misyonarzy zrzec się poprostu racyi bytu.
Gdzie jest misya, tam kraj wygląda inaczej; chaty są obszerniejsze, murzyn karmi się lepiej, odziewa lepiej, kultura jest wyższa, produkcya znaczniejsza. W okolicach, odległych od misyi, rozmaite szczepy prowadzą życie płonne, z dnia na dzień, niemal jak żerujące zwierzęta. Kobiety drapią ziemię, byle zasadzić trochę manijoku, lecz gdy zdarzy się rok, że manijok nie urodzi, ludzie przymierają głodem w najbujniejszej na świecie ziemi. Słyszałem jeszcze w Kairze człowieka, zkądinąd rozsądnego, który czynił misyom zarzut, że nie uczą murzynów rzemiosł. Zarzut wydał mi się słuszny — i dopiero po przyjrzeniu się miejscowym stosunkom, poznałem całą jego błahość. Naprzód w miejscach, gdzie rzemiosła, jak np. w Bagamoyo, mogą znaleźć jakiekolwiek zastosowanie, murzyni uczą się ich i uczą bardzo dokładnie, ale w głębi kraju jakich rzemiosł mają uczyć misyonarze? Zapewne nie szewctwa, bo wszyscy chodzą boso; nie kołodziejstwa, bo nie ma dróg, ni zwierząt pociągowych; nie budownictwa, bo każdy murzyn potrafi zbudować sobie chatę; nie kowalstwa, bo także każdy umie wyklepać na kamieniu, nieraz bardzo ozdobny, nóż i dziryt. Rzemiosła idą za potrzebami, a potrzeb nie masz prawie żadnych, te zaś, które są, pierwotny, miejscowy przemysł zaspakaja doskonale. Natomiast misyonarze, nawet w najdalszych krańcach Afryki, uczą rzeczy nierównie donioślejszej, to jest sadzenia drzew, zabezpieczających od głodu. Każdą najmniejszą misyę otaczają kokosy, manga, drzewa chlebowe, kawowe, mandarynki, cytryny i t. p. Trzeba zaś wiedzieć, że drzewa podobne, w tej przynajmniej części kraju, którą zwiedziłem, nie rosną w stanie dzikim. Owóż murzyni, zamieszkali w stanie dzikim, idą nieodmiennie przez samo naśladownictwo za przykładem księży — i otaczają się ogrodami — podczas gdy w wioskach odleglejszych nie spotykaliśmy często ani jednego owocowego drzewka. Łatwo zrozumieć, co dzieje się w takich wioskach, gdy manijok nie urodzi.
Misye więc są, po za swą działalnością duchową, potężnym czynnikiem cywilizacyjnym, podnoszącym wytwórczość kraju. Co do duchowego wpływu ich na czarnych, powiem tylko to, że murzyna-zwierzę zmieniają w murzyna-człowieka, posiadającego czasem bardzo wysokie przymioty społeczne.
Najprzód, ochrzciwszy się, poczuwa się on tem samem do pewnej godności ludzkiej. Jest to natura pierwotna, prawie dziecinna, wrażliwa niesłychanie. Gdy się do czarnych mówi, każde słowo odbija się na ich ruchliwych twarzach, jak w zwierciedle. Jeśli się śmiejesz, biorą się za boki — jeśli się zmarszczysz, ogarnia ich przerażenie — jeśli ich zawstydzisz, nie wiedzą, gdzie się pochować. Nietrudno odgadnąć, że tego rodzaju człowiek, przyjąwszy chrześciaństwo, przyjmuje je gorąco i bez zastrzeżeń — że zaś misyonarz nakazuje mu kochać ludzi, a zakazuje pastwić się nad nimi, kraść, upijać się, że prócz tego poleca mu pracę, jako źródło cnót, więc takie wielkie czarne dziecko stosuje się do tych przepisów, o ile potrafi. Oczywiście trzeba zawsze coś odliczyć na słabość natury ludzkiej, na grube instynkta i popędy, których nie przeorały wieki cywilizacyi, ale bądź co bądź, ogół murzynów chrześcian stoi nieskończenie wyżej od mahometan lub fetyszystów, często zaś można spotkać osobniki, żyjące w sposób tak zgodny z ewangelią, jak stary „wuj Tom“ ze starej powieści.
W żadnym razie nauka chrześciańska nie staje się dla murzyna martwą literą, szeregiem zwyczajów i obrzędów, gdyż wkłada on w nią swoje naiwne a gorące serce — i wierzy bez cienia wątpliwości w to, co mu misyonarz mówi. Ta ufność i wiara jest tak wielka i powszechna, że mają ją w równym stopniu nawet ci, którzy nie przyjmują chrześciaństwa. Murzyn fetyszysta, zamieszkały w pobliżu misyi, który, dla jakichkolwiek przyczyn, najczęściej z powodu wielożeństwa, nie ochrzcił się, posyła jednak swe dzieci do misyi, sam zaś, biedaczysko, nie ma najmniejszej wątpliwości, że pójdzie do piekła. Czasem też w swojej dzikiej, naiwnej głowie szuka na to rady i pragnie wykręcić się sianem. Przychodzi wówczas do misyonarza i mówi mu:
M’buanam Kuba! Ja nie mogę się ochrzcić, bo cóż! — nie mogę przecie wypędzić żon, które kupiłem i które sadzą kassawę na mojem polu; ale ponieważ nie chcę także pójść do piekła, więc zrób tak: jak będę umierał, to ci dam znać, a ty przyjdź prędko i ochrzcij mnie...
Tu uśmiecha się bardzo chytrze, rad, że swoim czarnym rozumem wymyślił taką podrywkę na Pana Boga. Co do księży w Bagamoyo i innych misyj, zauważyłem, że ci nietylko chrzczą i uczą murzynów, ale ich także kochają.
Wielożeństwo stanowi istotną zaporę dla chrześciaństwa, skutkiem czego misyonarze poświęcają się głównie wychowywaniu dzieci. W Bagamoyo jest ich obojej płci kilkaset. Niektóre, wykupione od handlarzy niewolnikami, pochodzą z krain bardzo odległych; wrócą one kiedyś w domowe pielesze i będą w głębi Czarnego lądu opowiadały naukę, jaką wyniosły z misyi.
Sam sprawdziłem, jak chętnie nawet murzyni-fetyszyści oddają dzieci swe misyonarzom. W naszej karawanie mieliśmy chłopca lat szesnastu, imieniem Thomas; obowiązkiem jego było nosić dwa aparaty fotograficzne i filtrować wodę. Otóż był to syn nietylko pogańskiego, ale i ludożerczego króla Muene-Pira, w którego wiosce spędziliśmy później noc i dzień, bardzo gościnnie podejmowani. Stary czcił rozmaite „kri-kri“, ale chciał, by syn jego był chrześcianinem — i oddał go misyonarzom.
Osady murzyńskie, leżące w wielkim lesie palmowym, zasadzonym przez ojców, a także i w pobliżu niego, są przeważnie chrześciańskie — i mieszkańcy ich żyją zbożniej od sąsiednich mahometan. W samem mieście Bagamoyo większa część czarnej ludności wyznaje islam, z tego powodu, że tak miasto, jak i wybrzeże, należało do niedawna do sułtana Zanzibaru, wpływ więc arabski był tu wszechwładny. Ale od czasu, jak Niemcy owładnęli całą krainę, wpływ ten ustał zupełnie; arabowie zostali rozprószeni; islam nie może być już narzucany z góry niewolnikom, bo nowi władcy znieśli niewolnictwo nietylko na papierze — więc przynajmniej nie rozszerza się tak, jak dawniej. Od tej pory zadanie misyonarzy jest łatwiejsze. Niemcy zaś, należy im oddać tę sprawiedliwość, mają zbyt dużo rozumu, by je utrudniać.
Tak było przynajmniej za rządów Wissmana. Obecny jego następca pójdzie zapewne śladem poprzednika.
Być może, iż po upływie pewnej ilości lat, mahometanizm, nie popierany z góry, tak jak np. w Zanzibarze, zniknie zupełnie w okolicach Bagamoyo, a kiedyś, z czasem, i na całym obszarze posiadłości niemieckich. Wówczas dopiero zamieszkałe w nich rozmaite szczepy murzyńskie zaczną żyć życiem ludzi ucywilizowanych.
Czy ich cywilizacya nie popsuje, czy nie wprowadzi do ich dusz więcej żądz, niż zasad, trudno na to odpowiedzieć. Zależy od tego, z jaką cywilizacyą się zetkną. Słyszałem niejednokrotnie zdanie, że ucywilizowany murzyn traci swe dawne, pierwotne przymioty i staje się istotą z gruntu zepsutą. Być może; należy wszelako uwzględnić, że państwa, które brały w posiadanie brzegi Afryki, nie starały się bynajmniej aż do ostatnich czasów o przygotowanie murzyna do cywilizacyi i że stykał on się dotychczas wyłącznie z cywilizacyą, którąbym nazwał portową, chorą na gorączkę zysku, na rozpustę, pijaństwo, chęć używania i niesumienność. Murzyn stawał się poprostu ofiarą takiej cywilizacyi, która dawała mu przedewszystkiem wódkę i choroby zakaźne, a nie dbała o niego i niczego nie uczyła.
Brał więc z niej zło, bo nie mógł wziąść czego innego. Ktoby jednak sądził, że murzyni-mahometanie silniej opierają się tym rozkładowym czynnikom od chrześcian, tenby wpadł w błąd najgrubszy. Gdzie nowe żądze, zrodzone z portowego zepsucia, dołączą się do dawnych żądz i namiętności, których islam jest bądź co bądź piastunem, tam czarny spada na ostatni stopień zezwierzęcenia. Islam nie broni go nawet od pijaństwa, ponieważ koran nie przewidział wódki. Chrześcianie dają w ogóle opór skuteczniejszy, jeżeli zaś psują się i oni, to dlatego, że gdzieniegdzie owa cywilizacya przynosi im, wraz z gorzałką, jeszcze i sceptycyzm.
Pierwszy wieczór w Bagamoyo zeszedł mi na rozmowie o tych sprawach z misyonarzami. Siedząc na werandzie domu i gawędząc, czekaliśmy na powrót towarzyszów z obiadu, wydanego w mieście przez zastępcę Wissmana. Wraz z ich przybyciem księża porozchodzili się na spoczynek — ja zaś zostałem sam na werandzie, której żelazne kraty pozamykano starannie. Jestto jednak jeszcze pierwotny i dziki kraj, w którym po zachodzie słońca, nawet po ogrodzie misyi, byłoby niebezpiecznie się przechadzać. Noc była gwiaździsta, ale ciemna, bo bezksiężycowa — i duszno bardzo. Ogród w głębi przedstawiał zbitą czarną ścianę, bliżej zaś wyglądał, jak fantastyczny dziewiczy las. Naokół rozlegały się głosy żab, dziwne, do świergotu ptactwa podobne, nie połączone w stałe rzechotanie, ale przerywane, powtarzające się co chwila, w jednakich odstępach czasu. Dwa olbrzymie brytany duńskie, zamknięte na werandzie, przychodziły się łasić do mnie, czasem zaś, przesadziwszy paszcze przez kraty i zjeżywszy karki, szczekały basem na ogród, wietrząc widocznie nieprzyjaciół ukrytych w ciemności. Jakoż tej samej jeszcze nocy budziłem dwukrotnie mego towarzysza, by posłuchał głosów, prawdopodobnie lamparcich, dochodzących z głębi ogrodu.
Na dworze nie było najmniejszego powiewu, więc i upał nie zmniejszał się wcale, chociaż padała wilgoć obfita. Oddycha się tu powietrzem jeszcze cięższem i niezdrowszem, niż w Zanzibarze. Miałem na sobie ubranie z flaneli, niemal tak cienkiej, jak płótno, a jednak pot osiadał mi co chwilę na czole — i nie czułem żadnej ochoty do snu. Ale mimo tego myśl, iż już jestem na stałym lądzie i że za kilka dni wyruszę w głąb, takiem przejmowała mnie zadowoleniem, że była to dla mnie jedna z najprzyjemniejszych bezsennych nocy, jakie kiedykolwiek spędziłem.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Autor zwraca się tu do redakcyi „Słowa.“ w którem listy te były pomieszczane (Przyp. wyd.)
  2. Przypis własny Wikiźródeł Możliwy błąd w druku lub błąd w rękopisie; powinno być – ahead.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.