<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Listy ze Szwecyi
Wydawca Salomon Lewental
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wyjeżdżając z Berlina, dowiedzieliśmy się już, że kongres siódmy archeologiczny i antropologiczny zapowiedziany w Sztokholmie, liczyć ma przeszło tysiąc dwóchset członków. Można się było przestraszyć takim napływem gości i trudnościami, jakie z niego dla przybywających do stolicy szwedzkiéj wyniknąć musiały, — nie zachwiało to jednak mocném postanowieniem odbycia choć kilkodniowéj podróży dla widzenia kraju, który oddzielony nieco od Europy, odrębném się życiem rozwija.
Wiedzieliśmy z góry, iż kilkodniowy pobyt ten nauczyć nas wiele nie może, ale wejrzenie jedno często klucz daje do opisów i wtajemnicza w życie, dla którego odmalowania słowo nie starczy.
Z Berlina razem z nami wyjeżdżali, oprócz wielu nieznanych, słynny Dr. Virchow, który żadnego zjazdu nie opuszcza, zajmując się gorliwie studyami archeologiczno-antropologicznemi, Dr. Ewald profesor uniwersytetu i wielu innych miłośników téj nieco fantastycznéj nauki, która się archeologią nazywa. Ma ona to szczęście, że pociąga ku sobie mnóstwo dyletantów i ochotników. Korzystając z pobytu w Berlinie, potrzeba było obejrzéć tu rozpoczęte dopiéro muzeum starożytnicze i etnograficzne, mieszczące w sobie wiele zabytków na ziemiach słowiańskich odkopanych. Na nieszczęście w dniu tym muzeum było zamknięte i uprzejmości tylko Dra Bastiana winniśmy byli ułatwienie rozpatrzenia się w zbiorach, jeszcze nie zupełnie uporządkowanych, oczekujących na stosowniejsze pomieszczenie.
Muzeum wcale nie jest liczne, i jak na stolicę cesarstwa niemieckiego dosyć ubogie, ale ma już niektóre okazy z epok kamiennéj, bronzowéj i żelaznéj wcale ciekawe. Dla nas szczególniéj zajmującém było odkrycie niedawno nadesłanych form do odlewania bronzów (Celtów), które pod Opolem na Szlązku znalezione zostały. Są to pierwsze, jeśli się nie mylimy, w tych krajach odkryte. Świéżo także przybył tu zbiór Dra Kruze z Inflant, ten sam, który mu służył za podstawę do jego Necrolivonica. Ujrzeliśmy go tu z podziwieniem, że Inflanty, w których był powinien najwłaściwiéj pozostać, wypuściły go do Berlina. Niedostatek nadzwyczajnych egzemplarzy zastępują tu bardzo piękne naśladowania z gipsu bronzowanego. Zresztą liczba pamiątek szczupła, dobór, jaki nastręczył przypadek, wrażenie zaniedbania i ubóstwa. Na muzeum prowincyonalne byłoby to dostateczném ledwie, ale gdzież się czegoś nauczyć nie można? I tu więc było na co patrzéć. Wśród niezbyt licznéj ceramiki, kilka urn kształtami zastanawia. Widzieliśmy tu, znane nam z opisów, urny z pod Gdańska i Pomeranii, z nieforemnie wyrobionemi niby twarzami ludzkiemi. Na oglądaniu muzeów i przygotowaniach do podróży, dzień upłynął szybko, i nazajutrz rannym pociągiem jechaliśmy już do Stralsundu, w miłém towarzystwie dwóch ziomków, Dr. Adama hr. Sierakowskiego (świéżo przybyłego z Indyj)i D-ra Donimirskiego z Torunia. Oprócz tego jechał z nami znany pisarz i poeta niemiecki, autor „Testamentu milionowéj pani“, p. Waldmüller-Duboc.
Koléj przebiega Pomorze (Pomeranię), kraj pod względem malowniczym mało zajmujący, ojczyznę ks. Bismarck’a, nie zbyt żyzną, dosyć pustą, wśród drzew nizkich któréj sterczy gdzie niegdzie wieżyczka czerwona starego kościołka, architektury właściwéj tym krajom. Przypomina ona czasem budowy niektóre na Litwie. Około godziny drugiéj z południa, minąwszy Gryfię, stanęliśmy w Stralsundzie, który dla nas był nieznany. Raz tylko w życiu zwiedzając Rugię, najrzeliśmy go zdaleka. Miasteczko stare jest i dosyć charakterystyczne, a wcale porządne i zamożne.
Tu także mieliśmy do obejrzenia Muzeum starożytności, po większéj części w Rugii zebranych, o którém, jako o godném widzenia, mówił nam Dr. Virchow w Berlinie. Mieści się ono w Ratuszu, w budowie dosyć oryginalnéj, ze szczytami wystającemi nad dach jego, w kilku salach, z wielką znać miłością urządzonych i utrzymywanych. Po Berlińskiém zdziwić się można zbiorowi małego prowincyonalnego miasteczka, tak stosunkowo bogatemu i systematycznie ułożonemu. Nie pogardzono tu najmniejszym szczątkiem dawnym. Znaczny bardzo jest zbiór wyrobów epoki kamienia, mniejszy bronzów, ale z tych niektóre najpiękniejsze ich typy przedstawiają i ślicznie zachowane egzemplarze. Na cyplu Rugii, w Hütensee, który ostatni wylew morza oderwał od wyspy i utworzył z niego oddzielną, odkopane złote ozdoby, z czasów dosyć późnych, są prześlicznie zachowane i przepyszne. Podobne do nich zupełnie znajdują się w Muzeum w Kopenhadze. Muzeum Stralsundskie można polecić każdemu podróżującemu, jako godne widzenia. Oglądaliśmy przypiérający doń stary gotycki kościół S. Mikołaja, z pięknie dochowanym ołtarzem rzeźbionym, jak się zdaje z XV wieku i grobowcem z XIV na płycie mosiężnéj rytym. Przeszedłszy się jeszcze po spokojnéj mieścinie, wśród któréj gdzie niegdzie zastanawia szczątek staréj bramy i murów okolnych, udaliśmy się zająć miejsce na statku parowym „Oskar“, odpływającym do dnia do Malmö. Późnym wieczorem znalazło się tu więcéj osób przybyłych z Berlina, udających się do Kopenhagi i Sztokholmu, — między nimi kilku kongresowych gości. Przejazd ztąd do Malmö trwa godzin osiem, w czasie których prawie się lądu z oczów nie traci. Wybrzeża te smutnie, płasko i pusto wyglądają. Morze samo nie ma tych barw świetnych, jakie przybiéra na południu. Ranek zrazu chmurny nadawał mu koloryt szary i czarny, a oddalenie tylko sinawo się malowało. Przed południem pokazała się zdala w lewo Kopenhaga, któréj domy nawet przez perspektywę teatralną dobrze rozeznać było można, a wkrótce potém i Malmö z kopułą katedralnego swego kościoła.
Coraz dobitniéj widać było miasteczko, port i wprędce wylądowywaliśmy na szwedzką gościnną ziemię. Godzina pozostawała do odejścia pociągu i pożywienia się na szesnastogodzinną podróż koleją do Sztokholmu, ale... rozmówić się było bardzo trudno. W hotelu szwedzkim jednak zrozumiano, że jeść chcemy i dano nam obfity posiłek. Tuśmy się poznali ze szwedzkiém śniadaniem, które poprzedza obiad i wieczerzę, a dla nawykłych do skromnego jedzenia stanie za oboje.
Gdyśmy potém na dworzec, przed chwilą pusty, wrócili, zastaliśmy go natłoczonym, nabitym, pełnym podróżnych przybyłych z Kopenhagi, cisnących się po bilety. Trzeba było walkę staczać o nie. Wśród tego tłumu najrzeliśmy już kilka twarzy znanych nam z kongresu bolońskiego, Francuzów, Belgów, Duńczyków, Włochów i naszych ziomków, a współbraci w archeologii. Między nimi znalazł się Quatrefages i Virchow, starzy przyjaciele, a od Bolonii wrogi, Worsaae, Dupont, Dissor i niewiem już wielu innych znakomitych. Język francuzki brzmiał do koła. Ścisk był niewypowiedziany, zamęt okrutny, pośpiech i wrzawa niepospolite. Spotkaliśmy tu hr. Wąsierskiego z Zakrzewa, p. Jana Zawiszę z Warszawy, i połączeni w jedną gromadkę, dobiliśmy się do wagonu.
Szesnaście godzin podróży mieliśmy przed sobą!
Droga do Sztokholmu prowadzi na Lund, Junczeping, Laxo, krajem dosyć smutnym, jednostajnym, a od Lundu coraz mniéj żyznym, zasianym mnóstwem kamieni i głazów potężnych, zarosłym lasami jodłowemi, poprzerzynanym jeziorami i na pozór mało zamieszkanym. Jest to w istocie część Szwecyi, jak nam mówiono, najuboższa i najpuściejsza. Gdzie niegdzie spotyka się domek malowany na czerwono, siedzący na skale, drewnianą dzwonnicę oryginalnéj budowy, wiejski kościołek, chatkę na pagórku i pole niezbyt urodzajne, owsem zasiane. Kraj płaski zaledwie dobywający się z okrywających go lasów, mozolnie oczyszczający się z kamieni, wśród których tu i ówdzie na wydartym zagonie zielenieją kartofle i owsy. Wrażenie monotonnego krajobrazu jest przeważnie smutne, ludzi i ruchu widać mało. Walka z naturą jeszcze się tu na korzyść człowieka nie rozstrzygnęła, ale znać pracę ogromną, ciężką i wytrwałą. Lud na stacyach, pomimo tych warunków bytu na pozór niekorzystnych, wygląda zdrowo, silnie i ma charakter sympatyczny. Czuć w nim cóś spokojnego, dobrego, poczciwego. Na mleku i nabiale wykarmione niektóre indywidua, dosięgają olbrzymich rozmiarów. Zbliżając się ku Sztokholmowi, krajobraz staje się nieco szerszy, pola żyzniejsze, fizyognomia weselsza.
Gdzieniegdzie zdala widać zameczki i domy mieszkalne wśród ogrodów, mało fabryk, przepiękne, ogromne, spokojne w swym majestacie jeziora, zwierciadlanemi szyby nadają wszędzie charakterystyczną widokom cechę. W połączeniu z granitem i roślinnością złożoną z brzóz, świerków i jałowców, jeziora stanowią krajobraz szwedzki, wybornie pochwycony w malowaniach króla Karola XV, które widzieliśmy na wystawie w Paryżu.
Prawdziwie czarującém jest przybycie do Sztokholmu i widok stolicy. Miasto postrzega się zrazu w oddaleniu, potém nagle po przebyciu kilku tunelów, odsłania się cudowny krajobraz wspaniałego grodu, rozrzuconego na wyspach i pagórkach, wśród jezior i morskich zatok. Niedarmo dano Sztokholmowi imię Wenecyi północnéj, tu tylko wszystko ogromniejszych jest rozmiarów — morza i lądy, wyspy i odnogi. Gmachy nie odznaczają się może architekturą zbyt piękną i oryginalną, z wyjątkiem kilku, ale są wspaniałe, wielkie i całość majestatyczna, a poważna. W pośrodku królewski zamek rozsiada się tak, że go odgadnąć łacno, nie wiedząc nawet, czém on jest. W ulicach i na morzu ruch żywy. Po przebyciu pustyń, któremi prowadzi koléj żelazna, sam kontrast tego życia działa na podróżnego i powiększa wrażenie. Wśród domów i murów, maszty mnogich statków podnoszą się, mięszając z niemi. Gdzieniegdzie jak kosz zieloności, wyspa z ogrodem i willą na skale.
Dzięki ziomkom, których znaleźliśmy w Sztokholmie, a szczególniéj zamieszkałemu i osiadłemu w Szwecyi hr. Engeströmowi i p. H. Bukowskiemu, zostaliśmy umieszczeni, nad wszelkie spodziewanie, w aż nadto wspaniałym, nowo ukończonym Grand-Hotelu, z którego okien na najpiękniejszą część miasta i zamek królewski patrzymy, ożywiony port z mnóstwem statków i ulicę pełną ruchu. Wielka ilość cudzoziemców przybyłych nie dozwalała się nam takiego szczęścia spodziéwać.
Jesteśmy więc w Sztokholmie, a że dziś wilia otwarcia kongresu, należy śpieszyć z wstępnemi formalnościami i wizytami.
Jeśli który z czytelników przypomni sobie list nasz z 1872 r. po Bolońskim zjeździe starożytników, pojmie łatwo, że złudzeń co do ważności kongresu miéć nie mogliśmy. Urzędowa część tego co się kongresem zowie, nieskończenie mniejszego jest znaczenia, niż by się ze sprawozdań zdawać mogło. Kilku zręczniejszych kieruje wszystkiém, kilku spekulantów poluje na nagrody w formie wstążek i dekoracyj, kilku się popisuje z wymową, a cisi pracownicy w pocie czoła, popychani, dobijają się wiadomości, robią notaty i jak pszczoły zbiérają miód z tego, co nie samą słodycz mieści w sobie. Korzyść zjazdów największa jest w tém, że się ogląda muzea, zbiory, rysunki, dowiaduje o wydanych dziełach, schwyta myśl jakąś i postrzeżenie, i pozna człowieka, który rzuci w kilku słowach nasionko obiecujące rozwinąć się. Porównanie zabytków, poglądów, opinij — uczy wiele. Nie popisywać się téż, ale korzystać jedzie człowiek na te wiece naukowe, uprzyjemnione serdeczném przyjęciem, gościnnością i bratersko wyciągniętemi dłoniami.
Nazajutrz, dnia 7 sierpnia, miał się kongres otworzyć, o którego przebiegu, dam w następnych listach wiadomość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.