Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.


Opowiedziałem wam te dwa epizody, byście wiedzieli, jak on się zachowywał w tych nowych warunkach życia swego. Więcej ich było tego rodzaju; na wszystkich palcach zliczyćbym ich nie mógł.
Wszystkie one zabarwione były temi wysoce szlachetnemi uczuciami, nadającemi im charakter głęboki i wzruszający. Wyrzekanie się chleba powszedniego dla uwolnienia się od szponów napastującego widma może być czynem prozaicznego heroizmu. Ludzie zdobywali się już na to (chociaż my, cośmy przeszli przez życie, wiemy doskonale, że wyrzutki rekrutują się nie z cierpiących dusz, lecz z głodnych ciał), a syci ludzie i mający zapewniony chleb, przyklaskiwali temu, chlubę przynoszącemu szaleństwu. On był istotnie nieszczęśliwym, gdyż ta jego obojętność na przyszłe losy nie mogła go ocalić. Zawsze pozostawała wątpliwość co do jego męztwa. Prawdą jest, że widmo faktu nigdy nie daje się usunąć. Można mu prosto w oczy patrzeć, lub się od niego odwracać — natknąłem się na jednego, czy dwóch takich ludzi, co w dobrej komitywie pozostawali z nim.
Najwidoczniej Jim nie należał do tego rodzaju; ale nie mogłem nigdy zrozumieć, czy jego postępowanie dążyło do usuwania się od tego widma, czy też do patrzenia mu w oczy.
Wytężony mój wzrok duchowy doszedł tylko do tego zrozumienia, że jak we wszystkich naszych czynach złożonych, różnica była tak subtelną, iż określić się nie dawała. Mogło to być ucieczką, mogło też być rodzajem walki.
Dla zwykłych umysłów stał się on „toczącym się wiecznie kamieniem:” i po niejakim czasie został znanym, a nawet sławnym, w obrębie swych wędrówek (zajmującym jakie trzy tysiące mil), tak jak dziwak jakiś znanym jest w swej okolicy.
Ot naprzykład w Bankoku, gdzie znalazł pracę u Braci Jucker, handlarzy drzewem, smutno było patrzeć na niego, jak nosił się z tą tajemnicą, starannie ukrywaną, o której ptaki na dachach świergotały. Schomberg, rządca hotelu, gdzie się Jim stołował, kudłaty Alzatczyk, plotkarz niepohamowany, wsparłszy łokcie na stole, raczył każdego gościa opowiadaniem tej ubarwionej historyi.
— A wystaw pan sobie, że to najporządniejszy człowiek, jakiego spotkać można — dodawał szlachetnie — człowiek wyjątkowy!
A ponieważ tłumy przewijały się w zakładzie Schomberga, dziwić się należy, że Jim sześć miesięcy wytrzymał w Bankok.
Przekonałem się, że obcy zupełnie ludzie przywiązywali się do niego. On był zamknięty w sobie, ale cała jego postać, włosy, oczy, uśmiech, zdobywały mu przyjaciół, gdzie się tylko pokazał.
A nie był on głupim wcale. Zygmunt Jucker (pochodzący ze Szwajcaryi), poczciwy człowiek, trapiony dyspepsyą i tak kulawy, że głowa jego przy każdym kroku zataczała krąg, oświadczał, że na tak młode lata Jim „posiada ogromne zdolności.”
— Dlaczegóż na wieś go nie wyślecie? — spytałem, chcąc im tę myśl poddać.
(Bracia Jucker mieli koncesyę na eksploatowanie lasów).
— Jeżeli jest tak zdolny, jak pan powiadasz, to przyda się wam do takiej roboty. Fizycznie bardzo do tego odpowiedni. Zdrowie ma żelazne.
— Ach! — jęknął biedny Jucker — na wsi człowiek może być wolny od dyspepsyi.
Zostawiłem go, siedzącego przy biurku, bardzo nad czemś rozmyślającego.
Es ist eine Idee. Es ist eine Idee — mruczał.
Na nieszczęście, tegoż samego wieczoru zdarzyła się nieprzyjemna historya w hotelu.
Nie bardzo o to Jima obwiniam, ale był to rzeczywiście bardzo niepożądany wypadek.
Do zwykłych gości hotelowych, częste robiących burdy, należał zyzowaty Dane, na którego karcie wizytowej widniały słowa: „pierwszy porucznik Floty Króla Syamu.”
Ten jegomość nie miał pojęcia o grze w bilard, ale nie lubił, gdy został pobity, Otóż wypił porządnie i ze złości, że już szósty raz przegrywał — pozwolił sobie na pogardliwą o Jimie uwagę. Większość obecnych nie słyszała, co było powiedziane, a ci, co słyszeli, zdawali się tracić wszelkie o tem wspomnienie, widząc natychmiastowe skutki, jakie te słowa wywołały.
Szczęściem dla Dana, że pływać umiał, gdyż tuż za oknem, prowadzącym na werandę, płynęła szeroka, czarna Menam.
Łódź naładowana Chińczykami, pływająca bezwątpienia w złodziejskich zamiarach, wydobyła z wody oficera Króla Syamu, a Jim o północy, bez czapki, znalazł się na pokładzie mego okrętu.
— Wszyscy tam wiedzieć się zdawali — mówił dysząc ze wzruszenia!
W zasadzie żałował tego, co się stało, chociaż jak mówił, „w tym wypadku — nie było wyboru.”
Ale przerażało go to, że natura jego nieszczęścia tak znaną była każdemu, jak gdyby nieustannie zdradzał się z nią.
Rozumie się, że po tem wszystkiem nie mógł tam pozostać.
Powszechnie napadano na niego za tę gwałtowność brutalną, tak niewłaściwą dla człowieka w jego położeniu; jedni twierdzili, że pijany był aż do nieprzytomności; drudzy — krytykowali jego brak taktu. Nawet Schomberg bardzo był z tego niezadowolony.
— On jest bardzo zacnym młodzieńcem — mówił do mnie — ale i porucznik to okaz pierwszego gatunku. Obiaduje co wieczór w moim table d'hôte pan wie. Jeden kij bilardowy złamano. Nie mogę przecież na to pozwolić. Dzisiaj rano pierwszą moją czynnością było pójść i przeprosić porucznika i zdaje mi się, że ja na tem nic nie ucierpię; ale pomyśl pan sobie, gdyby tak wszyscy pozwalali sobie na takie historye! Przecież ten człowiek mógł utonąć!
A ja znów nie polecę do pierwszego lepszego sklepu po nowy kij, muszę go sprowadzić z Europy!
Nie! nie! z takim temperamentem rady sobie dać nie można!...
Mocno go to wszystko bolało.
To był najprzykrzejszy wypadek i ubolewałem nad nim więcej, niż ktokolwiek inny.
Byłem poważnie tem zaniepokojony, bo jeżeli jego nadczułość prowadzić go będzie na takie drogi, to straci opinię nieszkodliwego, spokojnego głupca, a zdobędzie miano zwykłego awanturnika.
Pomimo całej ufności, jaką w nim pokładałem, nie mogłem oprzeć się myśli, że w takich wypadkach od nazwiska do rzeczy samej krok tylko jeden. Zrozumiecie naturalnie, że w owym czasie nie mogłem już myśleć o zostawieniu go samego sobie. Zabrałem go na mój okręt i odbyliśmy długą podróż. Litość brała patrząc, jak on kurczył się w sobie.
Marynarz nawet w charakterze zwyczajnego podróżnego interesuje się okrętem i patrzy na otaczające go życie, rozkoszując się niem, jak malarz, obserwujący ruch i gorączkową pracę innych ludzi.
W całem znaczeniu tego wyrazu przesiaduje „na pokładzie”; ale mój Jim po największej części krył się gdzieś w głębi, jak gdyby był pakunkiem jakim. Tak mnie zaraził tem usposobieniem, iż przez cały czas podróży unikałem rozmowy w kwestyach naszego zawodu. Dnie całe nie zamienialiśmy z sobą słowa jednego; z wielką niechęcią wydawałem w jego obecności rozporządzenia moim podwładnym.
Często, gdyśmy się sami znaleźli na pokładzie, lub w jego kajucie, nie wiedzieliśmy, co zrobić z naszemi oczami.
Jak wiecie, umieściłem go u De Jongha, byłem rad, że cokolwiek wymyśliłem dla niego, czując, że położenie jego staje się nioznośnem.
Stracił tę elastyczność, pozwalającą mu wrócić po każdem moralnem wstrząśnieniu na dawne stanowisko. Pewnego dnia, gdym wyszedł na wybrzeże, ujrzałem go stojącego spokojnie; woda w przystani tworzyła z morzem na dalszym planie gładką, jakby wznoszącą się powierzchnię, a okręty, stojące na kotwicy, zdawały się powoli unosić do nieba.
Jim czekał na swą łódź, którą ładowano drobnym towarem, który miał być przewieziony na oczekujący nań statek.
Zamieniwszy powitania, staliśmy w milczeniu obok siebie.
— Na Jowisza! — zawołał nagle — to zabijająca praca!
Uśmiechnął się do mnie; muszę przyznać, że zawsze umiał się na uśmiech zdobywać. Milczałem.
Widziałem doskonale, że nie stosuje tego do swych obowiązków; u De Jongha praca nie była ciężką.
Pomimo to natychmiast zostałem przekonany, że ona jest zabijającą. Nie spojrzałem nawet na niego.
— Czy chciałbyś — spytałem — porzucić zupełnie tę część świata: może wolałbyś Kalifornię, lub Wschodnie Wybrzeża?... Spróbuję, może mi się uda co znaleźć!
Przerwał mi tonem, trochę pogardliwym:
— Jakaż tam różnica?...
Poczułem natychmiast, że ma słuszność.
Różnicy nie będzie żadnej; on nie pragnie ulgi w pracy; rozumieć zacząłem, że to, czego on pragnie, na co on czeka, nie da się łatwo określić, a jest pewnego rodzaju okazyą. Ja dostarczyłem mu niemało okazyi, ale celem ich było jedynie zapewnienie chleba. A cóż więcej człowiek uczynić może?
Położenie jego wydało mi się beznadziejne i przypomniały mi się słowa, wyrzeczone przez biednego Brierlego:
„Pozwól mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i tam pozostać.”
Lepsze to, pomyślałem, niż oczekiwanie na ziemi na rzeczy niemożliwe.
Zanim Jim na długość trzech wioseł oddalił się od brzegu, postanowiłem, że tegoż jeszcze wieczoru pójdę poradzić się Steina.
Stein był bogatym, szanowanym kupcem.
„Firma” jego (była to bowiem „firma” Stein et Comp”, składająca się z właściciela i wspólnika, o którym Stein się wyrażał: „pilnuje Molusków”) prowadziła rozgałęziony handel i miała kupieckie stacye w najbardziej zapadłych kątach, założone w celach kolekcyjnych.
Nietylko dla jego bogactwa i opinii chciałem spytać go o radę; pragnąłem mu się zwierzyć ze wszystkiem dlatego, że nie znałem człowieka, na którego zdaniu możnaby było więcej polegać.
Łagodne światło prostej, spokojnej inteligentnej natury oświetlało jego zarostu pozbawioną twarz.
Miała ona głębokie zmarszczki i blada była, jak u człowieka, prowadzącego zawsze siedzące życie — co w tym wypadku dalekie było od prawdy.
Delikatne włosy odczesane były z potężnego, wyniosłego czoła. Można było sobie wystawić, że w dwudziestu latach życia swego wygląd jego nie wiele się różnił od wyglądu dzisiejszej chwili.
Była to twarz studenta badacza; tylko białe prawie brwi, gęste i krzaczaste, i pewny, przenikliwy wzrok, nie harmonizował z jego, że tak powiem, uczonym wyglądem. Wysokiego wzrostu, zawsze lekko pochylony i uśmiechnięty, robił wrażenie człowieka, gotowego cierpliwie wysłuchać cudzych zwierzeń; długie ramiona zakończone były dużemi, blademi rękami, których ruchy miały charakter wskazujący, tłómaczący.
Rozpisuję się tak o nim dlatego, że pod temi pozorami w związku ze wzniosłą, pobłażliwą naturą, człowiek ten posiadał taką niewzruszoność i moc ducha, taką fizyczną odwagę, iż mogła być nazwana niebaczną, gdyby nie była naturalną, nieświadomą funkcyą jego ciała, jaką jest naprzykład — dobre trawienie. Czasami mówi się o człowieku, że trzyma życie w swej ręce. Takie powiedzenie nie dałoby się do niego zastosować; młodość swą spędził na Wschodzie i wiem, że tem życiem bawił się jak piłką. To wszystko należało do przeszłości, ale znałem historyę jego życia i pochodzenie wielkiego majątku.
Był on też znakomitym przyrodnikiem, a może lepiej powiem — uczonym zbieraczem. Entomologia była ulubioną jego nauką.
Jego zbiór owadów — straszydeł miniaturowych, groźnie wyglądających w swej śmiertelnej nieruchomości i motyli cudnych, rozkładających pod szkłem niezrównanej piękności skrzydła, rozgłosił sławę jego po świecie całym.
Nazwisko tego kupca, podróżnika, doradcy sułtana Malajskiego (o którym się inaczej nie wyrażał, jak: „mój biedny Mohammed Bonso”), dzięki kilku pakom z martwemi owadami stało się znanem między uczonymi całej Europy, którzy bez tego nie mieliby żadnego o nim pojęcia i z pewnością nie dbaliby o szczegóły jego życia, nie troszczyliby się o jego charakter.
Ja, com go znał, uważałem, że jest najodpowiedniejszą osobą do otrzymania zwierzeń co do trudności, w jakich Jim, a zarazem i ja się znajdujemy.