Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVIII.


W sześć miesięcy potem przyjaciel mój cynik, średnich lat kawaler, (miał opinię dziwaka, był właścicielem młyna) pisał do mnie, że sądząc z zapału, z jakim polecałem Jima, przyjemność mi sprawi, rozpisując się o jego doskonałościach. Były one widocznie spokojnego rodzaju i przydatne w codziennem życiu.
„Nigdy nie mogłem się zdobyć w swem sercu na inne uczucia względem osobników mego gatunku, jak tylko na uczucie zrezygnowanej tolerancyi, dlatego też mieszkałem zawsze sam w domu, który bezwarunkowo za obszerny jest dla jednego człowieka. Z Jimem od niejakiego czasu mieszkam razem i, jak widzę, dobrze zrobiłem”.
Z listu tego wnioskowałem, że nietylko znosi Jima, ale że w jego sercu budzić się zaczyna jakieś cieplejsze uczucie.
Rozumie się, że on to wyrażał w swój charakterystyczny sposób. Klimat dobrze na Jima oddziaływał.
„Gdyby był dziewczyną — pisał mój przyjaciel — możnaby powiedzieć, że rozkwitał, rozkwitał skromnie, jak fijołek, a nie jak te jaskrawe podzwrotnikowe kwiaty
„Już od sześciu tygodni mieszkamy razem, a nie przyszło mu na myśl tłuc mnie po ramieniu, mówiąc: „wyga z ciebie, stary” — ani razu nie dał mi do zrozumienia, że uważa mnie za „mamuta”. Niema w nim tej nieznośnej młodzieńczej gadatliwości. Łagodnego charakteru, niewiele ma o sobie do powiedzenia i dzięki Bogu, nie jest inteligentnym”.
Jednak Jim był inteligentnym, kiedy umiał zżyć się z tym samolubem.
„Jim wygląda, jakby się kąpał w rannej rosie i odkąd przyszła mi świetna myśl dzielenia z nim mieszkania i stołu, sam już nie czuję się tak zwiędłym. Któregoś dnia przebiegł przez pokój tylko w celu otworzenia mi drzwi; zaznałem wówczas uczucia, jakiego od lat już nie pamiętałem.
„To śmieszne, prawda? Domyślam się, że ten chłopiec musiał przejść przez jakieś straszne tarapaty — o których ty tylko wiesz — ale chociażby to były rzeczy wstrętne — zdaje mi się, że możnaby mu je wybaczyć. Ja ze swej strony oświadczam, że nie mógłbym go podejrzewać o spełnienie rzeczy gorszej, niż zrabowanie owocowego ogrodu. Czy wina jego o wiele jest gorszą? Może należało mnie o tem objaśnić; ale może to już czasu tyle ubiegło od młodości naszej, że zapomnieliśmy, iż my kiedyś grzeszyliśmy? Może kiedy spytam cię o niego, to wówczas będziesz musiał mi powiedzieć. Nie chcę go rozpytywać, nie mając pojęcia o rodzaju jego przewinienia, a przytem jeszcze na to za wcześnie. Niech on jeszcze czasami przysłuży się staremu i godzi go z ludzkością...”
Tak pisał mój przyjaciel.
Potrójnie się ucieszyłem: z Jima, z tonu listu i z trafności sądu mego. Najwidoczniej wiedziałem, co robię. Umiałem poznawać się na charakterach, przeczuwałem ludzi. Takie i tym podobne komplementy — powtarzałem sobie w duchu.
A kto wie, może z tego wyniknie coś nieoczekiwanego a cudownego? Wieczoru tego, spoczywając w wygodnym fotelu na pokładzie mego statku (było to w porcie Hong-Kong), zacząłem budować zamki na lodzie.
Odbyłem podróż na północ, a gdy wróciłem, znalazłem drugi list od przyjaciela mego. Schwyciłem go natychmiast.
„Nie brakuje, o ile wiem, ani jednej łyżeczki — tak się list zaczynał. — „Mało mnie to obeszło, więc się nie rozpytywałem. Znikł, zostawiając na stole kartkę przepraszającą, która świadczy o głupocie, lub braku serca. Może jedno i drugie razem, ale to nie jest wszystko jedno. Pozwól sobie tylko powiedzieć, że gdybyś miał jeszcze jakiegoś tajemniczego młodzieńca, którego chciałbyś gdzieś wpakować, to musisz pamiętać, że ja zamknąłem budę raz na zawsze. To jest ostatnie dziwactwo, jakie mam na sumieniu. Nie wystawiaj sobie choćby przez chwilę, że mnie to dotknęło; ale żałowany on jest bardzo, jako dobry partner do tennisa, a ja, ze względu na samego siebie, musiałem wymyślić jakieś kłamstwo, bo jakże można było w klubie prawdę powiedzieć...”
Z gniewem list odrzuciłem i zacząłem przerzucać resztę, leżącą na stole, nareszcie znalazłem list Jima.
Doprawdy trudnoby temu uwierzyc. Była to okoliczność, która nikomu na myśl przyjść nie mogła! Ten mały maszynista z „Patny”, nie mogąc znaleźć zajęcia odpowiedniego dla marynarza, przyjął miejsce dozorcy przy młynie.
„Nie mogłem znieść widoku jego — pisał Jim z jakiegoś portu, o siedmset mil oddalonego od miejsca, gdzie powinien był się znajdować.
„Jestem tymczasowo na służbie w „Egström et Blake", kupczykiem okrętowym. Powołałem się, wstępując na służbę, na pana, a gdybyś pan raczył napisać słówko, polecając mnie, to pozostałbym tutaj”.
Byłem przywalony gruzami zamków, które budowałem w imaginacyi, ale naturalnie prośbę jego spełniłem.
Zanim rok upłynął, los zapędził mnie w tamte strony i miałem sposobność widzenia się z nim.
Był jeszcze w „Egström et Blake” i spotkaliśmy się w tak zwanym „salonie” za sklepem.
Właśnie wrócił ze swego zajęcia i stanął przedemną ze spuszczoną głową.
— Co masz mi o sobie do powiedzenia? — spytałem, gdyśmy zamienili uścisk ręki.
— Co już panu pisałem, nic więcej — odparł krótko.
— Czy tamten wypaplał, czy co? — spytałem.
Spojrzał na mnie, uśmiechając się smutnie.
— O nie! nic nie powiedział. Tajemnica ta pozostała między nami. Jak tylko przychodziłem do młyna, przybierał minę bardzo tajemniczą, mrugał na mnie od czasu do czasu, jakby chcąc powiedzieć „co my wiemy, to wiemy...”
Jim, mówiąc te słowa, rzucił się na krzesło i głowę spuścił.
Pewnego dnia znaleźliśmy się sam na sam i on tak prawić zaczął:
— A co, panie Jakóbie — nazywał mnie tam Jakóbem, jak gdybym był synem gospodarza — znów jesteśmy razem. Tu lepiej, niż na starym okręcie — prawda?...
— Czy to nie było okropne, co?
Spojrzałem na niego — a on ciągnął dalej.
— Nie obawiaj się pan niczego. Ja znam się na dżentelmenach i rozumiem ich uczucia. Mam nadzieję, że będziemy się wzajemnie wspierali i ja niemało przeszedłem po tej awanturze z tym starym gratem „Patną!”
Boże! to było straszne! Nie wiem, cobym był powiedział, lub zrobił, gdyby właśnie pan Denver nie zawołał na mnie. Była to pora śniadania, więc poszliśmy razem przez dziedziniec i ogród do domu.
Zaczął się ze mną przekomarzać na swój dobry sposób... Zdaje mi się, że on mnie lubił...
Jim umilkł na chwilę.
— Wiem, że mnie lubił. Dlatego tak mi ciężko było. To był taki niezwykły człowiek!... Tego ranka wsunął mi rękę pod ramię... On także był ze mną na stopie poufałej...
Parsknął krótkim śmiechem i zwiesił głowę na piersi.
— Boże! — krzyknął — jak sobie przypomniałem, w jaki sposób ta mała bestya przemawiała do mnie... zapomniałem o wszystkiem... a pan wiesz... on był dla mnie jak ojciec... więc należało mu powiedzieć, oszukiwać go nie mogłem — prawda?
— Więc co? — szepnąłem po chwili.
— Więc wolałem odejść — rzekł wolno — ta sprawa musi być pogrzebaną.
Ze sklepu dochodził nas głos podniesiony Blake, który łajał Egströma w niemożliwy sposób.
Byli oni wspólnikami już od lat wielu, ale co dnia, od chwili otwarcia sklepu aż do jego zamknięcia Blake, mały, czarnowłosy i czarnooki człowiek wymyślał na swego wspólnika, pieniąc się ze złości.
Ten wiecznie trwający krzyk stał się nieodzowną cząstką życia tych ludzi, a charakterystyczną cechą sklepu tego; nawet obcy przestali na to zwracać uwagę, a jeżeli hałas zbytnio im kiedy dokuczył, to mrucząc pod nosem, zamykali drzwi „salonu”.
Sam Egström, grubokościsty, ciężki Skandynawczyk, z olbrzymiemi blond faworytami, wydawał rozporządzenia, zawijał paczki, robił rachunki, lub pisał stojąc przy kantorku i zachowywał się tak, jak gdyby był głuchy, jak pień.
Od czasu do czasu wyrzucał z siebie dźwięk — sz! bez najmniejszej nadziei, by to jakiś skutek wywołać mogło i tak było w rzeczywistości.
— Bardzo przyzwoicie obchodzą się tu ze mną — rzekł Jim.
— Blake trochę grubianin, ale Egström bardzo na swojem miejscu.
Zerwał się nagle i podszedł do okna, gdzie stał teleskop, wylotem zwrócony ku morzu. Przechylił się i bacznie się czemuś przyglądał.
— Okręt, który cały ranek był unieruchomiony wskutek zupełnej ciszy, teraz podpływa — rzekł spokojnie.
— Muszę iść, spełniać swoją powinność.
Uścisnęliśmy sobie ręce w milczeniu i Jim skierował się ku wyjściu.
— Jimie! — krzyknąłem.
Obejrzał się, trzymając rękę na kłamcę.
— Odrzuciłeś — odrzuciłeś coś w rodzaju fortuny!
Wrócił się i stanął przy mnie.
— Przywiązałem się do starego, to był taki niezwykły okaz człowieka — rzekł. — Ale czyż mogłem. Czyż mogłem? — Wargi mu drgać zaczęły. — Tutaj nikt o tem nie wie i nikogoby to nie obeszło.
— Ach! ty — ty — zacząłem i umilkłem, łamiąc sobie głowę nad wynalezieniem odpowiedniego słowa, a gdy zrozumiałem, że ono nie istnieje, Jima już w pokoju nie było.
Słyszałem za drzwiami łagodny głos Egströma, który mówił:
— To „Sarah W. Granger” Jimie. Musisz postarać się być pierwszym.
W tej chwili wmieszał się Blake, krzycząc jak rozłoszczona papuga:
— Powiedz kapitanowi, że tu czekają listy. Słyszysz ty, panie, jak się tam nazywasz?
Jim odpowiedział Egströmowi z jakąś młodzieńczą werwą w głosie.
— Dobrze, dobrze, nie dam się uprzedzić.
Zdawał się w pracy szukać ulgi od trapiących go myśli.
Nie widziałem go już więcej wówczas, ale w czasie następnej mej podróży (w sześć miesięcy potem) udałem się do sklepu „Egström i Blac”.
Z daleka już dochodził mnie wymyślający głos Blaka, a gdy stanąłem na progu, rzucił na mnie pełne nienawiści spojrzenie; zato Egström z twarzą uśmiechem rozjaśnioną podszedł, wyciągając potężną prawicę.
— Cieszę się, że pana widzę, kapitanie... Szsz.. Przypuszczałem, że w tym czasie los pana w nasze strony zagna!... Czem mogę służyć?... Szsz... On? O!... porzucił nas... ale proszę do salonu...
Zatrzasnął drzwi i wówczas głos Blaka dochodził stłumiony, nie ucichł jednak ani na chwilę.
...— Wprawił nas w wielki kłopot, źle z nami postąpił, muszę to przyznać...
— Dokądże się udał? Czy wiecie panowie? — spytałem.
— Nie, i na nicby się nie przydały wszelkie poszukiwania — mówił Egström, stojąc przedemną że swemi długiemi faworytami i rękami, niezgrabnie w dół opuszczonemi; cienki srebrny łańcuch od zegarka zwisł nizko na granatowej kamizelce,
— Człowiek taki, jak on, nie udaje się do jakiegoś określonego miejsca.
Byłem tak zajęty zniknięciem Jima, iż nie spytałem co znaczyć mają te ostatnie słowa, więc on dalej opowiadał:
— Porzucił nas w sam dzień zjawienia się tu parowca z powracającymi pielgrzymami. Tak coś trzy tygodnie temu.
— Może była mowa o wypadku z „Patną?” — spytałem, lękając się czegoś najgorszego.
Egström drgnął i spojrzał na mnie tak, jak gdybym był czarnoksiężnikiem.
— Ależ tak. Zkądże pan wiedzieć może? Kilku z nas rozmawiało tu o tem zdarzeniu. Było tu, o ile pamiętam, dwóch kapitanów, zarządzający magazynem Vanla, ja i paru jeszcze. Jim był również tutaj, jadł sandwicza i popijał piwem, gdy dużo mamy zajęcia — rozumiesz kapitanie — na porządne śniadanie nie starczy czasu.
Otóż Jim stał przy stole i jadł, a my okrążyliśmy teleskop, przypatrując się kolejno podpływającemu statkowi, i tak, ni ztąd ni zowąd, rządca Vanla zaczął opowiadać o właścicielu „Patny”; potem o samej „Patnie”, jakim starym gratem była, a jednak niemało przyniosła zysku. Wspomniał o jej ostatniej podróży i wówczas zaczęliśmy rozprawiać wszyscy. Jeden powiedział to, drugi tamto, ale ot, gadaliśmy sobie na wiatr, bo który z nas co wiedzieć mógł; śmieliśmy się nawet.
Kapitan O'Brien z „Sary W. Granger”, otyły, krzykliwy starzec, siedział tu sobie w tym fotelu i przysłuchiwał się — nagle stuknął laską w podłogę i wrzasnął:
— Tchórze!...
Skoczyliśmy wszyscy. Rządca Vanla mrugnął na nas i spytał:
— Co się stało, kapitanie O'Brien?
— Co się stało, co się stało! — krzyknął stary — z czego wy się śmiejecie? Czy z tego śmiać się można? To hańba dla rodzaju ludzkiego, oto o! Brzydziłbym się, gdybym się znalazł z jednym z tych ludzi w pokoju. Tak, panie!
Do mnie się głównie zwrócił, więc przez grzeczność musiałem mu przytakiwać.
— Tchórze! masz pan słuszność, kapitanie O'Brien, ja również nie chciałbym się z nimi stykać, dlatego bezpiecznym tu jesteś zupełnie, kapitanie O'Brien. Może napijesz się pan czegoś chłodzącego?
— Idź do dyabła ze swoim napojem — rzekł z błyskiem w oku; — gdybym chciał pić, tobym kazał sobie coś przynieść. Wychodzę. Cuchnie tu teraz.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem i wynieśli się za starym. A wówczas panie, ten przeklęty Jim położył bułkę na stolę i podszedł ku mnie; szklanka piwa została nietknięta.
— Odchodzę — rzekł spokojnie.
— Niema jeszcze pół do drugiej — zawołałem — śmiało możesz wypalić papierosa.
Myślałem, że on mówi, iż należy mu się wziąć do roboty.
Gdy zrozumiałem, co się stało — ręce mi opadły! Na takiego człowieka nie codzień się natrafia; kierował łodzią jak wcielony dyabeł; gotów był wypłynąć mile całe na spotkanie statku bez względu na pogodę. Nieraz przybywali tu kapitanowie, których pierwsze słowa były:
— A zkądże wykopałeś takiego człowieka, Egströmie? Płynę sobie ostrożnie wśród mgły, a tu wyskakuje łódź, do połowy w wodzie zanurzona, z dwoma przerażonymi murzynami i wrzeszczącym dyabłem na froncie: He! he! Kapitanie! „Egström i Blake”; pierwszy się tobie poleca! He! he! „Egström i Blac” tu murzynom swoim wydaje rozporządzenia, by ostro się trzymali, bo muszę przyznać, że wicher miotał łódką jak łupiną, tu krzyczy, wrzeszczy, że będzie mi służył za przewodnika podobniejszy do dyabła niźli do człowieka! Tak kierowanej łodzi w życiu swojem nie widziałem. A pijanym być nie mógł!
Spokojny, łagodny chłopiec — rumienił się jak dziewczyna, gdy wszedł na pokład...
Powiadam panu, kapitanie Marlow, że gdy się zjawiał obcy okręt, nikt z Jimem konkurować nie mógł...
Koledzy jego dbali tylko o dawnych klientów... A on, panie... — mówił widocznie wzruszony Egström — gotów był sto mil wypłynąć w byle jakiej skorupie, aby nowego klienta dla firmy złapać. Gdyby cały interes do niego należał, nie mógłby gorliwiej pracować. A teraz... odrazu... rzuca wszystko! Pomyślałem sobie: „che! bratku, wiem, o co ci idzie” i rzekłem.
— Po co te gawędy Jimie, powiedz odrazu, jakiego podwyższenia pensyi żądasz?
Spojrzał na mnie i zdawało się, że chce przełknąć coś, co mu w gardle stanęło.
— Nie mogę tu pozostać.
— A cóż to za żarty? — spytałem.
Wstrząsnął głową, a w jego oczach wyczytałem, że można go już uważać za straconego.
Wówczas zwymyślałem go strasznie.
— Od czego uciekasz? — krzyczałem. — Co ci się stało? Co cię przeraziło? Ani szczypty rozumu nie posiadasz; przecież się nie porzuca dobrego miejsca. Gdzie spodziewasz się dostać lepsze? — ach! ty taki, owaki!
Słabo mi się zrobiło, mogę panu zaręczyć.
— Przecież nasza buda zatonąć nie może — dodałem.
On rzucił się gwałtownie.
— Żegnam pana — zawołał, kłaniając mi się, jak jaki lord — szlachetną masz naturę, Egströmie — dodał — i gdybyś znał moje powody, nie zatrzymywałbyś mnie tak gorąco.
— To największe kłamstwo, jakie w życiu wypowiedziałeś — zawołałem.
— Wiem, co mówię — odparł.
Tak wściekły byłem, że aż parsknąłem śmiechem.
— Ach! ty głupcze jakiś, czyż nie możesz poczekać choćby chwilkę i wypić to piwo?
Nie wiem co mu się stało, nie mógł do drzwi trafić, to było coś komicznego, kapitanie.
Sam wypiłem piwo.
— A jeżeli ci tak pilno — rzekłem — to rób sobie jak chcesz, ale wspomnij sobie moje słowa: jeżeli tę grę dalej prowadzić będziesz, to przyjdzie chwila, że ziemia zbyt małą okaże się, by cię nosić mogła — oto wszystko, co ci miałem do powiedzenia!
Rzucił na mnie ponure spojrzenie i wyleciał z twarzą, która ludzi przerażać mogła.
Egström parsknął gniewnie i palcami rozczesywał jasne faworyty.
— Od tego czasu nie mogłem znaleźć porządnego człowieka. Nieustanne tylko kłopoty i kłopoty. Jeżeli wolno spytać, jakim sposobem poznałeś się z nim, kapitanie?
— On był pomocnikiem kapitana na „Patnie” w czasie ostatniej jej podróży — rzekłem, czując, że należy się odemnie jakieś wyjaśnienie.
Egström na chwilę znieruchomiał z palcami we włosy zanurzonemi, poczem wybuchnął:
— A któż, u dyabła, dba o to?
— Zdaje się, że nikt — zacząłem...
— A kimże on jest, u licha... by tak to odczuwać?
Nagle wepchnął końce faworytów do ust i stał nieruchomo.
— A! niech mnie pioru trzaśnie! Toż ja mu powiedziałem, że ziemia jest zbyt małą, by go długo nosić mogła!