Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXI.


— Nie przypuszczam, by który z was słyszał o Paturanie? — mówił Marlow po chwili milczenia, zapełnionej starannem zapalaniem cygara.
— Zresztą, to wszystko jedno; mnóstwo jest ciał niebieskich, o których ludzkość nigdy nie słyszała, gdyż przechodzą sferę ludzkich czynności, interesują się niemi tylko astronomowie, którym płacą za to, by rozprawiali uczenie o ich składzie, wadze, drodze, jaką przebiegają, o ich nieprawidłowości, elewacyi świateł itd.
Toż samo działo się z Paturanem.
Wiedziano o nim w rządowych kołach Batawii, właśnie z powodów jego nieprawidłowości i elewacyi, a z imienia znanym był niewielu osobom świata handlowego. Nikt jednak tam nie był i podejrzewam, że nikt nie miałby ochoty udać się tam osobiście, tak jak astronom stawiałby z pewnością silny opór, gdyby go chciano przenieść na jakieś ciało niebieskie, gdzie oderwany od ziemskich widoków, czułby się nieswojsko wśród nieznanych przestworów.
Ani ciała niebieskie, ani astronomowie nic nie mieli z Paturanem do czynienia. Jim tam pojechał.
Chciałem wam dać do zrozumienia, że gdyby Stein wysłał go na gwiazdę piątej wielkości, zmiana położenia Jima byłaby jednakową.
Zostawił swe ziemskie błędy po za sobą, i opinię, jaką sobie zdobył, i znalazł się w zupełnie innych warunkach, w których imaginacya jego pracować mogła. Najzupełniej nowych, niezwykłych, i w niezwykły sposób umiał z nich korzystać.
Stein był człowiekiem, wiedzącym więcej niż kto inny o Paturanie. Przypuszczam, że więcej nawet wiedział, niż reprezentanci rządowi.
Nie wątpię, że musiał być tam w czasie swej za motylami pogoni, lub może później, gdy w swój niepoprawny sposób usiłował zaprawić szczyptą romantyzmu mdłe dania handlowej kuchni. Niewiele było miejsc takich na Archipelagu, którychby nie oglądał w ich pierwotnej ciemnocie, zanim światło (nawet i elektryczne) przeniesione tam zostało, w celach umoralniania — a pewnie też i własnej większej korzyści.
Było to przy śniadaniu po długiej o Jimie rozmowie; wspomniał to miejsce, gdy ja przytoczyłem powiedzenie Brierlego:
„Pozwól mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i niech tam pozostanie”.
Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i uwagą, jak gdybym był rzadkim owadem.
— To również da się zrobić — zauważył, popijając kawę.
— Zagrzebać go w jakikolwiek sposób — wyjaśniłem — nie chciałoby się, to się rozumie, ale widząc, jakim on jest, to byłoby rzeczą najlepszą.
— Tak, on jest młodym — szepnął Stein.
— Najmłodszym z gatunku ludzkiego — potwierdziłem.
Schön! Jest więc Paturan — mówił tym samym tonem... — I kobieta już umarła — dodał w zagadkowy sposób.
Rozumie się, nie znam tej historyi; mogę się tylko domyślać, że niegdyś Paturan był grobem dla grzechów, przestępstw, nieszczęść.
Steina podejrzewać nie można. Jedyną kobietą, istniejącą dla Steina, była dziewczyna malajska, którą nazywał: „moja żona, księżniczka”, albo rzadziej, w chwilach wynurzeń: „matka mojej Emmy”.
Kto była ta kobieta, o której wspomniał, mówiąc o Paturanie — nie mogę wam powiedzieć; ale z jego aluzyi zrozumiałem, że to była wykształcona, piękna dziewczyna holendro-malajska, z tragiczną, lub może tylko bolesną historyą, do której niemało się przyczyniło małżeństwo z malajo-portugalczykiem, komisantem jednego z domów handlowych w Kolonii Holenderskiej.
Ze słów Steina można było wywnioskować, że to była osobistość pod wielu względami nieciekawa. Jedynie ze względu na żonę Stein dał mu posadę rządcy w jednej z handlowych stacyi Stein et Comp. w Paturanie; nie przyniósł on jednak żadnej dla firmy korzyści i teraz, gdy żona umarła, Stein chciał tam osadzić nowego agenta.
Portugalczyk, imieniem Cornelius, uważał siebie za człowieka zasłużonego, lecz zapoznanego, którego zdolności wymagały o wiele lepszego stanowiska. Tego człowieka — zastąpi Jim.
— Ale nie wiem, czy on zechce usunąć się — rzekł Stein. — On mi najzupełniej niepotrzebny, to tylko przez wzgląd na żonę... ale ponieważ zdaje mi się, że pozostała córka, pozwolę mu, jeżeli zechce, zostać w starym domu!
Paturan jest oddalonym okręgiem Stanu, rządzonym przez krajowców; główna osada nosi toż samo miano.
W pobliżu rzeki, o jakie czterdzieści mil od morza, gdzie ukazują się pierwsze domy, nad poziomem lasów wznoszą się dwie prostopadłe góry, blizko siebie położone, przedzielone głęboką rozpadliną, potężnym kotaklizmem rozłupane.
Rozumie się, że dolina, ciągnąca się między niemi, jest bardzo wązka; patrząc z osady, góry te wydają się ostrosłupem, pękniętym na dwoje, z obu połowami lekko od siebie odchylonemi. Na trzeci dzień pełni księżyc, widziany z frontu domu Jima (miał on śliczny domek w stylu krajowym, gdym go odwiedził) wypłynął akurat z po za tych gór, które na tem jasnem tle uwypuklały się jako czarna masa, następnie w samem przecięciu błysnęła tarcza księżyca, później uniosła się w górę, jak gdyby z tryumfem wydobywała się z rozwartego grobu.
— Cudowny widok — rzekł Jim, stojąc obok mnie. — To warte widzenia, prawda?
W tem zapytaniu dźwięczała nuta osobistej dumy, która uśmiech wywołała na moje usta; zdawało się, jakgdyby on przyłożył rękę do uregulowania tego niezwykłego widowiska!
Wszak on tyle rzeczy uregulował w Paturanie, rzeczy, przechodzących, jakby się zdawało, zarówno jego kontrolę, jak ruchy księżyca i gwiazd.
To było trudne do pojęcia! Taką musiał korzyść wyciągnąć z sytuacyi, w którą wepchnęliśmy go ze Steinem, bez żadnej określonej myśli, aby go tylko z drogi usunąć, z jego drogi, rozumie się... To było naszym głównym zamiarem, chociaż przyznaję, że miałem jeszcze inny motyw.
Wybierałem się do domu na czas jakiś i dlatego pragnąłem może więcej, niż sam to rozumiałem, zapewnić mu coś — coś pewnego, zanim go porzucę. Udawałem się do domu, a on przyszedł do mnie ze swemi troskami, bólem, jak człowiek dyszący pod uciskiem ciężaru, przechodzącego jego siły. Nie mogę powiedzieć, abym go widział dobrze — nawet za ostatniem widzeniem się z nim; ale zdawało mi się, że im mniej go rozumiem, tem więcej jestem z nim związany w imię tej wątpliwości, będącej nieodłączną cząstką naszej świadomości. Nie wiele więcej o sobie wiedziałem.
Otóż powtarzam, jechałem do domu — do domu własnego, przy którego ognisku każdy z nas ma prawo zasiąść. Błąkamy się tysiącami na powierzchni ziemi, sławni, lub nieznani, zdobywając za morzami sławę, pieniądze, lub tylko okruchy chleba; ale zdaje mi się, że dla każdego z nas powrót do domu, to jakby zdanie rachunków.
Wracamy, by stanąć przed obliczem blizkich, krewnych, przyjaciół — tych, którym winniśmy posłuszeństwo i których kochamy; a nawet ci, co nie mają nikogo zupełnie, wolni, samotni, nieodpowiedzialni, wszystkich związków pozbawieni — lub ci, których dom nie zawiera srogich twarzy i znanych głosów — muszą spotkać się z duchem, zamieszkującym ich ziemię, obłoki, powietrze, pola, lasy — z niemym przyjacielem, sędzią, natchnieniem!
Mów sobie co chcesz, ale chcąc odczuć radość oddychać spokojnie, musisz powracać z czystem sumieniem. Może to się wam wydawać zwykłym sentymentalizmem; i rzeczywiście, niewielu z nas chce i posiada zdolność sumiennego badania swych wzruszeń!
Tam jest ukochana dziewczyna, ludzie drodzy sercu, serdeczność, przyjaźń, uciecha duszy!
Ale fakt pozostanie faktem, że nagrody tej dotknąć się możecie — czystemi rękami, inaczej, przemieni się w waszym uścisku w suche liście i ciernie.
Myślę, że ci samotni, nie mogący żadnego ogniska lub uczucia nazwać własnem, ci, co wracają nie do domów, lecz do ziemi samej, by się zetknąć z jej bezcielesnym, wiecznym, niezmiennym duchem — najlepiej rozumieją jego surowość, potęgę zbawczą, łaskę, jego odwieczne prawa do naszej wierności i posłuszeństwa.
Tak! niewielu z nas rozumie, ale wszyscy to czujemy, mówię wszyscy, bez wyjątku, bo ci, co nie czują, nie liczą się.
Każde źdźbło trawy ma swe miejsce na ziemi, zkąd czerpie swe życie i siłę; tak i człowiek ma swe korzenie w kraju, z którego ciągnie wraz z życiem wiarę swoją!
Nie wiem, jak dalece rozumiał to Jim; ale wiem, że czuł, czuł potężnie, lecz niejasno, wymaganie takiej prawdy, czy takiej iluzyi — nie dbam o to, jak to się nazywa, gdyż tak małą jest ta różnica i tak niewiele znaczy. Dość, że posiadał on cnotę tych odczuć.
Teraz on nigdy do domu nie wróci. Nigdy.
Gdyby był zdolny do malowniczych manifestacyj — zadrżałby na samą myśl i wasby wprawił w drżenie. Ale on nie był z tego gatunku, chociaż umiał na swój sposób wyrażać swe uczucia.
Wobec myśli wrócenia do domu stałby się rozpaczliwie sztywnym i niewzruszonym, brodaby mu się wydłużyła, a te niewinne, szafirowe oczy ponurym ogniem błysnęłyby z pod ściągniętych brwi, jak przed czemś nieznośnem, bunt duszy wywołującem.
Pełno było imaginacyi w tej twardej czaszce, nad którą gęste, wijące się włosy tworzyły jakby czapkę. Co się mnie tyczy, nie miałem imaginacyi (dziś spokojniejszy byłbym o niego, gdybym ją miał), i nie mam zamiaru wmawiać w was, że sobie wysławiałem, iż duch mego kraju ukaże mi się nad białemi skałami Doreb, by się mnie spytać — co uczyniłem z moim bardzo młodym bratem? Takiej omyłki popełnićbym nie mógł. Wiedziałem doskonale, że należał do rzędu tych, o których nikt nie pyta; widziałem lepszych — ginących, znikających bez wieści, nie wywołujących jednego głosu ciekawości lub żalu. Duch ziemi nie troszczy się o niezliczone życia ludzkie.
Biada chodzącym samopas! Istnieć możemy o tyle, o ile się razem trzymamy. On w pewien sposób zabłąkał się, nie trzymał się razem; ale on odczuwał to z takiem natężeniem, że stawał się wzruszającym, tak jak bardziej natężone życie człowieka czyni śmierć jego bardziej wzruszającą, niż śmierć drzewa.
Interesował mnie niezmiernie sposób, w jaki on się z tego położenia wydobędzie. Zabolałoby mnie to, gdyby naprzykład pić zaczął. Ziemia tak jest małą, iż lękałem się, ażeby kiedy nie natknąć się na włóczęgę o błędnych oczach, obrzękłej twarzy, w trzewikach bez podeszew i z wiszącemi łachmanami na łokciach, który na mocy starej przyjaźni poprosi mnie o pożyczkę pięciu dolarów. Podobne spotkania przykrzejszemi są dla człowieka wierzącego w solidarność żyć naszych, niż widok zmarłego bez Sakramentów — dla księdza. Przyznać muszę, że to było jedyne niebezpieczeństwo, jakie przewidywałem dla niego i dla siebie; ale zapomniałem o moim braku imaginacyi.
Przecie mogła się zdarzyć rzecz o wiele gorsza, ale to przechodziło moją zdolność przewidywania.
Nie dał mi zapomnieć, jak dalece był imaginacyjnym, a ludzie imaginacyjni w każdym kierunku dalej sięgają, jak gdyby ich kotwica życiowa dłuższą liną była obdarzona.
Tak sięgają daleko, że czasami rozpijają się.
Być może, iż ubliżałem mu taką bojaźnią. Czy ja wiedzieć mogę? Nawet Stein nie umiał nic innego powiedzieć po za tem, że go uważa za romantyka. Ja wiedziałem tylko, że on był jednym z naszych. Po cóż, u licha, był romantykiem?
Opowiadam wam moje uczucia i myśli, bo nie wiele mam o nim do powiedzenia. On istniał dla mnie, i tylko przezemnie istnieje on dla was. Prowadziłem go za rękę, paradowałem z nim przed wami.
Czy moje obawy były słuszne? Nie umiem powiedzieć dziś nawet. Wy może lepiej to osądzić potraficie, gdyż, jak mówi przysłowie, na uboczu stojący widz najlepiej grę rozumie.
W każdym razie były one zbyteczne.
Życie Jima cudownie się ułożyło, powinienem być zachwycony, bo to jest zwycięztwo, do którego i ja przyłożyłem rękę; ale nie jestem tak zadowolony, jak mógłbym się tego spodziewać.
Zadaję sobie pytanie, czy rzeczywiście wyrwał się z tej mgły, w której tonął, biedny, zbłąkany, gorąco pragnący odzyskać skromne swe miejsce w szeregach. A przytem, ostatnie słowo jeszcze nie wypowiedziane — zapewne nigdy niem nie będzie. Czyż życie nasze nie jest za krótkie na to pełne wypowiedzenie się, będące nieustannym naszym zamiarem? Przestałem wyczekiwać na te ostatnie słowa, których brzmienie, gdyby mogło być wydane, zatrzęsłoby ziemią i niebem.
Nigdy nam czasu nie starczy na wypowiedzenie ostatniego słowa — ostatniego słowa naszej miłości, pragnień, wiary, poddania się, buntu.
Niebo i ziemia nie powinny być wstrząśnięte, przypuszczam, przynajmniej nie przez nas, wiedzących tak mało o sobie samych.
Moje ostatnie słowa o Jimie nieliczne będą.
Przyznaję — dokonał rzeczy wielkich; ale one skarlałyby w opowiadaniu, raczej w słyszeniu. Szczerze mówię, to nie słowom swoim nie dowierzam, lecz umysłom waszym. Mógłbym być wymowny, gdybym się nie lękał, że zagładziliście wasze imaginacye dla nakarmienia ciał waszych.
Nie chcę was obrażać; nieposiadanie iluzyi — jest rzeczą szanowną — bezpieczną — korzystną i — smutną. A jednak i wy w swoim czasie musieliście znać całą potęgę życia, ten świetny blask, stworzony starciem się drobiazgów, tak zadziwiający, jak iskra ze starego kamienia wykrzesana i na nieszczęście — równie krótkotrwała!