Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXII.


Zdobycie miłości, honorów, zaufania ludzkiego i wypływająca ztąd duma i potęga, są właściwym podmiotem do bohaterskiego opowiadania; ale umysły nasze uderza zawsze zewnętrzność takiego powodzenia, a w powodzeniach Jima nie było zewnętrznej strony.
Trzydzieści mil lasu kryło go przed wzrokiem obojętnego świata, a huk fal, rozbijających się o wybrzeże, głuszył odgłos sławy.
Potok cywilizacyi, zalewający ziemie o setki mil od Paturanu, rozpadający się na dwie gałęzie: wschodnią i południowo-wschodnią, zostawił sam Paturan, jego równiny, drzewa i ludzi w stanie zupełnego opuszczenia i zaniedbania, jak jakąś nic nie znaczącą, rozsypującą się wysepkę między dwoma ramionami potężnego, rwącego potoku. Nazwisko kraju tego spotyka się często w starych opisach podróży.
Kupcy w siedmnastym wieku udawali się tam po pieprz, namiętność do pieprzu zdawała się gorzeć wielkim płomieniem w piersiach holenderskich i angielskich awanturników za czasów Jakóba I-go. Dokądby się po pieprz nie udali? Za worek pieprzu, bez wahania, gardłaby poprzerzynali jeden drugiemu, duszeby zaprzedali, o które zkądinąd niezmiernie byli dbali; dziwaczna uporczywość tej żądzy kazała im narażać życie niejednokrotnie na nieznanych morzach, wśród strasznych chorób; sprowadzała na nich rany, niewolę, głód, morowe powietrze, rozpacz!
Zarazem wielkimi ich czyniła, bo przecież to było bohaterstwem iść na przebój w celach handlowych na spotkanie niemiłosiernej śmierci, roznoszącej swą kosę zarówno nad starą, jak i młodą głową. Trudno uwierzyć, by prosta chciwość nadawała ludziom taką wytrwałość w przedsięwzięciu, taką ślepą gotowość na wszelkie ofiary. Bo doprawdy ci, co narażali życia swe, stawiali wszystko, co mieli, na jednę kartę, za bardzo marną nagrodę.
Kości swe bielejące zostawiali na dalekich wybrzeżach, aby zapewnić dobrobyt żywym, w domu pozostałym.
Dla nas ich szczęśliwsi następcy nabierają jakiejś wzniosłej cechy, nie jako handlowi agenci, lecz jako narzędzia przeznaczenia, pchane w świat nieznany głosem wewnętrznym, impulsem drgającym we krwi — do marzeń o przyszłości.
Byli oni zadziwiający i gotowi do rzeczy zadziwiających. W Paturanie znaleźli wielkie zapasy pieprzu, i zaimponowała im wspaniałość i mądrość Sułtana; ale coś tak po upływie stulecia kraj powoli z obrotów handlowych wycofany został.
Może zbrakło pieprzu. Dlaczego tak się stało — nikt się teraz nie interesuje; wspaniałość przeminęła, sułtanem jest głupi młokos z dwoma wielkiemi palcami u lewej ręki i niepewnemi, szczupłemi dochodami, wydartemi biednej ludności, a wykradanemi od niego przez licznych wujów.
Te wiadomości mam, rozumie się, od Steina. Mówił mi ich imiona i dał mi krótką charakterystykę każdego. Posiadał o tym kraju tak dokładne wiadomości, jak i sprawozdawca rządowy, tylko że jego wiadomości były zabawniejsze. On wiedzieć musiał o wszystkiem. Handlował tak wiele, w rozmaitych okręgach, że naprzykład w Paturanie tylko jego firmie wolno było mieć agenturę, za specyalnem pozwoleniem władz holenderskich.
Rząd wierzył jego dyskrecyi i powiedzianem było, że on wszystkie ryzyka bierze na siebie. Ludzie, którym chleb tam dawał, rozumieli to również, ale widocznie praca opłacała się im.
Dnia tego przy śniadaniu Stein wszystko mi szczerze opowiedział. O ile sądzić mógł z ostatnich wieści, otrzymanych po trzynastomiesięcznej wędrówce trwoga o życie i mienie była tam chlebem powszednim.
W Paturanie działały dwie wrogie siły: jednę z nich przedstawiał Rajah Allang, najgorszy z wujów sułtana, władca rzeki, łupieżca i złodziej wszystkiego, gnębiący bez miłosierdzia Malajczyków, którzy najzupełniej bezbronni, nie mieli nawet ucieczki w emigracyi, „bo — mówił Stein — dokąd i jak wyrwaćby się stamtąd mogli?”
Może nawet i nie pragnęli tego. Świat (otoczony wysokiemi, nieprzebytemi górami) oddany był w ręce urodzonego władcy, a tego Raję ani znali: pochodził przecież z ich królewskiego domu!
Miałem przyjemność spotkania tego dostojnika w jakiś czas potem.
Był to brudny, mały, wyniszczony starzec, ze złośliwemi oczami i ustami, co dwie godziny połykał pigułkę opium i wbrew uznanym ogólnie prawidłom przyzwoitości, niczem nie zakrywał włosów, spadających w długich kosmykach na zwiędłą twarz.
Gdy dawał posłuchanie, wdrapywał się na rodzaj wązkiej estrady, wzniesionej w sali, przypominającej zniszczoną stodołę, ze zgniłą bambusową podłogą, przez szczeliny której widziałeś kupy śmieci i brudu.
Tam i w taki sposób przyjął nas, gdy w towarzystwie Jima złożyłem mu ceremonialną wizytę.
Było ze czterdzieści osób w pokoju i może trzy razy tyle na dziedzińcu. Za naszemi plecami trwał nieustanny ruch: wchodzono, wychodzono, pchano się, szeptano.
Kilku młodzieńców, strojnych w jaskrawe jedwabie, przyglądało się zdala, a większość obecnych, złożona z niewolników, pokornych podwładnych, stała pół naga, błotem, pyłem i brudem pokryta.
Nigdy nie widziałem Jima tak poważnego, pewnego siebie i niezbadanego. Wśród tych ciemnolicych ludzi jego wyniosła postać w białych szatach, jasne zwoje włosów, zdawały się chwytać wszystkie promienie słońca, przedzierające się przez szczeliny zamkniętych okiennic tej mrocznej sali, której ściany z mat się składały, a dach tworzyło słomiane poszycie. Wydawał się istotą nietylko innego rodzaju, ale innego pierwiastku.
Gdyby nie widzieli, że przypłynął do nich łódką, mogliby przypuszczać, że z obłoków zstąpił na ziemię. Przybył jednak w wątłem korycie, siedząc (bardzo spokojnie, ze zwartemi kolanami, z obawy by się ono nie przewróciło) na małej skrzynce — którą mu pożyczyłem, piastując na kolanach rewolwer, zwykle we flocie używany — również dany mu przezemnie — dziwnem zrządzeniem Opatrzności, lub też wskutek zapomnienia — nie nabity.
W takich warunkach ukazał się Jim na rzece Paturan. Nie mogło być nic bardziej prozaicznego, mniej bezpiecznego. Dziwnie, doprawdy, fatalizm jakiś nadawał pozór ucieczki wszystkim jego czynom i rzutom w świat nieznany.
Przypadkowość, kierująca jego losami, najbardziej mnie uderzała. Ani Stein, ani ja nie mieliśmy jasnego pojęcia o tem, co się po drugiej stronie znajduje, gdy mówiąc pod metaforą, podnieśliśmy Jima i przesadzili bez wielkiej ceremonii przez mur. W znanej chwili pragnąłem tylko, by zniknął ludziom z oczu; w czynie zaś Steina był i uczuciowy pierwiastek. Wystawiał sobie, że spłaca stary dług, o którym nigdy nie zapomniał. Rzeczywiście, całe życie okazywał wiele przyjaźni każdemu, pochodzącemu z wysp Wielkiej Brytanii.
Ostatni jego dobroczyńca, co prawda, był Szkotem, nazywał się nawet M'Neil — a Jim pochodził z stron południowych; ale w odległości sześciu, czy siedmiu tysięcy mil Wielka Brytania, chociaż nigdy nie zmniejszona, skraca się o tyle, że te szczegóły tracą na swem znaczeniu.
Zamiary Steina były tak wspaniałomyślne, iż prosiłem gorąco, by na jakiś czas zachował je w tajemnicy. Czułem, że żadne względy osobistej korzyści nie powinny wpływać na Jima; że nawet nie należy się na tę prośbę narażać. Mamy tu do czynienia z innego rodzaju rzeczywistością.
Jim pragnął gdzieś się skryć i to za cenę niebezpieczeństw ma mu być ofiarowane — więcej nic. Pod każdym innym względem byłem najzupełniej z nim szczerym, a nawet (jak mi się wówczas zdawało) przesadzałem niebezpieczeństwa tego przedsięwzięcia.
Okazało się, że były one istotnie groźnemi; pierwszy jego dzień w Paturanie omal że nie był ostatnim, byłby nim, gdyby przez niedbałość, czy z rozmysłu, dla utrudnienia sobie położenia, nie zostawił rewolweru nienabitym.
Pamiętam, że gdy wykładaliśmy mu plan tego, co dla niego obmyśliliśmy, upartą rezygnacyę jego zastępowało zdziwienie, zainteresowanie, wraz z młodzieńczą gotowością.
O takiej to okazyi on marzył. Nie wiedział, czem zasłużył na to, bym ja... czemu zawdzięcza... i to Stein, kupiec, chce... ale to mnie głównie... Nie pozwoliłem mu na dalsze wynurzania się. Nie umiał swej wdzięczności sformułować, a sprawiała mi ona niewypowiedzianą przykrość. Powiedziałem mu, że jeżeli komu tę okazyę zawdzięcza, to chyba staremu Szkotowi, o którym nigdy nie słyszał, który umarł przed wielu laty, zostawiając we wspomnieniu niewielu ludzi sławę rzadkiej uczciwości. Właściwie więc nie należą się nikomu jego podziękowania. Stein oddaje pierwszemu lepszemu młodzieńcowi to, co sam od innego w latach młodych otrzymał, a ja tylko to zrobiłem, że wymieniłem jego nazwisko.
Na te słowa Jim rozpromienił się i miętosząc w palcach kawałek papieru, powiedział zakłopotany, iż wie, że ja mu zawsze ufałem.
Przyznałem, że tak się rzecz miała i po chwili dodałem, iż pragnę, by szedł za moim przykładem.
— Alboż tak nie uczyniłem? — spytał niepewnym tonem i coś szepnął o braku sposobności, następnie głośno zapewniać zaczął, iż nigdy nie pożałuję, że obdarzyłem go zaufaniem — bo... bo...
— Zechciej-że zrozumieć — przerwałem mu — że to nie leży w twojej mocy.
Żałować nie będę, a gdyby do tego przyszło, to już do mnie należy; starałem mu się wytłómaczyć, że jeżeli zmuszeni byliśmy do tej ostateczności, by go na takie przejścia narażać, to sobie tylko winę przypisać musi.
— Jakto? Co? — bąkał — przecież właśnie rzecz, o której ja...
Prosiłem, by nie był tak zagadkowym, a on wyglądał więcej niż kiedy zdumiony.
— Przecie życie sobie uniemożliwiałeś — rzekłem.
...Tak pan sądzisz? — spytał zmartwiony, ale po chwili dodał — ale przecież jakoś sobie radziłem, prawda?
Nie można było gniewać się na niego; z uśmiechem powiedziałem mu, że ludzie tak sobie radzący w dawnych czasach byli na drodze do zostania pustelnikami na puszczy.
— Ee! co tam! — rzekł energicznie.
Widocznie puszcza go nie przerażała.
Rad byłem z tego i powiedziałem mu, że miejsce, dokąd się udaje, nie lepszem jest od dzikiej puszczy.
— Wiem, wiem — odparł.
— Chciałeś — ciągnąłem dalej — odejść i zamknąć za sobą drzwi...
— Czyż mogę to zrobić? — przerwał mi, a jakiś dziwny smutek owionął go od stóp do głowy, jak cień przesuwającej się chmury.
Mogłem mu dać uroczyste przyrzeczenie, że jakimkolwiek będzie los jego, zostanie nieznanym, gdyż kraj, dokąd się ma udać, pozostaje po za obrębem ludzkich interesów.
Gdy raz się tam znajdzie — otaczający świat zapomni o nim, jak gdyby nigdy nie istniał.
— Nigdy nie istniał — otóż to, na Jowisza! — szepnął sam do siebie.
Oczy jego utkwione we mnie — błysnęły.
— Jeżeli dobrze zrozumiałeś wszystko — mówiłem — to wskakuj do pierwszej napotkanej dorożki i jedź do Steina po ostateczne instrukcye.
Zanim wymówiłem ostatnie słowo, już go w pokoju nie było.