Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Pobrzeża Paturanu (ujrzałem je w dwa lata potem) proste, ponure, toną w mglistym oceanie.
Czerwone smugi, rdzawe strumyki przypominające, wypływają z pod ciemnej zieleni zarośli.
Bagniste równiny ciągną się u początku rzeki, a na dalekim widnokręgu, po za wielkiemi lasami, wznoszą się poszarpane szczyty gór.
Tu zaś zarysowuje się łańcuch wysepek ciemnych, o połamanych liniach, żarem słonecznym wiecznie palonych, zdających się być pozostałością murów, zniszczonych zalewem oceanu.
Znajduje się tam wioska, zamieszkana przez rybaków, u ujścia Betu Kving zbudowana.
Rzeka, tak długo dla wszelkiego ruchu zamknięta, wolną była teraz i mały statek Steina, na którym podróż odbywałem, sunął bezpiecznie, nie będąc narażony na żaden ogień.
Taki stan rzeczy należał już do starożytnej historyi, jeżeli wierzyć mogłem starcowi, jednemu z poważniejszych ludzi wsi rybackiej, który w charakterze pilota znalazł się na pokładzie statku.
Mówił do mnie (w swojem życiu drugiego białego widział) z zaufaniem i rozmowa nasza toczyła się głównie o pierwszym białym, jakiego widział. Nazywał go Tuanem Jim i w jego słowach czuć było pewną poufałość, ze strachem pomieszaną.
Wieś ich cieszy się specyalną opieką Tuana (lorda) — mówił stary, co dowodziło, że Jim nie wzbudza niechęci i zawiści.
Obietnica jego, że usłyszę o nim — spełniła się. Słuchałem o nim. Krążyła już historya, że przypływ morza pośpieszył się o dwie godziny, aby mu ułatwić jego podróż przez rzekę. Rozmowny staruszek sam sterował wówczas i nie mógł się nadziwić szybkości, z jaką łódź mknęła. A przecie rodzina jego sławną jest i widziała niemało w życiu.
Syn jego i zięć znajdowali się również w łódce, ale to młokosy niedoświadczeni, więc nie zauważyli niezwykłej szybkości łódki, zanim on nie zwrócił ich uwagi.
Przybycie Jima do tej rybackiej wioski błogosławieństwem było; ale jak dla nich, tak i dla wielu z nas błogosławieństwo poprzedza strach.
Tyle już pokoleń minęło od czasu bytności tu białych ludzi, iż zatarło się wszelkie o nich wspomnienie.
Ukazanie się takiej istoty, domagającej się przewiezienia do Paturanu, było rzeczą, wyprowadzającą z równowagi; naleganie jego przerażało; hojność podejrzaną się zdawała. Podobnego zdarzenia nie pamiętają! Nikt nigdy nie stawiał takich żądań! Co powie na to Radża? Co im zrobi za to?
Większą część nocy spędzili na naradach, a ponieważ ze strony tego obcego groziło im natychmiastowe niebezpieczeństwo, więc zdecydowano się przygotować dla niego łódeczkę. Kobiety wrzeszczały z gniewu, a jakaś stara, nie znająca strachu, wyklinała przybysza.
Siadł więc, jak wam mówiłem, na małej skrzynce, piastując na kolanach nienabity rewolwer. Zachowywał ostrożność, a wiadomem jest, że to rzecz najbardziej męcząca i tak przybył do kraju, który miał rozbrzmiewać sławą jego cnót od błękitnych szczytów do białej wstęgi piaszczystego wybrzeża.
Przy pierwszym zakręcie stracił z oczu morze, wznoszące się, opadające, niknące, by znów się ukazać, wierny obraz walczącej ludzkości, by mieć przed sobą tylko niewzruszone lasy, głęboko w ziemię zakorzenione, wznoszące się ku słońcu, wiecznotrwałe w cienistej potędze swej trądycyi, jak życie samo: A jego sposobność, okazya, siedziała zakwefiona u boku jego, jak wschodnia oblubienica, czekająca, by ręka władcy zerwała zasłonę.
On również był spadkobiercą cienistej a potężnej tradycyi!
Mówił mi jednak, że nigdy nie czuł się tak zmęczonym, tak zgnębionym, jak w tej łódce.
Jedyny ruch, na jaki mógł sobie pozwolić, było sięgnięcie, jakby ukradkowe, po skorupę kokosowego orzecha, pływającą na dnie łódki, by za jej pomocą naczerpać trochę wody. Odczuwał, jak twardem jest siedzeniem skrzynka drewniana.
Posiadał żelazne zdrowie; ale niejednokrotnie w czasie podróży doznawał zawrotów głowy i chwilami rozmyślał o tem, jak wielkie bąble wypala mu słońce na plecach.
Dla rozrywki próbował obejrzeć się, by się przekonać, czy szary przedmiot, leżący na wodzie, jest kawałkiem drzewa, czy też aligatorem.
Wkrótce musiał się i tego wyrzec. Nie było wątpliwości, że to był aligator. Jeden z nich rzucił się w wodzie i o mało łódki nie przewrócił. Wzruszenie to prędko minęło i przebywając teraz pustą przestrzeń, wdzięczny był gromadzie małp, zgromadzonych na brzegu i witających go wrzaskiem i piskiem.
W taki to sposób zbliżał się do wielkości, do jakiej żaden człowiek nie doszedł jeszcze.
Teraz marzył tylko o zachodzie słońca, a wiozący go wioślarze rozmyślali o wydaniu go w ręce Radży.
— Może zgłupiałem ze zmęczenia, lub zdrzemnąłem się na chwilę — opowiadał.
Pierwszą rzeczą, z jakiej zdał sobie sprawę, było zbliżenie się łódki do brzegu. Natychmiast spostrzegł, że las pozostał za nimi, a przed nimi ukazują się pierwsze domy. W tej chwili łódź stuknęła o brzeg i trzej krajowcy wyskoczyli i uciekać zaczęli.
Instynktem wiedziony — wyskoczył za nimi.
Z początku zdawało mu się, że jest na pustkowiu, ale nagle usłyszał krzyki, jakieś wrota z trzaskiem się rozwarły i wypadła gromada ludzi, którzy ku niemu biegli.
W tej samej chwili ukazała się na rzece łódź, zbrojnymi ludźmi napełniona; schwycili oni opuszczoną łódkę, uniemożebniając tym sposobem wszelką myśl odwrotu.
— Byłem tak zdziwiony, że mogłem stracić przytomność, prawda? I gdyby ten rewolwer był nabity, zabiłbym kogoś: jednego, dwóch, a może trzech i byłoby już po mnie. Ale nie był nabity.
— Cóż więc się stało? — pytałem.
— Przecież nie mogłem bić się z całą ludnością, a przytem nie mogłem im pokazać, że lękam się o życie — rzekł z odrobiną dawnego wyrazu w oczach.
Nie mogłem powstrzymać uwagi, że przecież oni wiedzieć nie mogli, że rewolwer nienabity.
— Wszystko jedno, dość, że nie był — odparł z uśmiechem — stałem więc spokojnie i spytałem, czego odemnie chcą? To ich w osłupienie wprawiło. Paru z tych łotrów unosiło moją skrzynkę. Ten długi, nagi, stary łajdak Kassim (pokażę go panu jutro), przyskoczył, krzycząc, że Radża chce się ze mną widzieć.
— Bardzo pięknie — odparłem. — I ja chcę widzieć Radżę!
— Poszedłem więc prosto przez wrota i — i — oto jestem! — Śmiał się i z nieoczekiwaną powagą dodał:
— A wiesz pan, co jest w tem najlepszego? Powiem panu. Oto pewność, że gdyby mnie wówczas na tamten świat wyprawiono, najwięcejby na tem stracił kraj cały!
Rozmawialiśmy tak, stojąc przed domem jego, o którym już wspomniałem, patrząc na księżyc, wypływający z rozłupanej góry, jak widmo, wyłaniające się z grobu, gdyż promienie jego zimne a blade zdawały się widmem zgasłego słońca. Jest coś duchowego w świetle księżyca, ma ono cały spokój bezcielesnej duszy i coś z jej niepojętej tajemniczości.
Mówcie sobie, co chcecie, wszystko, przez co żyjemy, odnosi się tak do słońca, jak echo do dźwięku; niejasne i błędne, bez względu na to, czy nuta jest smutną, czy szyderczą.
Światło księżyca zmienia wygląd wszystkiego i daje ponurą rzeczywistość cieniom jedynie.
Domy, skupione wzdłuż szerokiej błyszczącej wstęgi, zstępowały do wody nieokreślone, szare; srebrzyste kształty, zlane z czarną masą cieni, zdawały się widmem jakiegoś stada bezkształtnych stworzeń, tłoczących się, by ugasić pragnienie w martwem widmie-strumieniu.
Tu i tam błysnęło czerwone światełko wśród ścian bambusowych, gorąca, żyjąca iskierka, świadcząca o ludzkich uczuciach, o spokoju i przytułku.
Mówił mi, że często śledzi za temi gorącemi promykami, gasnącemi jeden za drugim, że lubił patrzeć, jak ludzie jego w jego oczach w sen zapadają, ufni w bezpieczeństwo jutra.
— Spokojnie tu, prawda? — spytał.
Nie był wymowny, ale w słowach następnych głęboka myśl zawartą była.
— Spojrzyj na te domy; niema jednego, w którymby nie ufano. Na Jowisza! wszak mówiłem, że się tu uczepię rękami i nogami. Spytaj każdego mężczyznę, kobietę, dziecko... — zatrzymał się.
— W każdym razie dobrze mi jest.
Szybko uczyniłem uwagę, że jednak w końcu doszedł do tego, dodałem, że pewny byłem tego.
Wstrząsnął głową.
— Doprawdy? — rzekł — przyciskając lekko me ramię.
— A więc nie myliłeś się!
Była duma, prawie groza w tym cichym okrzyku.
— Boże! — krzyknął — pomyśl tylko, czem to jest dla mnie! — znów ścisnął me ramię.
— A pan pytałeś się mnie, czy chcę to porzucić?
Wielki Boże! Ja! porzucić! A jeszcze teraz, po tem, coś mi pan o panu Steinie powiedział
Porzucić? Po co! Ja się lękałem, by tego miejsca nie stracić. Byłoby to dla mnie gorszem od śmierci! Nie. Doprawdy! Nie śmiej się pan ze mnie. Ja muszę czuć każdego dnia, ile razy oczy otworzę, że ufają mi, że nikt niema prawa, rozumiesz pan? Porzucić! Na co? Po co? aby iść — dokąd? Powiedziałem mu (rzeczywiście był to główny powód mego przyjazdu), że Stein miał zamiar zaraz oddać mu dom z pewnym zapasem towaru na pewnych warunkach, nadających tranzakcyi charakter prawny i bezpieczny.
Zaczął się burzyć i opierać.
— Niech dyabli porwą twą delikatność! — krzyknąłem.
To wcale nie Stein. Sam pracą swą to zdobywasz. W każdym razie zachowaj swoje uwagi dla pana M'Neila, gdy go spotkasz na tamtym świecie. Mam nadzieję, że to tak prędko nie nastąpi... Musiał ustąpić, gdyż wszystkie jego zdobycze, ufność słowa, przyjaźń, miłość, wszystkie te rzeczy, czyniąc go władcą, uczyniły go i podwładnym także.
Okiem właściciela patrzył na spokój wieczoru tego, na rzekę, domy, na wieczno-trwałe życie lasów, na życie starej ludzkości, na tajemnicę kraju tego, na dumę serca własnego; ale to właściwie one posiadły go i czyniły swoim do najtajniejszej myśli, do najlżejszego drgnienia krwi, do ostatniego tchnienia.