Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXV.


— Tu byłem więźniem przez trzy dni — szepnął mi. — Było to w dzień naszej wizyty u Radży, gdyśmy się przeciskali przez wrzeszczący tłum podwładnych, na dziedzińcu Tunku Allangsa.
Obrzydliwie brudne miejsce, prawda? Nie dawał mi jeść, póki nie narobiłem wielkiego wrzasku, a i to wówczas dali mi tylko mały talerzyk ryżu i maleńką smażoną rybkę. A niech ich dyabli porwą! Na Jowisza! Głodny jak pies musiałem włóczyć się wewnątrz tego śmierdzącego zagrodzenia wraz z kilku tymi włóczęgami. Na pierwsze żądanie oddałem mój sławny rewolwer. Rad byłem, że się pozbywam bezużytecznej rzeczy. Musiałem wyglądać jak głupiec, chodząc z nienabitym rewolwerem.
W tej chwili stanęliśmy przed obliczem byłego pogromcy i Jim stał się uosobioną powagą i grzecznością. Wspaniale wyglądał! Chce mi się śmiać, gdy myślę o tem. Ale byłem również pod wrażeniem.
Stary, osławiony Tunku Allang nie zdołał ukryć strachu swego (wcale nie był bohaterem, pomimo, że lubił opowiadać o tylu bohaterskich czynach swej młodości), ale zarazem w jego sposobie obejścia z byłym więźniem było wiele zaufania. Zwróćcie na to uwagę! Nawet tam, gdzie mógł być znienawidzonym, posiadał zaufanie.
Jim, o ile mogłem zrozumieć, wypalił im kazanie. Kilku biednych wieśniaków, idących do domu Dovamina z gumą i woskiem, aby to wymienić na ryż, zostało z drogi sprowadzonych i ograbionych.
— Dovamin był złodziejem! — wybuchnął Radża. Wątłe jego ciało drżało z wściekłością. Wił się na macie, gestykulując rękami i nogami, rwał wszystko na sobie, bezsilne wcielenie furyi.
Otoczenie jego wyłupiło oczy i rozwarło gęby.
Jim mówić zaczął.
Stanowczo, chłodno i dość długo dowodził, że każdy ma prawo zdobywać uczciwie żywność dla siebie i dzieci. Tamten siedział teraz spokojnie, ręce wsparł na kolanach, pochylił głowę i patrzył na Jima poprzez siwe włosy, spadające mu na oczy.
Gdy Jim skończył, nastała wielka cisza.
Zdawało się, że nikt nawet nie oddycha: nikt nie wydał głosu, dopóki stary Radża nie westchnął lekko i, podnosząc szybko głowę, rzekł:
— Słuchaj, ludu mój! Podobne igraszki niech się więcej nie powtarzają!
Wyrok ten przyjęty był w głębokiem milczeniu. Jakiś otyły mężczyzna, zajmujący widocznie wyższe stanowisko, z inteligentnemi oczami, kościstą, szeroką, bardzo ciemną twarzą, z żywemi ruchami (później dowiedziałem się, że to był kat), podał nam dwie filiżanki kawy na mosiężnej tacce, którą wziął z rąk niższego podwładnego.
— Nie potrzebujesz pić — mruknął pośpiesznie Jim.
Nie zrozumiałem z początku, spojrzałem tylko na niego. Wziął duży łyk i siedział spokojnie, trzymając spodeczek w lewej ręce.
— Zrobiło mi się ogromnie nieprzyjemnie.
— Pocóż u dyabła — szepnąłem, uśmiechając się uprzejmie — narażasz mnie w tak głupi sposób?
Wypiłem, rozumie się, cóż było robić i natychmiast pożegnaliśmy się.
Gdyśmy szli przez dziedziniec do naszej łodzi w towarzystwie inteligentnego i ruchliwego kata, Jim wyraził swój żal.
Naturalnie, że to przedstawia pewne ryzyko, ale on osobiście nie pomyślał nigdy, że może być otruty. Upewniał mnie, że ponieważ uważają go za więcej pożytecznego, niż szkodliwego — więc...
— Ależ Radża straszliwie się ciebie obawia. Każdy to widzieć musi — mówiłem, trochę kwaśno przyznaję, śledząc niespokojnie, czy się nie okażą jakieś objawy otrucia.
— Jeżeli mam coś dobrego tu zrobić i utrzymać się na stanowisku — mówił siadając obok mnie w łodzi — to muszę ryzykować: przynajmniej raz na miesiąc przechodzę przez to. Boi się mnie! Tak. Ale prawdopodobnie dlatego boi się mnie, że ja się nie obawiam jego kawy!
Następnie pokazał mi północną stronę oszańcowania, gdzie zaostrzone wierzchołki kilku pali złamane były.
— Tędy przeskoczyłem trzeciego dnia mego pobytu w Paturanie. Nie włożyli dotąd nowych pali. Dobry skok... co?
W chwilę później przebywaliśmy jakąś bagnistą przestrzeń.
— To mój drugi skok. Uciekałem i padłem. Myślałem, że już tu skórę swą zostawię. Straciłem trzewiki, gmerząc się w tem błocie; cały czas rozmyślałem, jak to łatwo otrzymać pchnięcie długim oszczepem, gdy siedzi się w błocie. Pamiętam, jak mdło mi się robiło, gdy walczyłem z lepkim mułem.
Oto, jakie przeszedł koleje — a jego sposobność rehabilitowania się nie opuszczała boku jego, skakała z nim razem, grzebała się w błocie... zakwefiona jeszcze.
Nieoczekiwane zupełnie przybycie jego ocaliło go od natychmiastowej śmierci i wrzucenia do rzeki.
Był między nimi, ale zdawał się jakimś zjawiskiem, groźną postacią!
Co znaczy zjawienie się jej? Co z nią zrobić? Może ją można zaskarbić sobie? A może lepiej zabić ją bez zwłoki czasu? Ale co się wówczas stanie?
Nieszczęsny, stary Allang szalał prawie, nie mogąc się na nic zdecydować. Kilkakrotnie narada zerwaną została, gdyż uczestnicy jej zmykali jak mogli.
Powiadają, że jeden skoczył z werandy z wysokości piętnastu stóp i złamał nogę.
Królewski rządca Paturanu przybierał czasami dziwne maniery, gdy dyskusya gorętsza stawała się, a on bardziej podniecony ciskał oszczepem w zgromadzenie radnych.
Pomimo takich przerw narady nad losem Jima trwały dzień i noc.
A on tymczasem włóczył się po dziedzińcu, jedni go unikali, drudzy nie spuszczali z niego oka, ale pilnowali go wszyscy i on, właściwie mówiąc, był na łasce pierwszego lepszego obdartusa z maczugą w ręku.
W rozwalonym szałasie krył się, gdy chciał się przespać; wyziewy z brudów i gnijących odpadków płynące, męczyły go ogromnie; ale, jak się zdaje, nie odbierało mu to apetytu, gdyż, jak mi mówił, głodny był przez cały ten czas.
Od czasu do czasu jakiś „zabawny osioł” wybiegał do niego z izby radnej, i miodowym tonem zadawał mu zadziwiające pytania:
— Czy Holendrzy przychodzą zabrać kraj cały? A może biały chce powrócić tą samą drogą, którą przybył? W jakim celu przybył do takiego biednego kraju? Radża chce wiedzieć, czy biały człowiek może naprawić zegarek?
Przyniesiono mu niklowy zegarek angielskiego wyrobu, i z nudów zabrał się do puszczenia maszyneryi w ruch.
Zapewne wówczas, siedząc samotnie w szałasie, zrozumiał, jak straszne niebezpieczeństwo mu grozi.
Rzucił zegarek, mówił, „jak gorący kartofel” i wybiegł pośpiesznie, nie mając najlżejszego pojęcia, co zrobi. Wiedział tylko, że położenie jest nieznośne. Skierował się bez celu w stronę małego śpichlerza, gdzie złożone były rozmaite graty i nagle ujrzał uszkodzone pale w tem miejscu palisady; wtenczas to plan ucieczki przedstawił mu się tak jasno, jak gdyby od miesiąca rozmyślał nad tem.
Cofnął się wstecz dla nabrania rozmachu, a gdy ujrzał dwóch dygnitarzy, w towarzystwie dwóch kopijników, którzy przyszli nowe zadawać mu pytania „zemknął z przed ich nosów” i jak „ptak” frunął po nad palisadą, spadając po drugiej stronie z taką siłą, iż zdawało mu się, że ma wszystkie kości połamane i głowę na dwoje pękniętą.
Zerwał się jednak natychmiast. W tej chwili o niczem nie myślał; pamięta tylko, mówił, że podniósł się ogromny wrzask; pierwsze domy Paturanu oddalone były o jakieś czterysta akrów; zanim się tam dostanie, musi przebyć tę małą odnogę rzeki.
Biegł tak szybko, że zdawał się ziemi nie dotykać, po prostu leciał powietrzem i nagle wpadł w ciepłe, miękkie błoto.
Dopiero, gdy spróbował poruszyć nogami, „oprzytomniał”, jak sam mówił o sobie.
Wówczas przyszedł mu na myśl cios, zadany „długim oszczepem”.
Ponieważ ludzie, będący wewnątrz palisady, goniąc go, musieli dobiedz do wrót, następnie do miejsca, gdzie stały łodzie, odczepić jednę z nich i objechać wokoło, a zatem miał za sobą większe szanse, niż mu się zdawało.
Była to chwila odpływu, w odnodze wody nie było, nie można jednak powiedzieć, że suchą była. W każdym razie Jimowi w tej chwili nic nie groziło. Suchy grunt znajdował się o jakie sześć stóp dalej.
— Myślałem, że już tu zginąć mi przyjdzie — mówił.
Pracował rękami co sił starczyło, a rezultatem tego było zebranie się góry błota, sięgającej do brody. Zdawało mu się, że zagrzebuje się żywcem, szał nim ogarnął i pięściami walił w błoto
Rozpryskiwało się ono na głowę, twarz, zalewało oczy, usta. Mówił mi, że w tej chwili dziedziniec, gdzie był więziony, wydawał mu się miejscem, gdzie był przed laty bardzo szczęśliwy.
Marzył, by tam powrócić i majstrować przy zegarku.
Wytężył wszystkie siły, oczy mu z orbit wyłaziły, nic nie widział z wielkiego napływu krwi, skupił się cały w jednem usiłowaniu wyrwania się z tych więzów i poczuł, że wygramolił się na brzeg.
Leżał na twardym gruncie, ujrzał światło, sklepienie niebios. Przyszła mu myśl, że sen w tej chwili byłby rozkoszą; musiał zasnąć minutę, a może sekund kilka, ale pamięta, że konwulsyjnie zerwał się. Od głowy do stóp błotem oblepiony, stał tak, rozmyślając, że jest zupełnie sam, o setki mil od swego gatunku ludzi oddalony i ścigany jak zwierzę, od nikogo ani pomocy, ani współczucia oczekiwać nie może.
Pierwsze domy stały o kilka kroków, i to zapewne przeraźliwy krzyk przerażonej kobiety, usiłującej uciec z dzieckiem, zbudził go z tego obezwładnienia. Szedł prosto przed siebie; ociekające z niego błoto odebrało mu wszelkie podobieństwo do człowieka. Przebył tak połowę osady.
Zwinne kobiety uciekały na prawo i lewo, ociężali mężczyźni rzucali na ziemię cokolwiek w rękach trzymali i stali w osłupieniu z otwartemi gębami. Wzbudzał ogólny strach. Mówił, że widział, jak małe dzieci uciekając, padały na wystające brzuszki i wierzgały nogami.
Przesunął się między dwoma domami, wdrapał się na barykadę z powalonych drzew urządzoną (nie było tygodnia w owym czasie bez bitwy w Paturanie), wdarł się na jakieś pólko kukurydzy, gdzie przerażony chłopczyk rzucił na niego kijem i znalazł się nagle w ramionach kilku ludzi.
Jeszcze mu tchu starczyło na tyle, by wyszeptać: „Dovamin! Dovamin!”
Pamięta, że go na wpół poniesiono, na wpół popchnięto, na szczyt wzgórka, gdzie za mocnem ogrodzeniem wśród palm i owoców drzew siedział wielki mężczyzna, a liczne jego otoczenie zdradzało wielkie podniecenie i zaniepokojenie.
Jim grzebał w błocie, oblepiającem go grubą warstwą, by znaleźć obrączkę, a znalazłszy ją na plecach, dziwił się, kto mógł ją tam przerzucić.
Pozwolono mu iść dalej, ale on nie mógł utrzymać się na nogach.
U podnóża wzgórza rozległy się strzały, ale już on teraz był bezpieczny.
Ludzie Dovamina zatarasowali wrota, a stara małżonka Dovamina krzepiła mnie wodą, ostrym głosem wydając rozkazy kobietom.
— Ubolewała nademną, jak gdybym był jej synem — opowiadał mi Jim.
— Położyli mnie do olbrzymiego łoża... jej własnego... a ona biegała to tu, to tam, ocierała łzy i klepała mnie po plecach. A ja leżałem jak kłoda, niewiem jak długo.
Przywiązał się widocznie do starej żony Dovamina; ona odpłacała mu się macierzyńskiem uczuciem.
Miała ona łagodną, brunatną twarz, całą pomarszczoną, szerokie, czerwone usta (żuła nieustannie betel) i przenikliwe poczciwe oczy.
Ciągle była w ruchu, gderząc i wydając rozkazy gromadzie młodych kobiet o ciemnych twarzach i poważnych wielkich oczach; były to jej córki, służące i niewolnice.
Oszczędną była bardzo, a nawet jej obszerny płaszcz, spięty na przodzie klamrami, miał wygląd nader skromny.
Nagie, ciemne jej stopy tonęły w słomianych pantoflach chińskiego wyrobu.
Ja sam widziałem jak biegała i tu i tam, a długie, gęste, siwe włosy spadały jej na ramiona.
Obdarzona inteligencyą, pochodziła z dobrego rodu, ekscentryczną była i arbitralną.
Po południu siadywała w wygodnym fotelu naprzeciw swego małżonka i patrzyła uparcie przez szeroki otwór w ścianie na rozciągający się widok całej osady i rzeki.
Zawsze podwijała pod siebie nogi, a stary Dovamin siedział szeroko, imponująco, jak góra siedzi na równinie.
Pochodził z „nakhody”, to jest z kupieckiej klasy, ale szacunek okazywany mu i godność, z jaką się nosił, uderzającą była.
Był on wodzem drugiej potęgi Paturanu.
Przybyli tu osadnicy z Celebes (około sześćdziesiąt rodzin; licząc ze służbą tworzyły one siłę z dwustu zbrojnych ludzi złożoną) wybrali go przed laty na wodza swego.
Ludzie tej rasy są inteligentni, przedsiębiorczy, mściwi, ale posiadają więcej szczerej odwagi, niż inni Malajczycy i pod presyą — buntują się.
Tworzyli partyę opozycyjną przeciw Radży.
Naturalnie, handel był przyczyną rozmaitych kłótni. Z tego powodu powstawały bitwy, nagłe napady, napełniające osadę dymem, ogniem i wrzaskiem. Wsie były palone, ludzie zapędzani na dziedziniec Radży, gdzie byli zabijani lub męczeni za zbrodnię handlowania nietylko z nim jednym.
Na parę dni przed przybyciem Jima zamordowano kilku ludzi z wioski rybackiej jedynie wskutek podejrzenia, że nabywali od kupców z Celebes gniazda ptaków jadalnych.
Radża Allang chciał być jedynym kupcem w kraju, a karą za złamanie tego monopolu zawsze była śmierć; ale jego pojęcie o handlu niczem nie różniło się od najzwyklejszego rabunku.
Okrucieństwa jego i chciwość w granicach trzymało tchórzostwo, wśród tej, zorganizowanej przez ludzi z Celebes potęgi, tylko — przed przybyciem Jima — bojaźń nie dość była wielką i nie mogła jej w spokoju utrzymać.
Wysyłał nieustannie swych podwładnych w celach grabieży i czuł się najzupełniej w swojem prawie.
Położenie jeszcze więcej zostało skomplikowane, gdy zjawił się jakiś obcy, Arab, który, jak mi się zdaje, tylko dla religijnych celów pobudził do buntu plemiona, zamieszkujące wewnątrz kraju, a sam osiedlił się na szczycie jednej z bliźniaczych gór i tam mocno się oszańcował z całą armią zwolenników.
Wisiał, jak jastrząb nad kurnikiem, nad miastem Paturan, ale pole swego działania przenosił na otwarte okolice.
Wsie całe spustoszałe świeciły szeregiem rozpadających się domków, spuszczających liście swych dachów i mech ścian do wód strumyków, nad któremi się pochylały, tworząc jakby sztuczną wegetacyę, gnijącą od korzeni.
Obie partye w Paturanie nie wiedziały, na którą z nich ma większy apetyt ten obcy.
Radża intrygował ostrożnie. Niektórzy osadnicy w Bugis, zmęczeni nieustannem niebezpieczeństwem byli na wpół zdecydowani wezwać jego pomocy. Młode umysły radziły „namówić Aheryfa Ali i jego dzikich ludzi, by wyrzucili z kraju Radżę Allanga.”
Dovamin z trudnością powstrzymywał ich. Starzał się, a chociaż wpływ jego ani trochę nie zmniejszył się, nie czuł się na siłach walczenia w tak trudnych okolicznościach.
Taki był stan rzeczy, gdy Jim, wyskoczywszy z dziedzińca Radży, stanął przed wodzem plemienia Bugis, pokazał obrączkę i był przyjęty, że tak powiem, na łono tego społeczeństwa.