Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXVIII.


Pobity Szerif Ali wyniósł się z kraju jak mógł najprędzej, a lud splądrowanych wiosek powoli ściągać zaczął z rozmaitych dżungli i zajmować swe domki, do stanu zupełnej ruiny doprowadzone.
Jim po naradzie z Dain Warisem wziął ich pod opiekę i sam wybrał wodza.
Takim sposobem stał się rzeczywistym rządcą kraju.
Strach Tunku Allanga granic nie miał.
Powiadają, że na pierwszą wieść o świetnem zwycięztwie, na szczycie góry dokonanem, rzucił się na bambusową podłogę sali audyencyonalnej, twarz przycisnął do niej i leżał tak nieruchomo dzień cały i noc, wydając tak bolesne jęki, że nikt nie śmiał zbliżyć się do niego.
Już widział się wyrzuconym z Paturanu, hańbą okrytym, błąkającym się, opuszczonym, obdartym, bez opium, kobiet swych, służby, zabitym przez pierwszego lepszego zbója!
Po Szeryfie Alim na niego kolej przyjdzie, a kto zdoła się oprzeć napaści, kierowanej przez tego dyabła?
Rzeczywiście, życie jego i odrobina władzy, jaką posiadał w chwili, gdym odwiedzał Jima, zależną była najzupełniej od dobrej woli tego ostatniego.
Bugisowie pałali chęcią odpłacenia się za wszystko, co przeszli, a biedny, stary Dovamin pieścił się nadzieją, że syn jego zostanie kiedyś rządcą całego Paturanu.
Gdy z mych słów niebacznych, w czasie rozmowy z nim wypowiedzianych, dowiedział się, że Jim kraju tego nigdy nie opuści — sposępniał i rzekł:
— Ziemia pozostaje tam, gdzie Bóg ją stworzył, ale biali ludzie przychodzą do nas i po jakimś czasie odchodzą.
Ci, których po za sobą zostawiają, nie wiedzą, kiedy oczekiwać mają ich powrotu.
Wracają do swego kraju, do swego ludu i ten biały również...
Dlaczegóż on nie miałby wrócić do swoich?
Dziwnym zbiegiem okoliczności tego dnia wieczorem, (był to ostatni dzień mego pobytu w Paturanie) stanąłem znów oko w oko z tem pytaniem, nie dającem się wyjaśnić.
To mnie sprowadza do historyi jego miłości.
Myślicie zapewne, że jest ona taką, przez jakie wy przechodziliście. O uszy nasze obija się tyle podobnych rzeczy i większość nie uważa ich nawet za miłosne epizody.
Są to jakieś wybryki młodości, skutki temperamentu i pokus, z góry skazane na zapomnienie. Zapatrywanie to może i tu dałoby się zastosować...
Zresztą — nie wiem.
W każdym razie opowiedzieć tę historyę nie jest tak łatwo; pozornie podobną jest ona do innych, ja jednak mam zawsze przed oczami smutną postać kobiecą, patrzącą na samotną mogiłę z boleścią w oczach i zaciśniętych ustach.
Mogiła sama, gdym zaszedł tam wczesnym rankiem, przedstawiała się jak bezkształtne brunatne wzniesienie ziemi, otoczone wokoło kawałeczkami białego koralu.
Ogrodzenie, z gałęzi zrobione, chroniło ją od świętokradzkiej stopy przechodnia, a wysmukły na niej słup owinięty był girlandami liści i kwiatów — a kwiaty były świeże.
Świadczyło to dowodnie, że mogiła nie była zapomnianą. A gdy wam powiem, że Jim własnemi rękami pracował nad tem ogrodzeniem, zrozumiecie, że jego miłosna historya niezwykły miała początek. Jim zawsze był romantykiem.
Przez cały ciąg swego życia żona niecnego Corneliusa nie miała nikogo na świecie, prócz córki, będącej dla niej towarzyszką, powiernicą i przyjaciółką.
Jak biedna kobieta doszła do małżeństwa ze wstrętnym Malajo-Portugalczykiem po rozstaniu się z ojcem swego dziecka, czy to wskutek śmierci, czy zmuszona okolicznościami — pozostanie nazawsze dla mnie tajemnicą.
Z tej odrobiny wiadomości, jakiej mi Stein udzielił, przekonany jestem, że była ona niezwykłą kobietą.
Ojciec jej należał do białych, był wysokim urzędnikiem, jednym z tych świetnie obdarzonych ludzi, którym brak głupoty nie pozwala się utrzymać na stanowisku i karyera często smutny ma koniec.
Przypuszczam, że i jej brakło zbawczej głupoty i karyerę swą zakończyła w Paturanie.
Los nas wszystkich prześladuje... bo gdzież jest człowiek — mówię tu o prawdziwym, czującym człowieku — któregoby on nie dotknął, odbierając mu to, co nieraz droższem jest od życia?... Ale ten wspólny los z dziwnem okrucieństwem pastwi się nad kobietami.
Nie karze jak władca jaki, ale zsyła takie udręczenia i męki, jak gdyby chciał zaspokoić tajemniczą, nienasyconą zawiść.
Zawsze wystawiam sobie te dwie istoty, z początku młodą kobietę i dziecko, później kobietę dojrzałą i młodą dziewczynę, tę straszną jednostajność i szybki bieg czasu. Lasami od świata, jak nie przebytym murem oddzielone, wrzaskiem i gwarem pospolitego życia otoczone, wiecznie samotne, każde zamienione słowo głębokim smutkiem przeniknięte być musiało.
Musiały tam być zwierzenia nie faktów, przypuszczam, lecz odczuć, żalów, trwogi, ostrzeżeń, przypuszczam ostrzeżeń, których młoda zapewne nie rozumiała aż do śmierci matki — i zjawienia się Jima.
Wówczas, pewny jestem, że zrozumiała dużo — nie wszystko — trwoga odgrywała tu największą rolę.
Jim nazwał ją wyrazem, oznaczającem rzecz drogocenną, nazwał ją — klejnotem.
To ładnie, prawda? Ale on do wszystkiego był zdolny. Klejnotem ją nazwał i powiedział to z taką prostotą, jak gdyby mówił „Janiu.”
Usłyszałem to miano, jak tylko stanąłem na dziedzińcu jego domu; o mało mi ręki nie wyrwał z ramienia, tak ją mocno potrząsał i rzucił się do drzwi, wołając głośno.
— Yewel! Yewel! (po angielsku „klejnot”) Śpiesz się! Przybył do nas przyjaciel...
Zwrócił się nagle ku mnie i mówił poważnie:
— Wierz mi — to — to się do kpin nie nadaje — nie mogę powiedzieć, ile jej zawdzięczam — więc, rozumiesz pan — to — jakby kościół nasz...
Ten szept niespokojny, niejasny, przerwało zjawienie się białej postaci, która z lekkim okrzykiem wysunęła z cienia twarzyczkę o delikatnych rysach i głębokich myślących oczach i wyjrzała, jak ptaszek z głębi gniazdka swego.
Nazwa ta, dana kobiecie, zadziwiła mnie; ale dopiero później zrozumiałem, jaki ona ma związek z zadziwiającą pogłoską, na jaką się natknąłem w czasie mej podróży na wybrzeżu, o 230 mil oddalonem od rzeki Paturanu.
Statek Steina, na którym podróż odbywałem, zarzucił kotwicę dla zabrania jakichś produktów, wyszedłem więc na wybrzeże i ku wielkiemu memu zdziwieniu przekonałem się, że ta zapadła dziura szczycić się może obecnością urzędnika państwowego trzeciego stopnia, który tu stale rezyduje.
Był to metys, tak otyły, że fałdy tłuszczu zwisały, o grubych, wywróconych świecących wargach.
Znalazłem go rozciągniętym na trzcinowym fotelu, wstrętnie porozpinanym, z olbrzymim liściem na parującej głowie i drugim takim w ręce, którym leniwie się wachlował...
— Udajesz się pan do Paturanu? Wiem. Tam jest „Dom Handlowy” Steina. Ma pozwolenie, więc mnie to nic nie obchodzi. Teraz nie jest tam tak źle — zauważył lekceważącym tonem i ciągnął dalej.
— Podobno przybył tam jakiś biały włóczęga...
Co? Co pan mówisz? Pański przyjaciel? Co...
A więc, to prawda, że jest tam jeden z tych verdamte... Po cóż tam zalazł? A znalazł tam drogę, gałgan!
Co? a nie chciałem temu wierzyć. Paturan — przecie tam jak nic gardła podrzynają — ale to nie nasz interes. — Przerwał sobie, by jęknąć.
— Oh! Co za upał! Co za upał! No! to w takim razie może coś być także i w tej historyi i... Zamknął jedno wstrętnie szkliste oko i spojrzał na mnie drugiem — potwórnie.
— Słuchaj pan — rzekł tajemniczo — jeżeli — rozumiesz pan? — jeżeli zdobył coś istotnie pięknego — nie jakieś tam zwykłe wasze zielone szkiełko — rozumiesz pan? — Jestem reprezentantem rządu — więc powiesz pan łajdakowi... Co? Co takiego! Przyjacielem jest pana?... Prawda, mówiłeś pan już, a więc rad jestem, że przez pana mogę przesłać zlecenie. Przypuszczam, że i pan chciałbyś coś na tem skorzystać? Proszę nie przerywać. Powiesz mu pan że słyszałem o tej historyi, ale do władzy nie wysłałem jeszcze raportu! Jeszcze nie. Rozumiesz pan? Po co się śpieszyć? Co? Zatem, powiedz mu pan, by tu do mnie przybył, jeżeli go żywcem ztamtąd wypuszczą. Obiecuję, że wszystko spokojnie załatwię, śledztwa przeprowadzać nie będę. Rozumiesz pan? Pan również otrzymasz coś odemnie w charakterze komisowego. Proszę nie przerywać. Jestem urzędnikiem państwowym i zdaję raporty. Ot! w czem rzecz! Rozumiesz pan? Znam pewne osoby, które gotowe są kupić coś porządnego i dadzą mu pieniędzy więcej, niż taki łajdak w życiu swem widział.
Znam ich przecie!
Wlepił we mnie otwarte teraz oczy, a ja stałem ogromnie zdziwiony, zadając sobie pytanie:
— Czy on waryat, czy pijany?
Pocił się, prychał, jęczał i drapał się z taką miną, że nie mogąc znieść dłużej takiego widoku, odszedłem pośpiesznie.
Nazajutrz, rozmawiając o tem i owem z krajowcami, dowiedziałem się, że wzdłuż wybrzeży krąży tajemnicza pogłoska o „białym” Paturanie, który znalazł nadzwyczajny kamień — szmaragd olbrzymiej wielkości i bajecznej ceny.
Szmaragd więcej działa na imaginacyę Wschodu, niż każdy inny drogi kamień.
Biały otrzymał go, powiadali, siłą swą cudowną i przebiegłością od wiekorządcy dalekiej krainy, zkąd zemknął pośpiesznie i przybył do Paturanu w rozpaczliwem położeniu, szerząc postrach między ludźmi swem nadzwyczajnem okrucieństwem.
Opowiadający mi tę historyę przypuszczali, że kamień ten musi nieszczęście przynosić — jak sławny kamień Sułtana Sukkadanu, który kiedyś sprowadził wojny i nieopisane klęski na kraj cały.
Może to ten sam kamień — kto to wie?
Istotnie, historya o bajecznej wielkości szmaragdzie sięga czasów pierwszego zjawienia się białych ludzi na Archipelagu i wiara w to tak jest trwałą, że jeszcze przed czterdziestu laty rząd holenderski przeprowadzał poszukiwania.
— Taki klejnot — objaśniał mnie starzec, od którego najwięcej dowiedziałem się o tym „mycie”, Jima otaczającym — taki klejnot — mówił wznosząc ku mnie krótkowzroczne oczy (przez szacunek siedział na podłodze mojej w kajucie) — najlepiej się przechowuje ukryty na łonie kobiety. Ale nie każda jest do tego odpowiednią. Musi być młodą — tu westchnął głęboko — i nieczułą na pokusy miłosne.
Teraz sceptycznie wstrząsnął głową.
— Ale podobno taka kobieta właśnie tam się znajduje. Opowiadano mu o jakiejś wysokiej dziewczynie, którą biały szanuje i troszczy się o nią. Ona podobno nigdy sama z domu nie wychodzi. Biały codzień przechadza się z nią, nic sobie z ludzi nie robiąc; on trzyma ją za rękę — ot tak — i przyciska do siebie.
— To może być kłamstwo — przyznawał — bo przecie tak niktby robić nie mógł; w każdym razie, nie ulega wątpliwości, że ona nosi klejnot białego, ukryty na łonie.