Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Tak się zapatrywał na wieczorne spacery Jima z żoną. Ja mu towarzyszyłem nieraz i za każdym razem widziałem niemiłą postać Corneliusa, obrażonego w swej ojcowskiej godności, jak krył się w sąsiednich zaroślach, lub pod płotami z tem specyalnem skrzywieniem ust, świadczącem o gotowości zgrzytania zębami.
Ale czy uważacie, jak o trzysta mil od wszelkich poczt i telegrafów niepewnej użyteczności kłamstwa naszej cywilizacyi więdną i zamierają, a zastępują je wytwory czystej imaginacyi, mające urok i czasami kryjące głęboką prawdę?
W całej tej historyi romantyczność jej tylko prawdą była. Jim nie skrywał się ze swym klejnotem. W rzeczywistości nadzwyczaj dumnym był z niego.
Teraz przychodzi mi na myśl, że wogóle mało się jej przyglądałem. Najlepiej pamiętam oliwkową bladość cery, połysk kruczo-czarnych włosów, obficie spadających z pod purpurowej, małej czapeczki, którą nosiła na tyle zgrabnej swej główki. Ruchy miała swobodne, pewnością siebie nacechowane, przy rumieńcu twarz jej zabarwiała się ciemnym tonem. Gdy rozmawiałem z Jimem, chodziła tu i tam, rzucając szybkie na nas spojrzenia, zostawiając po sobie wrażenie czegoś uroczego, pięknego, a zarazem strzegącego.
Po każdym ślicznym uśmiechu następowało niespokojne spojrzenie, jakby wskutek wspomnienia o grożącem niebezpieczeństwie. Czasami siadała zła przy nas, małą rączką podpierała policzek i przysłuchiwała się rozmowie naszej; wielkie jej oczy nie schodziły z ust naszych, jak gdyby każde wypowiedziane słowo miało swój kształt.
Matka nauczyła ją czytać i pisać; po angielsku nauczyła się trochę od Jima i mówiła akcentem śmiesznym, naśladując jego intonacyę.
Miłość jej otaczała go jakby szelestem skrzydeł.
Tak nieustannie oddawała się komtemplacyi jego, iż stała się do niego podobną w ruchach, w spojrzeniu, w noszeniu głowy,
Miłość jej doszła do takiego stopnia natężenia, iż stała się prawie dla zmysłów widoczną; zdawała się istnieć w przestrzeni, spowijała go całego, drgała w powietrzu, w blaskach słonecznych, jak drżąca, łagodna nuta.
Przypuszczam, że bierzecie mnie również za romantyka, ale mylicie się; opowiadam wam po prostu urywek niezwykłego romansu, jaki stanął mi na drodze.
Z wielkim interesem przyglądałem się szczęściu jego.
Był zazdrośnie kochany, ale dlaczego była ona zazdrosną, o kogo, nie mógłbym powiedzieć.
Kraj cały, lud, lasy były jej wspólnikami i pilnowały go bacznie, jak swą niezaprzeczalną własność.
Tu nie mogło być wątpliwości żadnej; więźniem był, chociaż swobodę miał zupełną, posiadał władzę i moc, a ona, chociaż gotową była zrobić ze swej głowy podnóżek dla niego, trzymała swą zdobycz z całych sił, jak gdyby ona trudną była do utrzymania.
I Tomb Jtam, wierny sługa tubylec, nie odstępujący na krok swego pana, uzbrojony rozmaitemi morderczemi narzędziami, miał minę czujnego strażnika, gotowego życie swe nieść w ofierze więźniowi swemu.
Gdy wieczorami długo przesiadywaliśmy na werandzie, on, jak cień, przesuwał się to tu, to tam, lub stawał nieruchomo w cieniu; potem bez szmeru ginął gdzieś, aby zjawić się jak z pod ziemi na pierwszy ruch Jima.
Dziewczyna, zdaje mi się, również spać się nie kładła, zanim nie rozeszliśmy się na spoczynek.
Nieraz widziałem ich przez okno mego pokoju, Jima i ją, dwie białe postacie, stojące na werandzie; on obejmował ją ramieniem, a ona składała mu główkę na piersi.
Słodki ich szept dochodził uszu moich, serdeczny, przenikający, jak spokojna, smutna nuta, płynąca z ciszy nocy.
Później, kładąc się już do łóżka, słyszałem lekki szelest kroków, ciche westchnienia — i pewny byłem, że Tomb Ytam nie zeszedł ze stanowiska.
Chociaż (z łaski białego pana) miał własny swój domek, „wziął żonę” i nieba w ostatnich czasach zesłały mu dziecię, pewny jestem, że przynajmniej w czasie mojej tam obecności spał zawsze na werandzie.
W żaden sposób nie można było wciągnąć do rozmowy to wierne a ponure indywiduum.
Jim nawet otrzymywał zawsze lakoniczne, urywane odpowiedzi. Mowa widocznie była dla niego zbyteczną. Raz tylko słyszałem całe zdanie, przez Tomba wypowiedziane; było to pewnego poranku, stał obok mnie i nagle, wyciągając rękę w stronę dziedzińca, wskazał na Corneliusa, mówiąc:
— Ot idzie ten Nazarejczyk!
Nie do mnie się zwracał okrzyk ten, pragnął wzbudzić oburzenie w świecie całym.
Dziedziniec, szeroki, kwadratowy plac, zalany był potokami oślepiającego słońca, a Cornelius, przesuwając się po nim w pełnem świetle, miał wygląd człowieka ukradkowo prześlizgującego się w ciemności. Patrząc na niego, doznawało się niesmaku.
Jego chód przypominał pełzanie wstrętnego owadu, nogi jedynie poruszały się w sposób okropny, gdy korpus sunął równo.
Przypuszczam, że on prosto dążył do celu swej wędrówki, ale chodził, jak gdyby się wiecznie czaił i skryć chciał. Często krążył tak wokoło, przypominając psa, węszącego trop jakiś; przechodząc mimo werandy, rzucał ukradkowe spojrzenia i nie śpiesząc się, znikał za węgłem którego z szałasów.
Jego swobodne wędrówki po całem gospodarstwie Jima świadczyły o niedorzecznej obojętności tego ostatniego, a raczej o jego nieskończonej pogardzie, gdyż Cornelius odegrał bardzo wątpliwą rolę (mówiąc najdelikatniej) w pewnym epizodzie, mogącym się bardzo smutno dla Jima zakończyć. W rezultacie rozgłosił on jeszcze więcej sławę jego.
Trzeba wiedzieć, że wkrótce po przybyciu do Paturanu opuścił Jim dwór Dovamina — dla jego bezpieczeństwa było to zbyt wcześnie dokonane, o wojnie jeszcze wówczas mowy nie było. Kierowało nim poczucie obowiązku, musiał — jak mówił — zająć się interesami Steina.
Zapominając więc zupełnie o grożącem zewsząd niebezpieczeństwie, przebył rzekę i zamieszkał z Corneliusem.
W jaki sposób ten ostatni przetrwał burzliwe czasy — nie wiem. Jako agent Steina, korzystał zapewne z opieki Dovamina; w każdym razie nie ulega wątpliwości, że jakąkolwiek drogą szedł, czyny jego nacechowane były podłością, stanowiąc piętno tego człowieka. W opowiadaniu tem odgrywa rolę wstrętnego owadu, kalającego czystość romansu poetyckiego[2].
Jim wytrzymywał z takim człowiekiem jedynie dlatego, że całem sercem zainteresował się bezbronną dziewczyną, pozostającą na łasce „podłego tchórza, łotra!” Cornelius robił, co mógł, by jej życie uczynić nieznośnem, wstrzymywał się jedynie od czynnej zniewagi z braku odwagi jak przypuszczam.
Wymagał, by go nazywała „ojcem” i zachowywała się wobec niego „z szacunkiem”, wrzeszczał, wygrażając jej żółtą pięścią.
— Ja jestem człowiekiem godnym szacunku, a ty czem jesteś? Powiedz — czem jesteś? Myślisz, że ja będę wychowywał cudze dziecko, nie otrzymując za to nic!
Chodź tu — powiedz: „ojcze”... Nie chcesz?...
No! poczekaj!
Zaczynał znieważać słowami zmarłą matkę dziewczyny, a ta, chwyciwszy się za głowę, uciekała pośpiesznie. Gonił ją po wszystkich zaułkach, a zapędziwszy do jakiego kąta, gdzie padała na kolana, zakrywając uszy, stawał za nią, i wylewał cały potok zniewag, obelg, oskarżeń na zmarłą.
— Twoja matka była dyablicą i ty także nią jesteś! — krzyczał na zakończenie, podnosił zeschły kawał ziemi lub garść brudu, którego nie brakło naokoło i rzucał jej na głowę.
Czasami stawała pełna pogardy, patrząc mu prosto w oczy, z twarzą ponurą, bólem skurczoną i od czasu do czasu rzucała jakieś słowo, co tamtego do wściekłości doprowadzało.
Jim mówił mi, że te sceny straszne były. Spotykać się z czemś podobnem na krańcu świata niezmiernie dziwnem było. Przyznacie, że takie położenie biednej dziewczyny wzbudzało litość.
Szanowny Cornelius, (Inezi — Nelius — mówili Malajczycy z wiele mówiącą miną) czuł się bardzo zawiedzionym.
Nie wiem, czego się spodziewał wskutek ożenienia się swego; wszak i tak kradł i trwonił wszystko, co mu pod ręce podpadało, prowadząc lat tyle handel Steina i Sp. (Stein z całą filozofią dostarczał towarów, póki kapitanowie okrętów chcieli je w tamte strony zabierać) ale to Corneliusowi zdawało się małem zadośćuczynieniem za pracę, poświęcenie się jego i dar, ze swego zacnego nazwiska uczyniony.
Jim z rozkoszą stłukłby go na śmierć; a tu sceny te tak były bolesne, wstrętne, iż przez delikatność dla uczuć dziewczyny usuwał się pośpiesznie.
Gdy nareszcie nędznik zostawiał ją samą, drżącą, nieszczęśliwą, z twarzą rozpaczliwie smutną, Jim wówczas wracał i pocieszał jak mógł.
Cornelius włóczył się po wszystkich kątach, milczący teraz jak ryba, rzucając niedowierzające, złośliwe z pod oka spojrzenia.
— Mogę koniec temu położyć — rzekł dnia pewnego Jim — powiedz tylko słowo!
A wiecie, co ona odpowiedziała? Powiedziała — opowiadał mi wzruszony Jim — że gdyby nie była pewną, że on sam jest bardzo nieszczęśliwy, znalazłaby odwagę, by go własną ręką zamordować!
— Pomyśl tylko! Taka biedna dziewczyna, dziecko prawie, doprowadzona była do słów takich — mówił z przerażeniem.
Zdawało się niepodobieństwem wyrwać ją ze szpon tego nędznika!
Jim nietylko litował się nad nią, ale odczuwał jakieś wyrzuty sumienia, patrząc na życie takie. Opuścić dom ten obecnie byłoby niepodobieństwem, równałoby się to dezercyi. Zrozumiał nareszcie, że z dłuższego tu pobytu niczego spodziewać się nie może, widział, że ani rachunków, ani pieniędzy od Corneliusa nie wydrze, ale pozostał, doprowadzając tem Corneliusa do szaleństwa.
Jednocześnie czuł, że grożą mu zewsząd tajemnicze niebezpieczeństwa.
Dovamin kilka razy przysyłał zaufanego sługę, donosząc, że nic dla jego bezpieczeństwa uczynić nie może, póki nie wróci do osady Bugisów.
Rozmaitego rodzaju ludzie zjawiali się w nocy, by mu powiedzieć o rozmaitych spiskach, knutych na jego życie. Miał być otrutym, zasztyletowanym w łaźni, to znów wszystko przygotowano, by go zastrzelić, gdy wypłynie na rzekę.
Każdy z tych donosicieli mianował się jego najlepszym przyjacielem.
— Wszak to wystarczyć mogło — mówił mi — do odebrania mi chwili spokoju.
Coś podobnego zdarzyć się łatwo mogło, ale te ostrzeżenia uświadomiły go, że piekielne zamiary snują się na wszystkie strony i czyhają na niego w ciemności.
To mogło wstrząsnąć najsilniejszemi nerwami!
Nakoniec pewnej nocy sam Cornelius z wielką ostentacyą i tajemniczością przedstawił mu plan, mający na celu ratowanie Jima z grożących niebezpieczeństw. Jakiś godny zaufania człowiek miał Jima przewieść bezpiecznie przez rzekę za cenę stu, no zresztą ośmdziesięciu dolarów.
Jim powinien się koniecznie na to zgodzić, jeżeli choć odrobinę dba o swe życie. Przecież ta suma, to jedno nic, a on, Cornelius, zostając tu, zaglądając śmierci w oczy, daje dowód zupełnego oddania się przyjacielowi pana Steina.
— Widok tego nikczemnika — mówił Jim — wstrętny mi był. Rwał sobie włosy, bił się w piersi, kiwał się, trzymając ręce na brzuchu i udawał, że łzy leje.
— Niech krew twoja spadnie na twą głowę — wrzasnął nareszcie i wyleciał.
Jim przyznał mi się, że nie zamknął oka po wyjściu Corneliusa. Leżał na plecach, na cienkiej macie, pokrywającej bambusową podłogę, i wsłuchiwał się w szmery, dochodzące z poszycia dachu.
Nagle gwiazda błysnęła poprzez szczelinę. Myśli w mózgu kotłowały, a pomimo to tej nocy dojrzał plan wyrzucenia z kraju Szerifa Ali.
Myślał o tem oddawna, w każdej chwili wolnej od zajęć interesami Steina, ale plan działania zjawił się w jego umyśle niespodziewanie.
Już widział narzędzia mordercze, wdzierające się na szczyt góry; o śnie mowy być nie mogło, tak czuł się podnieconym.
Wyskoczył bosemi nogami na werandę. Chodził po niej cichym krokiem i natknął się na dziewczynę, opartą o ścianę, stojącą jakby na straży.
Tak był zajęty myślami, iż nie zadziwiła go jej obecność i pytanie, czy nie wie, gdzie Cornelius być może?
Poprostu odpowiedział — że nie wie.
Jęknęła z cicha i rzuciła okiem na prawo i lewo.
Wszędzie było spokojnie. Jim, cały swej myśli oddany, nie mógł powstrzymać się, by się z dziewczyną natychmiast nią nie podzielić. Słuchała, cichutko klaskała w ręce, szeptała swe zachwyty, ale widocznie ciągle była zaniepokojona.
Przywykł podobno zwierzać się przed nią ze wszystkiem — a ona ze swej strony udzielała mu bezwątpienia wielu pożytecznych wskazówek, tyczących się rozmaitych spraw w Paturanie.
Przyznawał się sam, że niejednokrotnie dobrze wyszedł na jej radach. W każdym razie teraz tłómaczył jej wszystko szczegółowo, a ona raptem ścisnęła jego ramię i znikła.
Wówczas niespodziewanie zjawił się zkądściś Cornelius, a ujrzawszy Jima, skoczył na bok, jakby bardzo tem zdziwiony i stał jakiś czas nieruchomo.
Następnie zbliżył się ostrożnie, jak podejrzliwy kot.
— Byli tu rybacy z rybami — rzekł drżącym głosem. — Chcieli rybę sprzedać — rozumiesz pan?...
Musiała być druga po północy, bardzo właściwa pora do włóczenia się z rybą!
Jim nie zwrócił na to uwagi i nic nie odrzekł, bo, co prawda, nie słyszał nawet, co do niego mówiono. Zawołał bezmyślnie „O!” napił się wody ze stojącego dzbana i nie uważając, że Cornelius jest pod wpływem jakiegoś wielkiego wzruszenia, bo chwycił się rękami za balustradę werandy, by nie upaść — wrócił na swą matę i wyciągnął się, by spokojnie rozmyślać.
Nagle usłyszał czyjeś kroki — ucichły — i poprzez ścianę ktoś szepnął drżącym głosem:
— Czy pan śpi?
— Nie! czego chcesz? — odparł Jim gwałtownie i coś od ściany odskoczyło, jakby szepczący przeraził się.
Niezmiernie tem rozdrażniony, Jim wybiegł na werandę, a Cornelius pobiegł aż do schodów i tam schwycił się złamanego słupa.
— Pomyślałeś pan o tem, co mówiłem? — zawołał Cornelius, z trudnością wymawiając słowa, jak gdyby go febra trzęsła.
— Nie! — wrzasnął z gniewem Jim. — Nie myślałem i myśleć nie będę. Całe życie spędzę tu w Paturanie!
— To umrzesz tu — odparł Cornelius, drżąc gwałtownie.
Wszystko to było tak niedorzeczne i wyzywające, iż Jim nie wiedział, czy ma się śmiać, czy gniewać.
— Nie umrę, póki ciebie ztąd nie wypędzę — krzyknął zniecierpliwiony.
Nawpół seryo (podniecony był, jak wiecie, myślami własnemi) krzyczał dalej:
— Nic mi się stać nie może! Możecie najpiekielniejsze tworzyć plany!
Cornelius, skurczony tam w cieniu, zdał mu się w tej chwili uosobieniem wszystkich trudności i przykrości, jakie na swej drodze spotkał.
Stracił panowanie nad sobą i puścił wodze uniesieniu swemu, nazywając go kłamcą, łotrem, oszustem. Przyznawał, że stracił zupełnie miarę, cały Paturan wyzywał do walki, twierdził, że wszyscy skakać będą, jak on zagra i dalej groził tonem przechwałki.
Śmiesznym był wówczas — mówił sam.
Uszy mu pałały na samo wspomnienie. Nieprzytomny był widocznie...
Dziewczyna, siedząca z nami, skinęła szybko główką i rzekła z dziecięcą powagą.
— Ja słyszałam to wszystko.
Jim roześmiał się zarumieniony.
Potok jego słów wyczerpał się, jak mówił, a on sam uspokoił się, nie słysząc jednego słowa z ust tej postaci, jakby martwej, zwisającej się na balustradzie werandy.
Nasłuchiwał przez chwilę.
Żadnego głosu, żadnego ruchu.
— Zdawało się, że ten łajdak umarł, gdy ja tak hałasowałem — rzekł.
Tak był zawstydzony swem postępowaniem, iż nie wyrzekłszy słowa, wbiegł do izby i rzucił się na matę.
Widocznie jednak ta burza dobrze mu zrobiła, gdyż zasnął natychmiast i spał resztę nocy, jak dziecko. Nie spał już tak od wielu tygodni.
— Ale ja nie spałam — rzekła dziewczyna, opierając się łokciem o stół — czuwałam!
Wielkie jej oczy błysnęły i wpatrzyły się we mnie wymownie.