Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lord Jim |
Redaktor | Franciszek Juliusz Granowski |
Wydawca | Franciszek Juliusz Granowski |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Emilia Węsławska |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Możecie sobie wystawić, z jaką uwagą przysłuchiwałem się temu. Wszystkie te szczegóły nabrały znaczenia we dwadzieścia cztery godziny potem.
Zrana Cornelius nie wspominał o wypadkach zaszłych w nocy.
— Przypuszczam, że wrócisz pan do mego biednego domu — szepnął słodziutko, gdy Jim wchodził do czółna, by się udać do Dovanima.
Jim kiwnął tylko głową, nie patrząc na niego.
Jim spędził cały dzień ze starym „nakhodą”, przedstawiając konieczność energicznego działania i natychmiastowego wzięcia się do pracy wszystkich wodzów plemienia Bugis, którzy na tę naradę wezwani zostali.
Z przyjemnością przypominał sobie, jak był wymownym i przekonywającym.
— Przedstawiłem im grozę położenia, zrozumieli, że nadeszła chwila stanowcza — opowiadał mi. — Bo rzeczywiście, wysłańcy Szeryfa-Ali krążyli koło osady i podobno kilka kobiet uprowadzili z sobą. Na rynku znów zjawili się jego emisaryusze w białych szatach, i przechadzając się dumnym krokiem, przechwalali się przyjaźnią Radży dla ich pana. Jeden z nich stanął pod drzewem, a opierając się na lufie karabinu, wzywał lud do modlitwy i skruchy, radząc, by wymordował wszystkich obcych z pomiędzy siebie, bo jedni — jak mówił — są niewiernymi, a inni gorzej nawet, są dziećmi szatana!
Opowiadano, że niektórzy ze słuchaczów głośno wyrażali chęć pójścia za temi radami. Wzbudziło to postrach ogromny.
Jim, niezmiernie ze swej dziennej pracy zadowolony, przed zachodem słońca wrócił do domu.
Bugisowie obiecali mu uroczyście, że do walki wystąpią, on głową odpowiadał za powodzenie sprawy i tak czuł się tem podniecony i uszczęśliwiony, iż spotkawszy Corneliusa, usiłował grzecznym być dla niego.
W odpowiedzi Cornelius stał się nieznośnie jowialnym, śmiał się, wykrzywiał, w końcu schwycił się za brodę, rozparł na stole, rzucając niepewne wokoło spojrzenia. Dziewczyna się nie pokazała i Jim wcześnie chciał udać się na spoczynek.
Gdy powstał, mówiąc „dobranoc”, Cornelius zerwał się, przewrócił krzesło i rzucił się pod stół, jakby coś podnosił.
Jim patrzył zdziwiony, jak wyłaził ztamtąd z otwartą gębą i przerażonemi oczyma. Cornelius chwycił za róg stołu, by nie upaść.
— Co ci jest? Choryś? — spytał Jim.
— Tak, tak! tak! mam kurcze żołądka — odparł tamten.
Jim najzupełniej uwierzył temu. W obecnym nastroju ducha większe jeszcze kłamstwo znalazłoby wiarę u niego,
Śniło się Jimowi, że jakiś potężny głos, z nieba płynący, woła nań: „Zbudź się, zbudź” i pomimo, że spał kamiennym snem — zbudził się.
Czerwony blask pochodni padał na oczy jego.
Gęste zwoje czarnego dymu kłębiły się nad głową jakiegoś zjawiska, nadziemskiej istoty w białej szacie, o surowej, pełnej niespokoju twarzy.
Po chwili poznał dziewczynę. Trzymała pochodnię we wzniesionej ręce i monotonnym, naglącym głosem, powtarzała: „Wstań! wstań! wstań!
Zerwał się; ona wsunęła mu w rękę rewolwer, który przed chwilą wisiał na ścianie, nabity tym razem. Schwycił go, nie mówiąc słowa, zdziwiony, światłem oślepiony. Czego ona może chcieć od niego? — myślał.
Ona cichutko spytała:
— Czy możesz sobie z czterema poradzić?
Śmiał się, opowiadając mi, jak myślał, że tu chodzi o jej obronę.
— Ależ naturalnie, naturalnie — odparł — rozkazuj, co mam czynić.
Niezupełnie był ze snu przytomny i zdawało mu się że jest niezmiernie ugrzeczniony, ukazując taką gotowość do usług.
Dziewczyna wyszła z izby, Jim podążył za nią; w korytarzu potknęli się o staruchę, gotującą czasami prostą strawę, chociaż tak była stara, niedołężna, iż nie rozumiała, co się do niej mówi. Podniosła się stara i mrucząc, powlokła się za nimi. Na werandzie hamak z żaglowego płótna, należący do Corneliusa, poruszał się swobodnie — był pusty.
Dom handlowy Steina w Paturanie, jak i w innych miejscowościach, składał się pierwiastkowo z czterech budynków.
Teraz dwa z nich obróciły się w kupę pali, połamanej trzciny, zgniłego poszycia i główny spichrz tylko stał naprzeciw domu agenta.
Była to podłużna szopa, zbudowana, zlepiona z błota i gliny, na jednym jej końcu były szerokie drzwi z mocnych desek i drzwi te trzymały się jeszcze na zawiasach. W jednej ze ścian znajdował się duży otwór, jakby okno, z trzema drewnianemi sztabami.
Zanim zeszli z werandy, dziewczyna odwróciła się i rzuciła mu szybko te słowa:
— Miano napaść na pana gdyś spał!
Jim opowiadał mi, że doznał wielkiego rozczarowania. Więc to wciąż ta stara historya! Znudziło go już to czyhanie na jego życie. Miał już dość tych gróźb, gniewał się w duchu na dziewczynę, że go tak zawiodła.
Poszedł za nią, gdyż był przekonany, że to ona potrzebuje jego pomocy i miał wielką ochotę cofnąć się napowrót.
Ale dziewczyna szła prędko i Jim poszedł za nią na dziedziniec. Płotu i ogrodzenia żadnego nie było, dawno to wszystko się rozsypało, wędrowały tędy co rano stada byków, węsząc, chrapiąc, nie spiesząc się wcale; całość wyglądała na jakąś puszczę.
Jim z dziewczyną tonęli w głębokiej trawie. Światło pochodni czyniło ciemność otaczającą ich głębszą jeszcze. Noc była cudna, lekki wietrzyk płynął od rzeki. Jim odczuł tę piękność natury.
Nie zapomnijcie, że opowiadam wam miłosną historyę.
Cudowna ta noc otaczała ich jakby pieszczotą. Płomień pochodni od czasu do czasu z hałasem wyskakiwał w górę, po za tem cisza zupełna.
— Siedzą w spichrzu — szepnęła dziewczyna — czekają na umówiony znak.
— Kto ma go dać? — spytał.
Wstrząsnęła pochodnią, która żywszym zapłonęła blaskiem, sypiąc iskry wokoło.
— Spałeś pan tak niespokojnie — szepnęła. — Czuwałam cały czas!
— Ty! — krzyknął, rozglądając się wokoło.
— Pan myśli, że tylko dziś czuwałam? — odparła ze zdumieniem.
Zdawało mu się, jak powiadał, że otrzymał cios w piersi. Tchu mu zbrakło. Pomyślał, że był brutalem, poczuł wyrzuty sumienia, ale zarazem dobrze mu było, czuł się wzruszonym, szczęśliwym, wniebowziętym. Muszę znów przypomnieć wam, że to miłość wam opisuję; łatwo to poznać można z ich głupiego zachowania się, z tego stania w blaskach pochodni, jakby umyślnie chcieli służyć za cel dla morderców.
Gdyby emisaryusze Szeryfa Ali — jak mówił Jim — mieli odrobinę zapału, to właśnie była odpowiednia chwila do ataku.
Serce Jima tłukło się w piersi — nie ze strachu jednak — ale zdawało mu się, że trawa szeleści, więc szybko usunął się w cień.
Coś ciemnego, nieokreślonego przebiegło pośpiesznie. Wielkim głosem zawołał:
— Cornelius! Cornelius!
Żadnej odpowiedzi, cisza zupełna.
Dziewczyna znów znalazła się u jego boku.
— Uciekaj! — zawołała.
Stara nadchodziła, skurczona jej postać stanęła w promieniu światła.
— Uciekaj! — powtórzyła dziewczyna z uniesieniem.
— Teraz z pewnością są przerażeni, usłyszeli twój głos, wiedzą, żeś się zbudził, wiedzą, żeś wielki, silny, nieustraszony...
— Jeżeli nim jestem — zaczął, ale ona mu przerwała.
— Tak — dzisiejszej nocy. Ale co będzie jutro, pojutrze, czy później jeszcze? Czy ja zdołam czuwać zawsze?
Łkaniem głos jej się załamał, co Jima niewypowiedzianie wzruszyło.
Mówił mi, że nigdy nie czuł się tak małym, bezsilnym — a co do odwagi, jakaż z niej korzyść — myślał.
Ucieczka nawet wydawała mu się bezużyteczną, a chociaż ona wciąż szeptała z gorączkowym uporem — uciekaj do Dovamina, on wiedział, że niema dla niego ucieczki od tego wyosobnienia, tylko — w niej.
— Myślałem — mówił mi — że gdy oddalę się od niej, wszystko dla mnie skończonem będzie!
Ale ponieważ nie mogli stać tak wiecznie na miejscu, postanowił pójść do spichrza.
Pozwolił jej iść razem, nie myśląc nawet, że mogłoby być inaczej; zdawało mu się, że są nierozerwalnie z sobą związani.
— Jestem nieustraszony — czy tak? — szepnął przez zęby.
Ona wstrzymała go za ramię.
— Czekaj, aż usłyszysz mój głos — rzekła i z pochodnią w ręce pobiegła.
Jim pozostał sam w ciemności, ucho do drzwi przycisnął; żaden głos, żadne westchnienie nie dochodziło z wewnątrz. Starucha tylko jęknęła gdzieś za jego plecami.
Nagle usłyszał krzyk dziewczyny:
— Teraz! Pchnij!
Pchnął z całej siły, drzwi z trzaskiem się rozwarły, odsłaniając wnętrze szopy, oświetlone ponurym blaskiem pochodni. Kłęby dymu wiły się po pustym koszu, stojącym na środku, śmiecie i gałgany poruszyły się pod wpływem pędu powietrza.
Dziewczyna przez okno wsunęła pochodnię. Jim widział jej nagie ramię, dzierżące mocno, jak gdyby z żelaza ulane było, ciężką pochodnię.
Góra starych mat zalegała jeden róg szopy i sięgała prawie do sufitu, po za tem — pusto było zupełnie.
Opowiadał mi Jim, że w tej chwili doznał ogromnego rozczarowania. Tyle otrzymał ostrzeżeń, otoczony był tylu najrozmaitszemi niebezpieczeństwami, że raz pragnął zetknąć się z rzeczywistością, ulgęby mu to sprawiło.
— Oczyściłoby to powietrze chociaż na kilka godzin, rozumiesz pan? — mówił Jim. — Na Jowisza! żyłem tyle dni z takim ciężarem na piersi!
Myślał, że przynajmniej teraz coś mu w ręce wpadnie — a tu nic! Ani śladu, ani znaku, że ktoś tu był. Podniósł rewolwer w górę, gdy drzwi się rozwarły, a teraz ręka mu opadła.
— Strzelaj! broń się! — krzyknęła przez okno dziewczyna, rozdzierającym głosem.
Stojąc w ciemności, z ramieniem wyciągniętem do wnętrza szopy, nie mogła widzieć, co się tam dzieje, a nie śmiała cofać ręki z pochodnią.
— Ależ tu niema nikogo! — wrzasnął Jim i już miał parsknąć pogardliwym śmiechem, gdy stanął nagle jak wryty.
Z pod mat błysnęła para oczu.
— Wyłaź mi zaraz! — wrzasnął Jim; i wysunęła się ciemna głowa, straszna, jakby korpusu pozbawiona i dziko patrzała na niego.
Po chwili drgnęła cała góra mat i wyskoczył z niej człowiek i biegł ku Jimowi.
Prawe ramię miał zwieszone, a w ręce, ponad głową, świeciło ostrze „Krissa”, noża. Płótno, obejmujące biodra tego człowieka, oślepiająco białem się wydawało przy jego ciemnej skórze; nagie ciało wilgotne było. Jim wszystko to zauważył.
Opowiadał, że doznał w tej chwili wielkiej ulgi, mściwej rozkoszy. Celował z rozwagą.
Wytrzymał trzecią część sekundy, napastnik w szybkich skokach zbliżał się, a Jim z przyjemnością myślał: to już trup! Pewnym był siebie, pozwolił mu zbliżyć się, widział jego rozwarte nozdrza, błyszczące oczy i — strzelił.
Huk w tej zamkniętej przestrzeni był ogłuszający. Cofnął się o krok wstecz. Napastnik głowę zadarł, wyciągnął ramiona i wypuścił nóż.
Przekonał się Jim później, że go trafił w usta, kula przebiła czaszkę. Biegł pędem i teraz runął naprzód, gwałtownie głową bijąc o ziemię, tuż przy nagich stopach Jima.
Jim zachował całą przytomność umysłu, teraz doznał spokoju, ukojenia, nie czuł w sobie niechęci żadnej, jak gdyby śmierć tego człowieka wszystkie rachunki załatwiła.
Szopa napełniona była gęstym, czarnym dymem, płomień rzucał krwawe światło.
Jim minął trupa i szedł pewnym krokiem w głąb szopy, mierząc do drugiej, nagiej postaci, stojącej w rogu. Gdy miał już za cyngiel pociągnąć, człowiek odrzucił daleko ciężką dzidę, oparł się o ścianę, przysiadł w kucki, złożone ręce składając między nogi.
— Chcesz, bym ci życie darował? — pytał Jim.
Tamten milczał.
— Ilu was jest jeszcze? — spytał znów Jim.
— Jeszcze dwóch Tuanis (panie) — odparł słodko, patrząc wielkiemi, zahypnotyzowanemi oczami w lufę rewolweru. Rzeczywiście dwóch jeszcze wypełzło z pod mat, ostentacyjnie pokazując, że są bezbronni.