Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII.


Jim skorzystał ze swej wyjątkowej pozycyi i jak stado baranów wyprowadził ich z szopy.
Przez cały ten czas pochodnia nie drgnęła nawet w dłoni dziewczyny.
Trzej „czarni” ślepo słuchali Jima, poruszając się jak automaty.
Kazał im stanąć w szeregu.
— Wziąć się za ręce — krzyknął. — Usłuchali.
— Kto wysunie ramię lub się obejrzy — trupem padnie! — Marsz!
Szli razem, sztywnym krokiem, Jim za nimi, a obok niego — dziewczyna w białej, długiej szacie, Czarne włosy sięgały jej do pasa. Pochodni z rąk nie wypuściła.
Wyniosła jej postać sunęła tak lekko, iż zdawało się ziemi nie dotyka; ciszę mącił tylko szelest wysokiej trawy.
— Stać! — krzyknął Jim,
Brzeg rzeki był prostopadły w tem miejscu; wielka świeżość płynęła z dołu, światło pochodni padło na ciemną, zupełnie gładką powierzchnię wody; po jednej i drugiej stronie ciągnęły się szeregiem domy.
— Pozdrówcie Szeryfa Ali, zanim ja sam go odwiedzę — rzekł Jim. Ani jedna głowa nie drgnęła.
— Skaczcie! — huknął.
Zrobił się jeden wielki plusk, woda buchnęła w górę, czarne głowy konwulsyjnie drgały i znikły; w rzece coś bulgotało gwałtownie i powoli cichło, umiejętnie dali nurka, drżąc ze strachu, by ich teraz jeszcze kula na tamten świat nie wyprawiła.
Jim zwrócił się do dziewczyny, uważnego, milczącego świadka tej sceny. Zdawało mu się, że serce jego nagle urosło, zmieścić się w piersi nie może i dusi go coś w gardle. To zapewne pozbawiło go głosu przez czas jakiś, a ona, odpłaciwszy mu się spojrzeniem, szerokim ruchem ręki rzuciła pochodnię do rzeki. Czerwony płomień zatoczył wielkie koło i sycząc, jak potworna żmija, zgasł, a spokój słodkiej gwiaździstej nocy spłynął na nich. Nie mówił mi, co powiedział, gdy głos odzyskał.
Przypuszczam, że nie mógł być bardzo wymownym.
Otaczała ich cisza, noc, jedna z tych, co stworzone się zdają, by dawać schronienie uczuciom naszym, a są chwile takie, w których dusze, jakby uwolnione z ciemnej powłoki, jaśnieją cudowną wrażliwością, czyniącą milczenie wymowniejszem od słów.
— A dziewczyna — mówił Jim — rozpłakała się. Naturalna reakcya. Musiała być dyablo zmieszana, a przytem kochała mnie... rozumiesz pan... Ja także... nie wiedziałem... ani mi to przez głowę nie przeszło...
Tu zerwał się i chodzić zaczął pośpiesznie.
— Kocham ją, kocham bardzo. Więcej niż wyrazić mogę. Rozumie się, że tego opowiedzieć nie można.
Zupełnie się człowiek inaczej na swe czyny zapatruje, gdy mu dane jest do zrozumienia, że obecność jego jest konieczną, niezbędną — dla drugiej osoby.
Ja właśnie to czuję. Czyż to nie zadziwiające! Ale pomyśl tylko, jakiem było jej życie. Przecie to było okropne! A ja przyszedłem tu i znalazłem ją w takiem położeniu, jak gdyby ktoś, włócząc się po świecie, znalazł nagle tonącego w ciemnej, bezdennej przepaści. Na Jowisza! Niema ani chwili do stracenia... No! przecież to także rodzaj zaufania... Zdaje mi się, że godny jestem tego...
Muszę wam przypomnieć, że dziewczyna już dawno nas opuściła. Jim stuknął się w piersi.
— Tak! czuję to, jak również, że zasłużyłem na to szczęście, które mi tu dopisało!
On miał dar znajdywania głębszego znaczenia we wszystkiem, co mu się przytrafiało.
Tak się zapatrywał na swą miłosną sprawę; było to idylliczne, trochę uroczyste i również prawdziwe, kiedy wierzył z całą powagą młodości.
W jakiś czas potem, przy innych okolicznościach, powiedział mi:
— Jestem tu zaledwie od dwóch lat, a doprawdy, nie mogę sobie wystawić, bym mógł żyć gdzieindziej. Sama myśl o świecie, po za granicami tego kraju, przeraża mnie, gdyż, rozumiesz pan — dodał z oczami utkwionemi w koniec buta, którym rozbijał grudkę ziemi (szliśmy brzegiem rzeki) — gdyż, nie zapomniałem, dlaczego tu przybyłem. Jeszcze nie! Nie pozwoliłem sobie spojrzeć na kogo innego, ale zdaje mi się, że usłyszałem westchnienie, milczeliśmy czas jakiś.
— Na moją duszę i sumienie — zaczął znowu — jeżeli rzecz taka może być zapomnianą, to mam prawo wyrzucić ją z pamięci. Spytaj pan kogo chcesz tutaj... — tu głos jego drgnął. — Czy to nie dziwne — mówił tonem słodkim, łagodnym — że lud ten cały, który gotów dla mnie wszystko uczynić, nigdy zrozumieć mnie nie zdoła? Nigdy! Gdybyś mi wierzyć przestał, ja ich na świadków nie mógłbym wezwać! To ciężko jednak. Głupi jestem, prawda? Czegoż więcej żądać mogę? Jeżeli spytasz się ich pan, kto jest sprawiedliwym, uczciwym, komuby w opiekę oddali życie swe — odpowiedzą: — Tuom Jim. A tymczasem oni nigdy dowiedzieć się nie mogą o istotnej, rzeczywistej prawdzie...
Tak do mnie mówił ostatniego dnia pobytu mego w Paturanie. Jednego słowa nie wyrzekłem, czułem, że powie coś jeszcze i dojdzie do samego dna.
Słońce, którego skoncentrowany blask nadawał ziemi pozór roziskrzonego kłębu pyłu, zapadło za lasy, a światło, płynące z opalowego nieba, rzucało na świat bez cieniów i błysków złudzenie spokojnej, myślącej wielkości.
Nie wiem, dla czego słuchając go, zdawałem sobie tak jasno sprawę ze stopniowego ciemnienia rzeki i powietrza; z tej powolnej pracy nocy, ogarniającej wszystkie widzialne kształty, zacierającej je coraz więcej i więcej, jak gdyby spadał na mnie czarny, delikatny pyłek.
— Na Jowisza! — zaczął gwałtownie — są dnie, w których człowiek czuje się zupełnie głupi, ale to powiedzieć mogę, że dałem sobie radę z tą okropną rzeczą, przygniatającą mi czaszkę... Zapomniałem?... Niech mnie powieszą, jeżeli wiem! Mogę spokojnie o tem myśleć. Bo zresztą czegóż to dowodziło? Niczego. Przypuszczam, że i pan nie sądzi inaczej...
Pośpieszyłem mruknąć coś niezrozumiałego.
— Wszystko jedno zresztą — rzekł. — Ja zadowolony jestem... prawie. Potrzebuję tylko spojrzeć na pierwszego przechodzącego człowieka, by odzyskać zaufanie w siebie. Oni rozumieć nie mogą, co się we mnie dzieje. To, co zrobiłem tutaj, zasługuje na uznanie!
— Rozumie się — odparłem.
— A jednak nie powierzyłbyś mi pan własnego okrętu — co?
— A niechże cię licho porwie! — krzyknąłem — dajże z tem pokój!
— Aha! widzisz pan — zawołał — ale popróbuj powiedzieć to któremu z nich tutaj. Nazwą pana głupcem, kłamcą, a może gorzej jeszcze. Więc tym sposobem wytrzymać mogę. Uczyniłem coś dla nich, ale i oni mi się odpłacili.
— Kochany chłopcze — zawołałem — pozostaniesz dla nich zawsze tajemnicą niezbadaną.
Nastało długie milczenie.
— Tajemnicą — powtórzył — dobrze, więc zostaw mnie tu na zawsze.
Gdy słońce zupełnie zaszło, ciemność coraz większa spadała na nas z każdym podmuchem wietrzyku.
Na środku dróżki ujrzałem sylwetkę wiernego Tamb Itam, a poprzez mroczną przestrzeń bystre me oko dojrzało białą postać, chodzącą tam i napowrót po werandzie.
Gdy Jim, z nieodstępnym Tamb Item, udał się na wieczorny przegląd całej gospodarki, wróciłem do domu sam, gdzie spotkała mnie dziewczyna, czekająca widocznie na tę sposobność.
Nie umiem wam powiedzieć, co ona chciała ze mnie wydobyć. Z pozoru rzecz prostą, a jednak zupełnie niemożliwą, jak, dajmy na to, dokładny opis kształtów chmury. Chciała pewności, zaświadczenia, obietnicy, wyjaśnienia — nie wiem jak to nazwać, ta rzecz niema nazwy.
Ciemno było zupełnie, odróżniałem więc tylko miękką linię jej białej szaty, blady owal twarzyczki i wielkie orbity oczów, w których coś się poruszało, jak to bywa, gdy wzrok człowiek zapuści na dno niezmiernie głębokiej studni. Co się tam porusza? — zadajecie sobie pytanie. Potwór jakiś, a może tylko zabłąkany promyczek ze świata?
Uderzyła mnie myśl — nie śmiejcie się ze mnie — że ona była więcej niezbadaną w swej dziecięcej nieświadomości, niż sfinksy, rzucające przechodniom dziecinne zagadki.
Przybyła do Paturanu niemowlęciem, tu wyrosła, nie wiedziała nic i najmniejszego pojęcia o czemkolwiek nie miała. Zadawałem sobie pytanie, czy ona pewną jest, że coś po za Paturanem istnieje?
Jakie sobie wytworzyła pojęcie o świecie — nikt zbadaćby nie zdołał; znała tylko jednę zdradzoną kobietę i słyszała o sprawcy jej nieszczęścia.
Kochanek jej również z tamtego świata przybył, obdarzony urokiem niewypowiedzianym, i cóż się z nią stanie, jeżeli on powróci do tych niepojętych sfer, domagających się zawsze powrotu swych dzieci? Matka przed śmiercią ze łzami ostrzegała ją o tem...
Mocno schwyciła me ramię, a gdy stanąłem, cofnęła rękę pośpiesznie. Śmiałą była, a zarazem trwożną. Nie bała się niczego, ale zgnębiona była niepewnością.
Ja należałem do tego Nieznanego, mogącego Jima w każdej chwili do siebie powołać; znałem tajemnicę natury jego i zamiary; byłem powiernikiem grożącej tajemnicy — potęgą jej może zbrojny!
Zdawało mi się, iż przypuszczała, że jednem słowem mogę wydrzeć Jima z jej ramion; przekonany jestem, że przeszła przez wszystkie męki w czasie naszej długiej z Jimem rozmowy, przez takie niepokoje, że mogłaby knuć spisek na me życie, gdyby dusza jej zdolna była do tego.
Takie otrzymałem wrażenie i dzielę się niem z wami; spadło to na mnie niespodziewanie i gdy nareszcie zrozumiałem, ogarnęło mnie nadzwyczajne zdziwienie.
Usta moje niezdolne są wyrazić tego szeptu, słodkiego a namiętnego, tego błagania, wyrażonego wzniesieniem białych ramion.
Opadły. Postać cała drgnęła, jak wysmukłe drzewo wichrem miotane, blady owal twarzyczki ku ziemi się pochylił; nie można było rozróżnić rysów, głębia oczu bezdenną była; dwa szerokie rękawy podniosły się do góry, robiąc wrażenie dwóch rozwijających się skrzydeł i stała milcząca, rękami obejmując główkę.