Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII.


Głęboko byłem wzruszony: jej młodość, nieświadomość, piękność, mająca urok polnego kwiatu, prośby, jej bezradność, przemawiały do mnie z siłą, równą prawie jej trwodze.
Bała się rzeczy nieznanych, tak jak my wszyscy, ale jej nieświadomość, naiwność, powiększała bezmiernie te rzeczy nieznane.
Ja wobec niej uosabiałem ten świat nieznany, ani troszczący się o Jima, ani potrzebujący go.
Nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Niewymownie bolesny szept jej rozwiązał mi usta.
Zacząłem ją przekonywać, że ja przynajmniej nie mam zamiaru zabierania jej Jima.
— Po cóż więc przybyłem?
Stała nieporuszona, jak marmurowa statua. Usiłowałem wyjaśnić, że sprowadziła mnie przyjaźń, konieczność rozejrzenia się w jego życiu i że raczej namawiałbym go do pozostania.
— Oni nas zawsze porzucają — szepnęła.
Z grobu, który zawsze kwiatami stroiła, tchnienie nocy nieść się zdawało smutną świadomość.
— Nic pani z Jimem rozłączyć nie zdoła — rzekłem. Takiem jest moje przekonanie teraz, takiem było wówczas; ona szepnęła, jakby do siebie mówiła:
— Przysiągł mi to.
— Żądałaś tego pani? — spytałem.
— Nie! Nigdy!
Ona go prosiła, by uciekał. To było tej nocy, nad brzegiem rzeki, gdy zabił tego czarnego — tamtych wypędził, a ona rzuciła pochodnię do rzeki, bo on tak na nią patrzył. Niebezpieczeństwo minęło tylko na czas krótki, ale on powiedział, że jej nie zostawi na pastwę Corneliusa. Ona nalegała. Prosiła, by ją porzucił! Powiedział, że nie może, że to niemożliwe. Drżał, mówiąc to. Czuła, że drży...
Nie potrzeba wielkiej imaginacyi, by sobie tę scenę odtworzyć i słyszeć prawie ich szepty.
Ona bała się o niego; widzę, że wówczas widziała w nim tylko predestynowaną ofiarę niebezpieczeństw, które ona lepiej od niego rozumiała.
Chociaż samą obecnością swoją zawładnął jej sercem, ona nie wierzyła w powodzenie jego. Wówczas wszyscy nie doceniali wartości Jima, nie przewidywali, kim on się stać się może. Cornelius chciał się pozbyć niewygodnego świadka swych czynów. Szeryf Ali nie lękał się go, przeciwnie, czuł pogardę dla białego człowieka.
Jim miał być zamordowany tylko dla religijnych względów, ale nie dlatego, by miał być niebezpiecznym.
To przekonanie potwierdził Cornelius w jedynej rozmowie, jaką mu się udało ze mną przeprowadzić.
— Czcigodny panie! — mówił. — Zkądże ja mogłem wiedzieć, kim on był? W jaki sposób zdobył zaufanie ludu całego? Ja z początku dziwiłem się, dlaczego pan Stein przysyła takiego młokosa na miejsce starego sługi? Gotów byłem ocalić go za ośmdziesiąt dolarów. Czemu nie uciekał? Czyż miałem dać się zasztyletować dla miłości jakiegoś obcego przybysza?
Czołgał się prawie u mych nóg, podnosząc ręce, jakby chciał mnie za kolana obejmować.
— Cóż znaczą te dolary? To nic nieznacząca suma, ofiarowana biednemu starcowi, zrujnowanemu przez zmarłą dyablicę!
Tu płakać zaczął.
Ale ja uprzedzam wypadki. Z Corneliusem rozmawiałem po skończeniu rozmowy z dziewczyną. Ona zupełnie pozbawiona była egoizmu, gdy nalegała na Jima, by ją, a nawet kraj ten zupełnie porzucił. O grożących mu niebezpieczeństwach myślała jedynie. Padła mu do nóg — opowiadała mi — tam, na brzegu rzeki, przy dyskretnym blasku gwiazd, padającym na wielkie, milczące cienie, nieskończone przestrzenie i drżące w powierzchni wody, nabierającej pozorów morza.
On podniósł ją ku sobie i wówczas walczyć przestała. Rozumie się. Objęły ją silne ramiona, usłyszała głos słodki, poczuła silne ramię, na którem główka jej spocząć mogła.
Było to potrzebą — niezbędną potrzebą dla zbolałego serca i skołatanego umysłu.
Popęd młodości, nastrój chwili... Cóż chcecie?
To rzecz zrozumiała — chyba ktoś niezdolny cokolwiek pod słońcem rozumieć, nie pojmie tego. Zatem czuła się w tej chwili szczęśliwą.
— Na Jowisza! — pan wiesz, to rzecz poważna — do kpin się nie nadaje! — szepnął pośpiesznie Jim, gdym stanął po raz pierwszy na progu ich domu. Tak, w romansie ich nie było miejsca na żarty; wśród nieszczęść życiowych zamienili przysięgi, jak rycerz z dziewicą na nizinach, nawiedzanych przez duchy.
Światło gwiazd im wystarczało, światło tak słabe, iż nie mogło cieniom nadać kształtów i wskazać przeciwnego brzegu rzeki.
Patrzyłem na rzekę tej nocy, z tego samego miejsca; płynęła ona milcząca i czarna, jak Styks; nazajutrz wyjechałem, ale nie prędko zapomnę, od czego chciała być ocaloną właściwie, gdy go błagała, by odjechał póki czas jeszcze.
Powiedziała mi, co to było, spokojnie — teraz zbyt namiętnie zainteresowaną była, by się unosić — głosem słodkim rzekła:
— Nie chciałam umierać, płacząc.
Zdawało mi się, że źle słyszałem.
— Nie chciałaś pani umierać, płacząc? — powtórzyłem za nią.
— Jak matka moja — dodała pośpiesznie.
— Matka moja gorzko płakała, umierając — wyjaśniła. Jakiś niepojęty spokój zdawał się podnosić wokoło nas, łagodząc nadmierność wzruszeń. A mnie się zdawało, że tracę grunt pod nogami wśród głębi wód i ogarnął mnie nagle strach, strach tej nieznanej głębi.
Opowiadała mi, że gdy matka konała, musiała odejść od jej łoża, by stanąć przy drzwiach i bronić wejścia Corneliusowi.
Chciał wejść, pięściami bił o drzwi, krzycząc ochrypłym głosem: „Puść mnie! puść mnie!”
W głębi izby, na matach, konająca kobieta, już mowy pozbawiona i nie mogąca ręką poruszyć, ruchem głowy i spojrzeniem zdawała się wołać: — Nie! nie!
A posłuszna córka całą siłą drzwi podpierała i oka z matki nie spuszczała.
— Łzy jak groch sypały się z jej oczu — i umarła — zakończyła opowiadanie córka tak spokojnym, dziwnym głosem, iż podziałał na moją imaginacyę, przedstawiając okropność tej sceny daleko silniej, niż najbardziej patetyczny opis.
— Przysiągł, że nigdy mnie nie porzuci, gdy staliśmy tam — sami! Przysiągł mi!...
— I czy to możliwe, że pani — pani! nie wierzyła mu? — spytałem ze szczerą wymówką. Dlaczego wierzyć ona nie mogła? Po co czepia się tak tej niepewności i trwogi, jak gdyby one były strażniczkami miłości. To było okropne. Powinna była sobie z tej uczciwej miłości zbudować ustroń niezmąconego spokoju. Może nie wiedziała, nie umiała.
Noc tak ciemną się stała, iż postać jej zniknęła z przed mych oczu, jak gdyby duchem była.
Nagle usłyszałem znów spokojny jej szept:
— Inni ludzie tak samo przysięgali.
Było to jakby echem myśli, smutku i przerażenia pełnych. Dodała ciszej jeszcze:
— Mój ojciec tak postąpił.
Umilkła, by głośno odetchnąć.
Jej ojciec także...
O tych więc rzeczach wiedziała! Pośpieszyłem powiedzieć:
— Ale on jest innym przecież!
O tem widocznie nie chciała dysputować; ale po chwili ten dziwny szept wpadł mi znów w ucho:
— Dlaczego jest innym? Czy jest lepszym? Czy tak?...
— Na honor — zawołałem — wierzę, że nim jest!
Z którejś chaty, gdzie mieszkali podwładni Jima, popłynęła pieśń przejmująca i smutna.
Za rzeką — wielkie ognisko (u Dovamina zapewne) paliło się, jak wielka kula, błyszcząca wśród nocy.
— Czy bardziej godnym zaufania? — szepnęła.
— Tak — odparłem.
— Godniejszym zaufania, niż inni — powtórzyła powoli.
— Tu — rzekłem — nikomu na myśl nie przyszło, niktby nie śmiał wątpić w jego słowa — z wyjątkiem pani!
— Odważniejszym jest od innych — mówiła zmienionym głosem.
— Trwoga nigdy go pani nie wydrze — odparłem nerwowo.
Pieśń nagle ucichła. Rozległy się głosy w oddali, między nimi i głos Jima. Uderzyło mnie jej milczenie.
— Co on pani powiedział? Mówił co pani? — pytałem.
Nie było odpowiedzi.
— Co on pani powiedział? — nalegałem.
— Czy pan myśli, że ja mogę to powiedzieć? Jakże ja mogę to wiedzieć, czy rozumieć? — krzyknęła nareszcie. Poruszyła się. Zdaje mi się, że ręce załamała.
— Jest coś, czego on zapomnieć nie może!
— Tem lepiej dla pani — odparłem posępnie.
— Co to jest? co to jest? — pytała błagalnie. — Mówił, że doznał trwogi. Jakże ja mogę wierzyć? Czy waryatką jestem, by uwierzyć? Wy wszyscy pamiętacie o czemś! Wszyscy do tego wracacie! Co to jest? Powiedz mi pan! Co to za rzecz? Czy to żyje, czy martwe jest? Nienawidzę tego. To okrutne. Czy to — nieszczęście — posiada fizyognomię, czy głos? Czy on to zobaczy — lub wszyscy? Może we śnie, gdy mnie widzieć nie może — wówczas wstanie i odejdzie. Ah! nigdy mu tego nie przebaczę. Matka moja przebaczyła, ale ja — nigdy! Czy to będzie znak jaki — wezwanie...
To było straszne. Nie dowierzała nawet sennym jego marzeniom — i myślała, że ja jej powiem dlaczego! Tak biedny śmiertelnik, porwany czarem nadziemskiego zjawiska, może próbować wydrzeć od tego ducha straszną tajemnicę praw, jakie tamten świat posiada nad bezcielesną duszą, błądzącą wśród namiętności świata tego.
Zdawało mi się, że grunt mi się pod nogami usuwa. Ale jeżeli duchy, wywołane naszą trwogą i niepokojem, nie ustępują naleganiom takich jak my czarodziejów? — Ja — drżałem wobec takiego zadania.
Czy to będzie znak jaki, czy wezwanie! Zkąd przyszły jej te słowa, gdzie je znalazła? Kobiety znajdują natchnienie w chwilach takich, które dla nas są tylko straszne, niedorzeczne, lub banalne. To, że ona mówić o tem umiała, napełniało przerażeniem serce moje. Gdyby kopnięty kamień jęknął z bólu, nie byłoby to większym cudem i większą litość wzbudzającym. Te słowa, wśród ciemnej nocy wypowiedziane, nadawały ich życiu tragiczną barwę. Przecież jej tego wytłómaczyć nie można. Złościłem się w duchu na moją niemoc. A Jim, także — biedny chłopiec! Kto o nim pamięta, lub potrzebuje go? Ale tego chciał. Prawdopodobnie zapomniano nawet o jego egzystencyi. Jej nieruchomość świadczyła, że czeka na odpowiedź, a ja miałem mówić o moim bracie, którego przeszłość tonęła w krainie zapomnienia.
Wzruszała mnie odpowiedzialność moja i jej rozpacz. Oddałbym wszystko za możność uspokojenia tej wątłej duszyczki, miotającej się wśród swej nieświadomości, jak ptak tłukący skrzydłami o nielitościwe pręty klatki.
Nic łatwiejszego, jak powiedzieć: Nie bój się o nic! A nic trudniejszego. Nie wiem, jak się trwogę zabija. Jak się widmu serce przebija, głowę ścina, dusi za gardło? To jest przedsięwzięcie, na które rzucasz się wśród snu i rad jesteś, żeś uciekł od tego z wilgotnemi od potu włosami i drżąc na całem ciele. Do takiego rozpaczliwego spotkania potrzebujesz zaczarowanego i zatrutego ostrza, zanurzonego w kłamstwie tak subtelnem, iż nie znaleźć takiego na ziemi! Tylko w śnie narażać się na to można!
Zacząłem moje egzorcyzmy z ciężkiem sercem i zarazem z jakąś ponurą złością. Głos Jima, gniewem podniesiony, rozlegał się teraz donośnie, karcił niedbalstwo jakiegoś milczącego grzesznika. Niema rzeczy — mówiłem wyraźnym szeptem — niema rzeczy w tym nieznanym świecie, tak skorym do wydarcia jej szczęścia — jak sądziła — niema rzeczy żywej, czy martwej, niema fizyognomii, głosu, potęgi, mogącej oderwać Jima od niej.
Odetchnąłem, a ona szepnęła słodko:
— Mówił mi tak.
— Powiedział pani prawdę — rzekłem.
— Niema nic — westchnęła i nagle zwróciła się do mnie z zaledwie dostrzegalnem błaganiem w głosie:
— A więc dlaczego przybyłeś pan ztamtąd? Mówił o panu zbyt często. Lękałam się pana. Czy — potrzebujesz go pan?
— Nigdy więcej nie wrócę — rzekłem z goryczą. — On mi niepotrzebny i nikt go nie potrzebuje.
— Nikt — powtórzyła tonem zwątpienia.
— Nikt. Wierzysz pani, że jest silnym, rozumnym, odważnym, wielkim — więc dlaczego nie ufasz mu? Odjadę jutro — i wszystko będzie skończone. Już nigdy głos z tamtego świata nie zakłóci twego spokoju. Świat, którego nie znasz, jest zbyt wielki, by odczuć mógł brak Jima. Rozumiesz pani? Zbyt wielki! Trzymasz pani jego serce w swych dłoniach. Musisz to odczuwać. Musisz wiedzieć o tem.
— Tak, wiem o tem — szepnęła, nieruchoma i cicha, jak statua.
Czułem, że niczego nie dokonałem, a co pragnąłem dokonać, teraz już nie jestem pewny. Wówczas byłem przeniknięty niewytłómaczonym zapałem, jak przed jakiemś wielkiem, użytecznem zadaniem. Ona była panią jego serca, jak to jej mówiłem. Należał do niej zupełnie — oby tylko uwierzyć w to mogła! Miałem jej powiedzieć to, że na całym świecie niema nikogo, ktoby potrzebował jego serca, umysłu, ręki. Był to zwykły los, a jednak zdawało się okropną rzeczą wyrazić się tak o człowieku.
Słuchała, nie mówiła słowa, a jej milczenie było jakby protestem niezwalczonej niewiasty.
Co ją obchodzić może świat, za lasami leżący? — spytałem. Z tłumów, zamieszkujących obszary nieznane, upewniałem ją, nie przyjdzie nigdy żaden znak, żadne wezwanie. Nigdy! Nigdy! Nigdy! Ze zdziwieniem przypominam sobie, z jaką mocą wymawiałem te wyrazy. Miałem złudzenie, że nareszcie schwyciłem widmo za gardło. Po co ma się trwożyć? Wie, że jest silnym, mądrym, dzielnym. Jest nim bezwątpienia. Mało tego. Jest wielkim — niezwalczonym — a świat go nie chce, zapomniał o nim, nie poznałby go nawet!
Umilkłem; głęboka cisza otaczała Paturan, tylko tam, na rzece, ktoś wiosłem pluskał o wodę.
— Dlaczego? — szepnęła.
Odczułem gniew, jakiego się doznaje, mocując się z kimś. Widmo usiłowało wydrzeć mi się.
— Dlaczego? — powtórzyła głośniej — powiedz mi!
A ponieważ zakłopotany milczałem, tupnęła nóżką, jak rozkapryszone dziecię.
— Dlaczego? Mów!
— Chcesz wiedzieć? — krzyknąłem wściekły.
— Tak! — zawołała.
— Bo nie jest dość dobry — rzekłem brutalnie.
W tej chwili światło na przeciwnym brzegu rzeki błysnęło, rozszerzając krąg swój i nagle stało się tylko krwawym punktem.
Schwyciła mnie za rękę. Nie podnosząc głosu, wyraziła cały bezmiar pogardy, goryczy, rozpaczy.
— To właśnie on mnie mówił... ale kłamiesz!
Te ostatnie słowa wypowiedziała miejscowym dyalektem.
— Wysłuchaj mnie! — prosiłem; głęboko westchnęła, odrzuciła mą rękę.
— Nikt, nikt nie jest dość dobrym — zacząłem z wielkiem przejęciem. Słyszałem, jak tłumione łkania rozdzierały jej piersi. Spuściłem głowę. Co tu słowa pomogą? Czyjeś kroki rozległy się w pobliżu; usunąłem się, nie wymówiwszy jednego słowa więcej...