Lord Jim (tłum. Węsławska)/Rozdział XXXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Redaktor Franciszek Juliusz Granowski
Wydawca Franciszek Juliusz Granowski
Data wyd. 1904
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Węsławska
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIV.


Marlow wstał pospiesznie i zachwiał się, jak gdyby stanął na ziemi po szybkiej wędrówce po nadziemskich przestworzach. Oparł się o balustradę i spojrzał na szereg trzcinowych foteli. Wyciągnięte w nich ciała zbudziły się z obezwładnienia.
Ten i ów zerwał się jakby przerażony; tu i tam błysnęło cygaro; Marlow patrzył na nich oczami człowieka, wyrwanego z marzeń sennych, zupełnie obcych temu otoczeniu. Ktoś szepnął zachęcająco:
— No i cóż dalej?
— Nic — odparł Marlow — powiedział jej — nie uwierzyła mu — nic więcej. Co do mnie — nie wiedziałem, czy mam się cieszyć, czy smucić. Nie mogę powiedzieć, w co wierzyłem wówczas i do dziś dnia nie wiem. Ale w co wierzył ten biedak? Prawda zawsze na wierzch wylezie — powiadają. Magna est veritas et... Tak, gdy zdarzy się okazya. Istnieje prawo, nie ulega wątpliwości, prawo — kierujące szczęściem w rzucaniu kości. To nie sprawiedliwość rozstrzyga o losie ludzi — ale wypadek, zdarzenie, fortuna — sprzymierzenie cierpliwego czasu — utrzymuje skrupulatną równowagę.
Obaj powiedzieliśmy tę samą rzecz. Czy obaj powiedzieliśmy prawdę, czy jeden tylko z nas — czy żaden?...
Marlow umilkł, złożył ręce na piersiach i zmienionym tonem ciągnął dalej:
— Powiedziała — kłamiecie! Biedna! Cóż, należało to zostawić okazyi, której sprzymierzeniec Czas przyspieszonym być nie może, a wróg — Śmierć czekać nie chce.
Cofnąłem się — trwogą zdjęty, przyznać to muszę. Dodałem do jej niepokoju wzmiankę o czemś strasznem, niezrozumiałem, pozostającem wieczną dla niej zagadką. To tak, jak gdybym patrzył na pracę nieubłaganego przeznaczenia, którego jesteśmy ofiarami i — narzędziami.
Litość brała, myśląc o tej dziewczynie, stojącej tam nieruchomo; kroki Jima sprawiały hałas donośny, gdy w grubych butach wchodził na werandę.
— Jakto? Po ciemku? — zawołał zdziwiony — a cóż wy tak po ciemku robicie?
Po chwili ujrzał ją zapewne.
— Hallo! dziewczyno moja! — zawołał radośnie.
— Hallo! mój chłopcze! — odparła natychmiast.
Tak się zwykle witali z sobą, a pewna junakierya, brzmiąca w jej głosie o wysokich tonach, nadawała mu urok dziecinny. Sprawiało to niewymowną przyjemność Jimowi. Po raz ostatni słyszałem to ich powitanie i poczułem chłód w sercu. Głos był niby ten sam, ale ja w nim odczułem — bolesny jęk.
— A co zrobiłaś z Marlowem? Czy poszedł spać? To dziwne, że go nie spotkałem... Czy jesteś tam, Marlowie?
Milczałem. Nie myślałem wracać do domu — nie teraz w każdym razie. Doprawdy, nie mógłbym; gdy Jim mnie wołał, usiłowałem uciec przez małą furtkę, prowadzącą do nowo wykarczowanego kawału gruntu. Nie; nie mógłbym teraz stanąć przed nimi.
Szedłem przed siebie ze spuszczoną głową. Tu i owdzie leżały powalone drzewa; trawa spalona została.
Jim miał tu założyć plantacyę kawy.
Wielka góra, wznosząca podwójny swój szczyt, czarny jak węgiel w żółtym blasku ukazującego się księżyca, zdawała się rzucać cień na świeżo przygotowany grunt. Jim próbował już rozmaitych rzeczy; podziwiałem jego energię, przedsiębiorczość, przenikliwość. Nic na ziemi bardziej rzeczywistem się nie wydawało, niż jego plany, energia, zapał; podniósłszy oczy, ujrzałem na dnie szczeliny między górami wysuwającą się tarczę księżyca.
Przez chwilę wyglądało to, jakgdyby gładki krążek spadł z obłoków na ziemię i potoczył się na dno przepaści; jego wznoszący się ruch przypominał odskoczenie czegoś sprężystego; rosnące na stoku góry drzewo ciemną linią sam środek księżyca przecinało.
W tem chwilowem zaćmieniu światła pnie zwalonych drzew tworzyły ciemne plamy, a ciężkie cienie słały się u mych nóg od mojej osoby i od wzgórka grobu, wiecznie kwiatami ustrojonego. W przyćmionym blasku księżyca kwiaty przybierały kształty obce pamięci naszej i kolory nieokreślone dla oka, jak gdyby były kwiatami nie z tego świata i tylko dla grobów przeznaczonemi. Potężny ich aromat zawisł w powietrzu, jak woń kadzideł jakichś. Kawałki białego koralu, otaczające grób, tworzyły jakby różaniec ze zbielałych czaszek, a tak cicho i spokojnie było wokoło, iż zdawało się, że wszelki ruch i głos na świecie zamarł na wieki.
Ziemia cała olbrzymim grobem być się zdawała, i stałem tak czas jakiś, o żywych myśląc, co zagrzebani w zapadłych kątach, zdala od świata, muszą dzielić jego tragiczną, czy śmiechu godną niedolę. Może i szlachetną walkę — kto wie?
Ludzkie serce dość jest obszerne, by objąć mogło świat cały.
Dzielnością nazwać można noszenie tego ciężaru, ale ktoby miał dość odwagi, by go zwrócić?
Musiałem popaść w sentymentalny nastrój; to tylko wiem, że stałem tam tak długo, iż zapomniałem o wszystkiem, co żyło, co przemawiało do mnie; miałem to dziwne, smutne złudzenie, iż jestem ostatnim okazem rodzaju ludzkiego.
Nagle zjawił się Cornelius; jak robak jaki wypełzł z pod ziemi. Przypuszczam, że dom jego musiał być gdzieś w pobliżu, ale nigdy dotąd nie widziałem go. Biegł ku mnie dróżką; nogi jego, w białe, brudne trzewiki obute, odbijały od czarnej ziemi; stanął przedemną i zaczął jęczeć i wić się.
Jego wyschłe ciało ginęło prawie w zbyt obszernem ubraniu. Miał na sobie odświętne szaty, co mi przypomniało, że spędzam w Paturanie już czwartą niedzielę. Przez cały czas mego pobytu czułem, że on ma wielką ochotę zwierzyć mi się, czeka tylko na stosowną chwilę.
Krążył nieustannie, z wyrazem gorącego pragnienia na żółtej twarzy, ale nieśmiałość powstrzymywała go, jak również moja wyraźna niechęć zadawania się z tak wstrętnym osobnikiem. Jedno spojrzenie Jima, moje, a nawet Tamb Itama, zmuszało go do odwrotu, po chwili znów pojawiał się z wyrazem pokory, błagalnej prośby, co nie zdołało ukryć nikczemnej jego natury, jak zręcznie włożona szata nie zdoła skryć potwornych kształtów ciała.
Nie wiem, czy to natura moja została zdemoralizowana zetknięciem się z widmem strachu przed godziną, dość, że bez żadnego oporu pozwoliłem mu się zabrać w niewolę. Skazany byłem widocznie na to, że będę powiernikiem zwierzeń i stanę wobec pytań, na które odpowiedzi nikt znaleźćby nie zdołał.
Obecne me położenie nieznośne było, ale pogarda, jaką miałem dla tego człowieka, ułatwiała mi je. Bo cóż ta marna istota znaczyła? Nic mnie już nie obchodziło, gdy uspokoiłem się co do Jima, o którego jedynie dbałem. Powiedział mi, że jest zadowolony... prawie. Nie każdy to ośmieli się o sobie powiedzieć. Ja — mając prawo uważania siebie za dostatecznie uczciwego — nie śmiem. Wy również, jak przypuszczam?
Marlow umilkł, jakby oczekując na odpowiedź.
Nikt się nie odezwał.
— Tak — mówił dalej. — Nikt wiedzieć nie może, ponieważ prawda wydarta jest z nas tylko przez jakąś okrutną, straszną katastrofę. Ale on jest jednym z nas i mógł powiedzieć, że jest zadowolony... prawie. Pomyślcie tylko! Prawie zadowolony. Wobec tego, cóż uboczne rzeczy znaczyć mogły? Czyż mógł dbać o to, kto go podejrzewa, nie wierzy mu, kocha go lub nienawidzi — tembardziej, jeżeli taki nienawidził go Cornelius?
Z takiego wroga Jim nic sobie nie robił.
— Kochany Marlowie — mówił — czuję, że gdy będę szedł prostą drogą, nic dotknąć mnie nie może. A ja przecież tak postępuję. Byłeś tu dość długo, przyglądałeś się i powiedz szczerze, czyż nie jestem najzupełniej bezpieczny. Wszystko odemnie zależy, a na Jowisza! niemało ufam sobie. Najgorszą rzecz, co zrobić może — to zrobić umie. Ani chwili taka myśl nie powstała w mej głowie. Nie mógłby, rozumiesz to — choćbym mu podał do ręki nabitą fuzyę i odwrócił się do niego plecami. To tchórz nieporównany. A gdyby nawet mógł to uczynić i uczynił? Więc — cóż? Przecież ja nie po życie tu przybyłem — prawda? Chciałem odgrodzić się murem od całego świata, no, więc zostanę tu...
— Póki zupełnie nie będziesz zadowolony — pospieszyłem powiedzieć.
Siedzieliśmy wówczas pod płóciennym dachem, rozpiętym nad jego łodzią; dwadzieścia wioseł jednocześnie biło o wodę, tworząc jeden plusk, a za naszemi plecami Tamb Jtam rzucał spojrzenia na prawo i lewo, sterując uważnie olbrzymią łodzią. Jim pochylił głowę i nasza ostatnia rozmowa rwała się jakoś. Przeprowadzał mnie on aż do ujścia rzeki. Mój statek dniem przedtem wypłynął, a ja pozostałem dłużej.
Jim nierad był, że wogóle wspominałem Corneliusa. Co prawda, niewiele powiedziałem. Ten człowiek był zbyt małoznaczący, by mógł być niebezpieczny, pomimo, że nienawiść przelewała się w jego sercu; tytułował mnie „czcigodnym panem” co drugie słowo, i jęczał u mego boku, przeprowadzając mnie od grobu „nieboszczki żony”, do wrót posiadłości Jima. Skarżył się, że jest najnieszczęśliwszym człowiekiem, ofiarą, zdeptaną jak robak; błagał, bym spojrzał na niego. Za nic w świecie nie odwróciłbym głowy dla tego celu; ale rzuciwszy ukośne spojrzenie, widziałem jego wstrętny cień, sunący obok niego, a księżyc, wiszący po prawej naszej stronie, patrzył spokojnie na to widowisko. Usiłował wytłómaczyć się — jak już wam mówiłem — z udziału, jaki przyjął w pamiętnej nocy.
— Ocaliłbym go, czcigodny panie! Ocaliłbym go za ośmdziesiąt dolarów! — mówił słodziutkim tonem.
— Ocalił się sam — odparłem — i przebaczył ci!
Usłyszałem jakiś chichot, odwróciłem się, a on już gotów był do ucieczki.
— Czego się śmiejesz? — spytałem, zatrzymując się.
— Nie daj się pan oszukiwać, czcigodny panie!— zawołał, tracąc widocznie panowanie nad sobą.
— On ocalił siebie! On nic nie wie, czcigodny panie! Kto on jest? Czego on chce — ten złodziej? Ciska wszystkim piasek w oczy, i panu także, czcigodny panie, ale mnie on piaskiem oczu nie zasypie.
To wielki głupiec — czcigodny panie!
Pogardliwie się roześmiałem i poszedłem dalej.
Przyskoczył znów do mnie i szepnął:
— On tu jest jak małe dziecko — małe dziecko — nic więcej.
Naturalnie nie zwracałem na niego najmniejszej uwagi, a ponieważ czas naglił, gdyż zbliżaliśmy się do bambusowego ogrodzenia, błyszczącego w świetle księżyca — odrazu przystąpił do interesu.
Stał się bardzo płaczliwym. Wielkie nieszczęścia przewróciły mu w głowie. Miał nadzieję, że zapomnę o tem, co mówił w napadzie żalu. Nie chciał nic przez to powiedzieć, ale czcigodny pan nie wie, co to jest być zrujnowanym, zdeptanym. Po tym wstępie zaczął gadać w taki sposób niejasny, podstępny, iż długi czas nie mogłem zrozumieć, do czego on zmierza. Chciał, bym u Jima wybłagał jakąś łaskę dla niego. Zdaje mi się, że chodziło tu o jakieś pieniądze. Powtarzał ciągle te słowa:
— Skromna pensya — odpowiednie podarunki. Domagał się wynagrodzenia za coś i w końcu powiedział, że przecież życie nic nie warte, jeżeli człowiek ma być ze wszystkiego odartym.
Nie pisnąłem słowa naturalnie, ale bacznie się przysłuchiwałem.
Zrozumiałem w końcu, iż on uważa, że należy mu się pewne wynagrodzenie za dziewczynę. Wychował ją. Cudze dziecko! Niemało miał kłopotów i przykrości — starym już jest — należą mu się odpowiednie podarunki. Jeżeli czcigodny pan powie słówko...
Stanąłem, by spojrzeć na niego z ciekawością, a bojąc się widocznie, bym jego wymagania nie uważał za nazbyt przesadzone, pośpiesznie zrobił koncesyę. Za „odpowiedni prezent”, w tej chwili udzielony, jak oświadczył, gotów zająć się dziewczyną „już bez żadnych dodatków — gdy pan ten wracać będzie do domu”.
Żółta twarz jego, pomarszczona, jakby wyciśnięta, zdradzała chciwość i skąpstwo z niczem niezrównane. Skomlał nieustannie.
Żadnych więcej kłopotów — naturalny opiekun — za małą sumę...
Stałem i podziwiałem go. Widocznie do takich rzeczy miał powołanie.
W skurczonej jego postaci spostrzegłem jakąś pewność siebie, jakgdyby zawody nigdy go nie spotykały. Przypuszczał zapewne, że propozycyę jego rozważam w duchu, gdyż stał się słodkim jak miód.
— Każdy z panów zostawia coś, gdy nadejdzie czas wracania do domu — zaczął przekonywającym tonem.
Zatrzasnąłem za sobą furtkę.
— W takim razie, panie Corneliusie, ten czas nigdy nie nadejdzie — rzekłem.
Przez parę sekund nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Jakto! — krzyknął nareszcie.
— No! — mówiłem — czyż pan nie słyszałeś, co on mówił? Nigdy do domu nie powróci.
— O! tego zawiele! — wrzasnął. — Już nie mówił do mnie „czcigodny panie”.
Milczał przez chwilę, poczem bez śladu dawnej pokory mówił cichym głosem:
— Nigdy nie odjedzie — a! On — on — on, przychodzi tu dyabeł wie zkąd — przychodzi — dyabeł wie — po co — aby deptać po mnie, póki nie zdechnę — a — deptać po mnie tak (tu przebierał nogami) tak, nie wiadomo dlaczego — aż póki nie umrę...
Głos jego stał się ledwie dosłyszalnym; męczył go kaszel; zbliżył się do ogrodzenia i szeptem zwierzył mi się, że nie będzie deptanym dłużej.
— Cierpliwości! cierpliwości! — szeptał, bijąc się w piersi.
Nie śmiałem się już więcej, ale on wybuchnął dzikim śmiechem:
— Ha! ha! ha! Zobaczymy! Zobaczymy! Co? Wykraść odemnie wszystko! Wszystko! wszystko? Głowa mu zwisła na jedno ramię, ręce załamał. Zdawałoby się, że on kochał dziewczynę niezwykłą miłością, że duch jego został zgnębiony, a serce złamane.
Nagle podniósł głowę i rzucił ohydną obelgę.
— Podobna do swej matki — oszustki. Zupełnie. I z twarzy także! Dyablica!
Oparł czoło o pręty bambusowe i wylewał cały potok gróźb, złorzeczeń w języku portugalskim, jednocześnie wykonywając ruchy takie, jak gdyby był w ataku morskiej choroby.
Było to niewypowiedzianie komiczne i ohydne; co najprędzej oddaliłem się. Coś krzyczał za mną. Zapewne jakieś obelgi na Jima, ale nie dość głośno — znajdowaliśmy się zablizko domu.
Słyszałem tylko wyraźnie:
— Jak małe dziecko — jak małe dziecko.